Pewnego razu żył sobie Król Srul, a choć nazywany był Pierwszym Berłem Galaktyki, władał zaledwie mniejszą połową państewka. I tenże król miał liczny dwór składający się z ludzi dobranych pod względem okazywania mu bezgranicznej czołobitności.
W trakcie jednego z rokrocznie celebrowanych Świąt Mówienia Nieprawdy, pod jednym z jego zamków powstały zamieszki. Miejscowi prześmiewcy (a tych, jak zwykle, obfity dostatek) nazywali obchody tego wydarzenia facecją. Ale że srulowe otoczenie nie miało pojęcia, co znaczy to trudne słowo i nie wiedziało, czy jest obrażane, czy chwalone, na wszelki wypadek stroiło oburzone miny i krzyczało, że jest po chamsku znieważane. Wrzeszczało tak profilaktycznie, gdyż albowiem jak wieść gminna niesie, kiedy nie wiadomo, co robić, należy udawać poczciwinę niezdolnego do zabicia muchy.
Jednakże bycie poczciwiną jest męczące, bo nie każda łachudra potrafi wytrwać w tym stanie przez dłuższy czas. Nieprzywykły do zacności może ją, co prawda, symulować, ale związane to jest z ogromnym wysiłkiem woli. Więc prawdy prawdziwe, czyli nieumowne, dawkowano nadzwyczaj ostrożnie: metodą kroplówkową. A czyniono tak dla dobra poddanych, którym zbyt duża dawka szczerości, mogłaby zaszkodzić.
Lecz że wszystko, co dobre, kończy się przedwcześnie, któregoś dnia pod pałac zajechały taczki i w ten sposób król został poinformowany, że skończyło mu się panowanie. W gorzkich chwilach refleksji twierdził z żalem, że zdetronizowano go nim zdążył rozpieprzyć królestwo. W takich momentach zalewała go krew na myśl, ile uwielbień i wdzięcznych aplauzów przeszło mu koło nosa!
Na skutek przymusowej abdykacji, poddani przestali udawać analfabetów. Powyciągali z piwnic na górne pokoje zakurzone półki z książkami i wrócili do skrzętnie ukrywanej błyskotliwości, a na ich twarzach wykwitł pojednawczy uśmiech. Zdarli z siebie przebrzydłe waciaki, oraz pawie pióra i wylegli na ulice podążając gdzie bądź, Srul zaś wbrew dowodom, że się przejął, oficjalnie i mężnie stwierdzał, że miewa się czarująco.
*
Kiedy po latach naszedł nadszedł Dzień Zapłaty: proces, Srul był spokojny o los, gdyż na długo wezwaniem do sądu zorientował się, że nic mu nie grozi. Ponieważ albowiem przeważnie nigdy nie chodziło o ukaranie króliczka, tylko o dawanie do zrozumienia że jego chwile są policzone.
Zatem postanowił otrząsnąć się i wziąć w garść. To i cóż, że skradziono mu tron, skoro był to bunt nielegalny? Trzeba sprawić, by lud zaufał mu ponownie i pojął, co traci. Wyjaśnił sobie, że jak się postara, to na sporych aplauzach zostanie wniesiony do utraconego pałacu. Tym bardziej, że sytuacja wskazywała na to, że zdarzy się to niebawem.
Otrzepał się z więc z przygnębienia i doszedł do wniosku że sposobem na odzyskanie praw, będzie zaprzeczanie jakimkolwiek zarzutom, zasłanianie się niepamięcią, podważanie sensu rewolucji, ośmieszanie jej rezultatów i nazywanie organizatorów niecnymi prowodyrami z określonych kół, a w celu wzbudzenia współczucia dla swojej dostojnej osoby, zastosował dziwaczne zachowanie, które miało zrobić z niego łachudrę nieumiejącą zliczyć do trzech.
Powyższy, pobrzmiewa jednak mocno martwiąco, ot, takie przetasowanie na wysokich stołkach, ale trafnie Pan ujął mechanizmy władzy, pyszałkowatość kacyków ( dopóki dwór „ przydupasów” potakuje) oraz… tragikomedię, gdy już nieodwracalnie frunie się z tronu … co mnie jednak zastanawia, to zaplecze ideowe tej wspomnianej „ rewolucji” - jakie niosła ze sobą założenia ( choć z drugiej strony, można się domyślać, skoro filcowe walonki ;)…
Pozdrawiam :)
Zaplecze ideowe i finansowe tej rewolucji było w kaiserowskich Niemczech.
Notabene , nic tu nowego, kalka z ,,Króla Ubu".
nic nowego bo głupkami jesteśmy
od dawna