Przeważnie bywamy kłótliwi, nieżyczliwi w stosunku do bliźnich, skłonni do wyrządzania zła tłumaczonego zbożnymi intencjami. Usprawiedliwianego szczytnym celem: postępowaniem w imię czynienia dobra.
Dbamy o własne pomyślności, natomiast cudzy los nie obchodzi nas ani-ani. Chyba, że jesteśmy od tego losu zależni; wtedy stać nas na okazywanie życzliwości, wrażliwości, subtelności świadczących o posiadaniu sumienia.
W toczących się leniwie i poniekąd gnuśnych okresach wydarzeń, zajść niejako wolnych od niepokoju, w przerwach od wojen, kataklizmów i epidemii, gdy wydaje się nam, że znajdujemy się w bezpiecznej strefie stabilizacyjnych idylli, okazuje się, jakby jakaś odwieczna siła popychała nas ku przepaści.
Są to jednak przypadki rzadkie. Incydentalne. Występujące TYLKO w momentach wiszącego nad nami zagrożenia; historia dziejowych turbulencji dowiodła nam nieraz, że gdy w oczy zagląda strach, odżywają poczucia społecznych więzi. Odradza się świadomość realnej, nie zaś pozornej wspólnoty. Solidarności Obywatelskiej. Sprzężenia szlachetnych celów.
Okazuje się wówczas, że gotujemy się w tym samym rondlu i jesteśmy skazani na ten sam los. Wtedy umiemy się zmobilizować. Reagować na zagrożenia w imię zdrowego rozsądku. Wtedy potrafimy zdobyć się na szlachetne odruchy. Wykazać się zdyscyplinowaniem i odpowiedzialnością. Troską nie tylko o własny pępek, ale o wszystkich popaprańców maści dowolnej.
Okazuje się nagle, że bez wielkiego trudu przychodzi nam zrozumienie drugiego człowieka i stwierdzamy, że nie jesteśmy dla siebie wrogami, a łączą nas wspólne mianowniki nazywane braterstwem. Okazuje się nagle, że bez wielkiego trudu przychodzi nam zrozumienie drugiego człowieka. Lecz tu nasuwa się problem: czy gdy stwierdzimy, że nie jesteśmy dla siebie wrogami, na długo starczy nam wiary we własną wytrwałość?