Reminiscencje

Marek Jastrząb

 

Nie ma nic żałośniejszego, aniżeli widok wesołka; swoim chimerycznym optymizmem wyprowadza w szczere pole niejednego wyznawcę posępności. Gdy uspokojeni zatroskani zostawiają go samopas, odczuwa, że stosowane przez niego metody rozwiązywania problemów, to stary zwiastun naiwnej wiary w to, że nie wydobyte na jaw marzenia same wylezą ze skorupy, same z siebie zostaną odwzajemnione. Lecz jednak, niestety wie, że ponieważ są za szczelnie ukryte, nikt poważny nie zechce trudzić się ich zrozumieniem.

 

Rankiem, gdy wstaje, wolniutko dochodzi do pełni władz umysłowych. Natomiast w niespiesznych obrzeżach południa zaczyna się u niego proces odwrotny: odchodzenia od zmysłów. I ten proces martwi go na dłużej, bo razem ze świadomością dociera do niego pytanie o to, kim jest naprawdę.

 

Przecież jego rozpędzony optymizm nie ma żadnego umocowania w rzeczywistości. Wszakże wyczuwa, że uczestniczy w grze o niewyjaśnionych zasadach, że nawet w środku nocy, wyrwany z krzyków, demonstruje, ze sztucznym uporem, że jest mu bardzo nieźle, wstrząsająco świetnie, niczego mu nie trzeba, niczego nie żąda i nie pożąda, na wszystko się godzi, przy czym bucha z niego wręcz obrzydliwa pewność, że to, o czym bzdurzy, jest zgodne z tym, co o nim sądzą.

 

*

Autor pisze, a CZYTELNIK zastanawia się, gdzie ta kula i gdzie ten płot. Jednym słowem, puszcza się na intelektualne wygibasy, czyli interpretuje, analizuje, na serio wyjaśnia sobie, jak pojął to, co zrozumiał z tekstu, albo czego nijak z niego nie kapuje i jest to jego NIEZBYWALNE prawo.

 

*

Z szacunku dla słowa, z niedzisiejszego przyzwyczajenia do teorii mówiącej o tym, że utwór powinien skłaniać mnie do zadumy i pomóc mi widzieć świat nie takim, jaki jest, ale takim, jaki powinien być, rzadko kiedy zachwycam się współcześnie pisanymi. Choć obecny twórca opiera się przed stopieniem w tło z ferajną piewców nieudacznictwa, choć pragnie uchodzić za barda własnych przemyśleń, to jego wysiłki idą w gwizdek: dołącza do grona wrażliwców na skróty i jest kolejnym, stadnym indywidualistą epoki, która skończyła się, nim zaczął o niej pisać.

 

Przy obecnym zalewie wartościowych i dennych książek. Tylko publikacja na poziomie drukowalności gwarantuje, że nie utoniemy w gównie. Przesyt likwiduje wrażliwość, gdyż to, co miało wstrząsać i budzić kontrowersje, prowokuje do rechotu i znieczula na świat; staje się smarkozielonym frazesem, wyrażając się językiem Joyce` a.

 

Joyce pozostawił po sobie dzieło nieprzemijającej wartości, nowatorskie i awangardowe naprawdę. Jeżeli tworzenie Ulissesa miało sens wczoraj, to dzisiejsze wyroby jego nieudolnych naśladowców są produktami cokolwiek zbędnymi.

 

*

Najtrudniej dyskutować z uodpornionymi na zapoznanie się z historią literatury. Znaczna część obecnie piszących sądzi, że odkrywa Amerykę, podczas gdy zamiast rozwijać i wzbogacać myśli swoich poprzedników, powiela ich dokonania.

 

Piszący dzisiaj (na szczęście nie wszyscy), zadowalają się namiastkami. Jakby znaleźli się w środku kredowego koła. Rodzi to frustrację. Okazuje się bowiem, że zdobycze postępu wywierają na nich rozleniwiający wpływ, a jego cena jest za wysoka (mogą zajrzeć na stronę WIKIPEDII, po cóż więc mają się uczyć czegokolwiek? Mogą zobaczyć cybernetycznie, po cóż im rzeczywistość, prawdziwy dotyk na przykład, lub całe to zawracanie głowy z realem).

 

*

Zdarza się, że gdy autor tekstu zaczyna wsłuchiwać się w słowa ludzi oceniających jego robotę, ulega sugestiom i nagle widzi w tym, co napisał takie ich znaczenia, których przedtem nie dostrzegał. Ogarniają go więc wątpliwości, czy to, co wyraził, odpowiada rozumowaniu czytelnika. Że zaś każdy czytelnik ma prawo do własnych interpretacji, a rola autora kończy się w momencie napisania, problem odbioru nabiera osobliwego znaczenia.

 

*

O korekcie:

Jerzy Putrament, towarzysz menda uważający się za literata, chwalił się, że co napisze, to od razu jest wspaniałe, a kto wie, czy nie wiekopomne. Toteż miotał swoimi bezwartościowymi tekstami jak jaki grafoman z językową cieczką. A taki Lowry – cyzelował, dopieszczał każde zdanie, akapit, rozdział i nigdy nie był do końca zadowolony z tego, co napisał. A pisał latami. Jego proza jak u Joyce’a, ciągle ulegała modyfikacjom. Miał, np. 20 wersji jednego zdania. Poszczególne fragmenty np. pierwszego spajał z najlepszymi fragmentami np. 18 i powstawało coś niepowtarzalnego. Hemingway pisał na stojąco jak Settembrini przy pulpicie. Bolał go kręgosłup, więc nie był wylewny. Za to przy adiustacjach rozsiadał się na piernatach i w tej wygodnej scenerii oddawał się stylistycznym szlifowaniom i kropelkowym degustacjom.

 

*

Kiedyś nie odczuwałem tak silnej potrzeby pisania. Cały ten harmider z publikowaniem wydawał mi się niekoniecznym dodatkiem do gnuśnego leżenia na kanapie. Teraz jednak uważam, że nie pisząc, pozbawiam się frajdy. A ponieważ pisanie jest nadal zastępczą formą mojego życia — za wiele się po nim spodziewam. Nie potrafię jednak uwolnić się od nadmiaru słów, porównań, myśli. Nie chcę pisać bez posługiwania się odrębną składnią i budowania rozwlekłych zdań.

 

Zbyt późno zauważyłem, że powinienem narzucić sobie językową dyscyplinę. Coś w rodzaju stylistycznej ascezy. Lecz świadoma redukcja, rzetelna rezygnacja z ubocznych wypadków, ograniczenie się tylko do opisu kluczowych zdarzeń, przedstawianie epizodów o przejrzystej formie, odejście od buszowania wśród myślowych odnóg, rozlewisk i zakoli, paradowanie wśród przędziwa mijającego czasu, było nierealne, bo ciągle pisałem zgodnie z samopoczuciem; niewyraźnie, mało pewnie, a często — nie najlepiej.

 

*

Pisarz to człowiek zajmujący się nie tylko literaturą, ale i diagnozowaniem ludzkiej egzystencji, jej obyczajową ewolucją, przeszłością, przyszłością i obecnym stanem. Nieprzypadkowo to podkreślam, bo w dzisiejszych czasach pisanie o niej z sensem, należy do rzadkości; przede wszystkim zabierają głos ludzie pokroju samozwańczego, uzurpatorzy wiedzy o chybotliwych sądach.

 

Pisarz nie jest kibicem rzeczywistości; jeżeli widzi zło, powinien o tym mówić. Jeżeli dostrzega niesprawiedliwość, MUSI na nią reagować (w miarę lat zmienia się nasze widzenie, a my razem z nim; Jagiełło poczułby się nieswojo na widok Krzyżaka z komórką i kolczykiem w nosie. Ale czy to oznacza, że nie podjąłby z nim walki?).

 

*

Autorytety odchodzą, okopy i barykady znikają, inżynier dusz także salwuje się ucieczką, literatura traci koronę i robi za wieśniaka, przemowy ex cathedra denerwują, to fakty: nie uchodzi taplać się w tej samej rzece. Ale nie można też bez przerwy opowiadać, że jest CACY, że idziemy do przodu, nadganiamy świat. Moim zdaniem gówno prawda, jak mawiał ksiądz Tischner. Bo co mamy w zamian?

 

Dusi nas relatywna logika, dwuznaczna przyzwoitość, komercjalizacja życia, nieuprawnione podawanie w wątpliwość wszystkiego, co było, nuworyszowskie wyważanie otwartych drzwi, wkurza systematyczna praca nad marnotrawieniem kulturalnego dorobku, pedagogiczny obciach z nauczaniem i wychowywaniem, przechodzenie do porządku dziennego nad poznawaniem dotychczasowej roli i historii naszego narodu, strata zbiorowej tożsamości, nadmierna, często niepotrzebna konsumpcja życia, jej zatomizowanie na pojedyncze, egoistyczne osobowości niezdolne do wspólnego działania.

 

W literacki krwiobieg wchodzą literaci niepamiętający życia na kartki, pogoni za niczym, walki o cokolwiek. Słowa takie jak sprawiedliwość, wolność czy niepodległość są dla nich pustymi dźwiękami, mają inne, zbanalizowane znaczenie, dotyczą spraw odległych, abstrakcyjnych, przebrzmiałych.

 

Natomiast literaci odchodzących generacji wolą bezradnie milczeć, pisać w ukryciu, siedzieć po salonowych niszach i zakamarkach przypatrując się obecnym wydarzeniom jak turyści zwiedzający obcy kraj.

 

Marek Jastrząb
Marek Jastrząb
Dramat · 22 sierpnia 2022
anonim