Kiedy byłem mały, rodzice zabierali mnie do teatru. Miałem wtedy siedem lat, a przedstawienia należały do nudziarstw dla dużych. W tym wieku nie lubi się zabaw wymagających skupienia. Zwłaszcza tego, że pod groźbą uszczypnięcia, nie było wolno było szeleścić sreberkami. Jednak już wtedy należałem do niedojrzałych zgredów i lubiłem te sadyzmy; magia teatru, szelest sukien, aktorki, aktorzy, wszystko to działało mi na wyobraźnię.
Rodzice, a zwłaszcza mój Tata, chodzili do teatru częściej, niż sąsiad na jednego. Na dodatek był z ojca kinoman. Na filmach się znał i mógł o nich godzinami. A że pracę miał terenową i całymi tygodniami przebywał poza domem, obejrzanych przez niego, nie sposób policzyć. Z każdej podróży przywoził po dwa – trzy programy teatralne. Dzięki nim znałem obsadę, treść sztuki, nazwisko reżysera, najlepsze recenzje, a z opowiadań Taty dowiadywałem się, czy uczestniczył w WYDARZENIU, czy zbiorowej stracie czasu.
Teraz wędruję po tych oprawionych programach z Polski i odkurzam pamięć tamtych chwil, tamtego świata. Zebrane w jedną książkę, mają sens inny dla mnie i inny miały dla mojego ojca. Dla niego stanowiły zapis konkretnej rzeczywistości, konkretnych dat i miejsc, dla mnie natomiast były świadectwem istnienia, którego już nie ma. Bo nie ma już rodzinnych pójść do teatru, kina, opery, na koncert. I to nie dlatego, że ludziom się nie chce. Chciałoby im się chcieć, co do tego nie mam żadnych wątpliwości, lecz mam wątpliwości, czy mieliby za co.