Pisać w stylu dobrym, a pisać w stylu chwytliwym, to dwa odmienne sposoby przekazu. I jeden, wywodzący się z gombrowiczowskiej arystokracji, ma swoich zagorzałych zwolenników, i drugi, mający korzenie w masowej kulturze, też; są równorzędne. Lecz choć egzystują obok siebie od początku słownej ilustracji myślowego procesu, to zasięg, a także popularność sprawiają, że utwory klasyków (np, Manna), cieszą się niepopularnością, a literatura komercyjna jest rozrywana i sprzedaje się na pniu w dużych nakładach.
Słowa nie są po to, by gęba miała zajęcie. Mają służyć nie tylko do ciurkania elokwencją, ale i do odzwierciedlania tego, co się ma zamiar powiedzieć Jednakże między powiedzieć a powiedzieć, rozpościera się otchłań różnic. Można coś tam wyrazić nie uzyskawszy żadnego oddźwięku. Dzieje się tak, gdy język jest martwy, sparciały, mało elastyczny, nie zmusza do przetwarzania skojarzeń, zadowala się stwierdzeniem gołego faktu, nie rodzi konkluzji, a człowiek, po przewentylowaniu takiej myśli, nie chce zgłębiać, co te znaczenia skrywają pod podszewką.
Lecz są słowa, przeciwne do tamtych: ruchome i rozhuśtane. Kiedy w zdaniu znajdziemy takich kilka znaczeń, nawet pozornie sprzecznych ze sobą, nawet rządzących się nieznanymi prawami, to nagle się okazuje, że zdanie z nich zbudowane, zawiera w sobie nowe barwy i nieprzewidywalne sensy, że tym samym są bogatsze, różnorodniejsze, ciekawsze, że są istotne, ponieważ sprawiają, że zwykła myśl, uszarpana własną miernotą, płytka i „jednowymiarowa”, dzięki owym zbitkom lub skojarzeniom, zaczyna wyłazić na powierzchnię zdania w zupełnie nowej szacie, zaczyna pączkować prawdami, których nie podejrzewalibyśmy na wstępie. Mówiąc krótko: niektóre są martwe, bo pojedyncze, a inne składane są jak teleskop.
Gdy używamy pierwszych, jesteśmy szablonowi i kołczejemy z poprawności. Lecz jeśli posłużymy się słowem teleskopowym, znajdziemy się wśród barw, które nie są przedawnione, zastarzałe i passe, a nasza wyobraźnia uwolni się od stereotypów, przeniesie nas do krain zbudowanych z nowych zafrapowań, nowych pytań i nowych odpowiedzi, odsłoni przed nami las, rozarium, a nie tylko zwyrodniałe skupisko patyków.
Literatura za bardzo wzięła sobie do serca fakt, że mówi się o niej „piękna”. Zanadto, gdyż powinna mieć spocony kałdun wystający z niedopiętej koszuli. W moim pojmowaniu winna nie mieć wspólnych mianowników ze stylistycznym betonem: ma być prosta, czyli pachnieć rzeczywistością, nie nosić kagańca i przepuklinowego pasa.
Niektórzy literaci zawzięli się używać słów udeptanych przez tradycję, podczas gdy stosowane przez nich, nie powinny dzielić się na wyrazy dopuszczalne i zakazane, gdyż jest to podział sztuczny i nieuprawniony. Pierwsze to te z bramy frontowej, reprezentacyjne i poprawnościowe, drugie to te, które chyłkiem przemykają pod schodami.
Słów potocznych, żywych i obrazowych używa się szczyptę, podczas gdy kolokwialnych, trafnych, lecz niesłusznie zapomnianych i pomijanych w stosowaniu, słów chadzających za potrzebą, samopas i na bosaka, z tłuszczykiem i przy kości, neologizmów przemielonych przez uliczny i bazarowy zgiełk, słów zamieszkałych w zwyczajności, brak: nie mogą dopchać się do należnej im nobilitacji.
Sądzę, że dzisiejsze zasady jutro będą uznawane za błędy. Podobnie jak wczorajsze, są nie do przyjęcia teraz. Mówię o modzie na poprawne wyrażanie myśli. Język, styl, gust — nie są to rzeczy zastygłe — podlegają nieustannym, etycznym i estetycznym modyfikacjom w trakcie procesu naszych przeobrażeń, są kształtowane przez zmiany zachodzące w naszej psychice.