Patrzyłem na rozmigotaną daremność reklam. Wepchnął mi się we wzrok i zgwałcił pozostałe zmysły widok przyprawy maczanej w egzotyce. Rozbrzmiał sceniczny szept zachęty do kupowania proszku lepszego od gorszego i tańszego niż droższy, bo za bezpłatną cenę.
Podeszła mi do gardła poezja golarki wyrywającej intymne owłosienie razem z czapką. Zostałem dopieszczony wokalizą faceta wyznającego mi, że odkąd został szczęśliwym posiadaczem smarowidła na hemoroidy, poznikały mu wszelkie utrapienia i teraz krótko a wydajnie siedzi na sraczu.
Kolejna reklama poinformowała mnie, gdzie za tanie pieniądze mogę nabyć całkiem sympatyczną trumienkę. Za chwilę wyskoczył z pudełka przedstawiciel ZUS i poradził, jak mam dożyć do wizyty u lekarza ostatniego kontaktu.
Byłem przeganiany po mieszkaniu ścigającymi mnie bełkotami paniusi na Diecie — Cud, której udało się „schuść” sto kilo przez dwa dni bez traumatycznego przerywania obżarstwa. Oglądałem umięśnionego ciapciaka w złotych cynglach, który namawiał mnie na zaciąganie kredytów i ze spokojem uczciwego oszusta twierdził, że im więcej kupię za darmo, tym mniej wydam na psychiatrę.
*
Zbliżał się koniec puszczania reklam, toteż, ze zziajaną ulgą zabrałem się za słuchanie wiadomości. A tam, chcąc nie chcąc, uczestniczyłem w nieustającym festiwalu nieszczęść, zbiorowych masakr i pojedynczych dramatów. Z ekranu na powierzchnię zdarzeń wyskakiwały co rusz, to świeższe klęski. Jak nie susza, to powódź, jak nie klęska urodzaju, to oberwanie chmury. Tragedia goniła tragedię. Mnożyły się relacje z wrednego traktowania ludzi o ideologicznym pochodzeniu, a po moim przerażeniu frygały rozwrzeszczane sprawozdania z jazdy wariata środkiem zatłoczonego sklepu. Docierały do mnie selfiki z tłuczenia dziewczyny w tramwaju pełnego klaszczących pasażerów. Takie zachowanie jest rezultatem celowego nakłaniania do zła. Codziennego budowania międzyludzkich przepaści. Napuszania na siebie i metodycznego sączenia jadowitych myśli. Odnosiłem wrażenie, jakby cały naród błagał dziennikarzy o dostarczenie mu bodaj maciupeńkiej katastrofy. Jakby na kolanach prosił o zbawczy łyk codziennej porcji tragedii. Czułem się wtedy niczym wnuczek oskubany przez babcię. Zrozumiałem wówczas, że między reklamami, a programem informacyjnym, nie ma różnicy, ponieważ tak jedna, jak druga audycja, bombarduje bzdurą i prowadzi donikąd. Tak jedna, jak druga, uzależnia, jak narkotyk serwowany bez przerwy. Sprawia, że po większej dawce przestajemy uważać ją za zło, a zaczynamy traktować jako normę.
Sprzeczność tez.