Kiedy w latach siedemdziesiątych James Joyce zasilił naszą świadomość i dotarł do księgarń wspaniały przekład Ulissesa, drogi miast i wsi zaroiły się ludźmi dumnie taszczącymi niebieski, z daleka widoczny egzemplarz tej książki. Egzemplarz ostrzegający niepiśmiennego: uwaga! Idzie ERUDYTA!
Po wykrotach, chatach, rezydencjach, blokach i szałasach, na centralnym miejscu lokalu, stały nieczytane i nigdy nieodkurzane egzemplarze arcydzieł Kafki, Borgesa, Cortazara, Lowry’ ego. Ich zadaniem było służyć za dowód, że w tym ekskluzywnym otoczeniu zamieszkuje nie byle jaki INTELEKTUALISTA, tylko mózgowiec wagi ciężkiej, myśliciel o glacy zawalonej książkami. Cegłami, o których się dyskutuje, rozprawia i elegancko kłóci na ich temat. Jednym słowem: traktujcie go z rewerencjami, gdyż w jego budzie zamieszkał Joyce.
Nie jest to do pojęcia na współczesny rozum, lecz nakład Ulissesa wynosił aż sto tysięcy egzemplarzy, tak że w prasie i na przystankach autobusowych trwały podniosłe rozmowy o dziele, a niejeden pastuszek czytał i objaśniał krowie na rowie, kto to była Molly Bloom.
Nieczytane, zakurzone, jeszcze z odciskami linii papilarnych księgarza, nieotwarte ani razu, bo ze sklejonymi stronami, miały jedno zadanie: z punktu onieśmielić ewentualnego wizytatora. Dać mu do zrozumienia, że oto znalazł się w domu gigantycznego inteligenta. I z tymi utworami było tak, jak z zezowatymi bohomazami Picassa: mało kto wiedział, co to kubizm, ale wielu o nim rozprawiało z pokaźnym szacunkiem. A kląskało fachowo, uczenie, bombastycznie i z obrzydliwą swadą, niedaleką kuzynką histerii.
Pomimo że mamy XXI wiek, modne są utwory drugo i trzeciorzędne, stale uprawia się ścibolenie o niczym. W poprzednim mówiło się, że jest to pożyteczny snobizm. Dziś powiedzielibyśmy: nieszkodliwie groźny szpan.
Na potęgę kwitną nam intymne wyznania i bezpardonowe weredyzmy. Lawinowo rosną wierchy powielanych nieszczęść i zalewa nas powódź fabularnych wypocin dla niepoznaki nazywanych przemysłem literackim. Są to przeważnie wyroby z gatunku plotkarskiego. Poczytne, kolorowe, błyszczące lakierem okładki, zatykają chuchrowate gardziołko wolnego rynku. Kupowane na pniu, zajmują się sztampowymi opowiastkami o tym, kto z kim żyje, jak żyje i po grzyba. Skrupulatnie, śmiało i bez oporów, nie omijając drastycznych momentów, nie bacząc na zadawane rany, pakują się z buciorami w cudzą prywatność. Cały kraj, od morza po samiuśkie Tatry, uwziął się pisać memuary, dzielić najskrytszymi przeżyciami, dowieść, że ten, co je przedstawia, posiada klasę, czyli „zajebistą wrażliwość” bez zahamowań i wykwintne maniery potwierdzone biblioteczną dekoracją.