Ponownie obejrzałem film na podstawie scenariusza Marka Koterskiego „Dzień świra”. Znowu zobaczyłem w nim nie jednego, rozregulowanego ktosia, ale portret zbiorowy, konterfekt naszej krzepy, krajobraz po nieudanej bitwie. Beznadziejny, symboliczny, zaledwie naszkicowany malunek świra powszechnego, skomasowanego, pojawiającego się na ekranie w liczbie masowej; krótko mówiąc, ujrzałem film o nas, o naszym życiu, o życiu wstrząsanym dobrymi chęciami, film o drodze donikąd, jak gdyby – reportaż z nieistnienia, karykaturalny, przerysowany, informujący nas, w co wleźliśmy, co oblepiło nam mózg, czym się staliśmy.
Dlatego jest nadal bolesny w odbiorze. Kwaśny, cierpki, prześmiewczy, ale prawdziwy, bo pokazujący nasze niekonsekwencje, dwuznaczną tolerancję, obłudne mankamenty i wewnętrzne rozdarcia. Choćby hipokryzję, choćby różnice w naszych oczekiwaniach.
Pokazywał zaprzepaszczone marzenia i zmarnowane owoce tych marzeń. Był i nadal jest zgryźliwą opowieścią o naszych frustracjach, o społeczeństwie radośnie pikującym w dół. Adaś Miauczyński, postać grana przez Marka Kondrata, jest jak odosobniony chwast wśród rzeki dorodnych świrów: nieprzystosowany, zbuntowany, histeryk wojujący z wiatrakami.
Bohater rzeczonego arcydzieła naszej nędzy i rozpaczy, zbulwersowany substytut znerwicowanego człowieka, desperat udający wrażliwego polonistę, a w istocie – łajza w spodniach uwierających w kroku (w schowku na duszę?), w spodniach tak ciasnych, że aż zmuszających go do nieustannej, rytualnej gimnastyki na kanapie, pedagog klnący tak, że przysłowiowy szewc, to przy nim przeor klasztoru ministrantów, prowadzi żywot czarnej owcy.
Wegetuje siłą rozpędu, z przyzwyczajenia do zrzędzenia, bez wyraźnego powodu, ponieważ brak motywu do życia, to jego jedyne uzasadnienie. To, w czym tkwi i przed czym się wzdraga, jest takie samo, jak on. Jak on, ustawiczny nerwus umiejący tylko złorzeczyć, wrzeszczeć, gderać. Przeklina co chwilę, strzyka bluzgami jak dziadzio Kałasznikow pestkami, lecz w niczym nie przeszkadza mu to w gadaniu, że trzeba być subtelnym, taktownym, że zdałoby się szanować bliźniego.
Adam Miauczyński to spełniony nieudacznik, autor pierwszej (i jedynej) linijki wiersza, notoryczny egoista opędzający się od cudzych wad, a nie dostrzegający swoich, walczący z nimi jak sędziwy ratlerek o pikusiowatym rozumku. Damski bokser wagi scenariuszowej mizdrzy się do wspomnień o swojej pierwszej miłości, na myśl o niej pociąga nosem, ją obarcza winą za swoje dotychczasowe niepowodzenia, za własne błędy. Ją, matkę, dzieciństwo pod wiatr.
Postać zagubionego Adasia jest bezwolna. Niby chce inaczej żyć, ale inaczej żyć nie umie; poprzestaje więc na utyskiwaniu. Toczy pianę z jamy gębowej, ale jest to piana Kalego. W godzinach pomiędzy warczeniem na wszystkich i wszystko, co się szwenda po ekranie, tokuje jak rzewny głuszec. A w przerwach na regeneracyjne, demagogiczne refleksje w toalecie, psioczy na swój los. Los sprokurowany na własne życzenie i obstalunek; niesprawiedliwy i niezasłużony, gdyż pracowicie i samodzielnie zdeflorowany.
Kiedy, omawiając twórczość Mickiewicza, zamiast entuzjazmu dla swady, z jaką mówi o naszym narodowym poecie, nadziewa się na pierdzącą dezaprobatę klasy, audytorium zafascynowanego bylejakością przeżyć, zaczyna rozumieć, że przegrał, a jego krasomówcze, bogoojczyźniane popisy natrafiają na mur. Na mur, na ścianę; są, niczym perły ciskane przed wieprze.