Istnieją pisarze podobnego formatu. Jednak kiedy ich czytam, nie odczuwam żadnych palpitacji serca. Owszem, doznania estetyczne są, podziwy też, nawet zazdrosne westchnienia mam na składzie, ale czegoś mi brak…
Natomiast kiedy wracam do jego książek, słyszę w pamięci słowa o Polsce, która, kiedy kona, trzeba jej wyszarpnąć poduszkę spod głowy, iżby się nie męczyła. Słowa padające z cynicznych ust księcia Bogusława Radziwiłła w rozmowie z Andrzejem Kmicicem.
Tu znowu powrócić trzeba do pierwowzoru. A ponieważ jest nim książka zawierająca szczegóły niedostępne i pominięte przez film, należy się z nimi zapoznać. Inaczej w dalszym ciągu będzie w nas pokutować mylne przekonanie o wyrywnej przeciętności pana Andrzeja.
W tym momencie dostrzegam ciekawą różnicę pomiędzy filmem, a powieścią. Różnicę wartą zaakcentowania. W powieści mamy dowody na to, że Kmicic posiadał nieprzeciętną inteligencję. Świadczą o tym prowadzone przez niego boje; przeważnie zwycięskie bitwy i potyczki opisane przez mistrza batalistycznej prozy. Opisy jego triumfalnych i godnych podziwu działań. Nadzwyczaj trudnych, bo przemyślanych starć wszczynanych z przeciwnikiem mającym nad nim militarną przewagę.
Przemawia też za tym jego spryt, przebiegłość i wykorzystywanie intuicji pozwalającej mu na uniknięcie militarnych porażek. Sienkiewicz maluje go w powieści jako wojownika nawykłego do podejmowania walki wszędzie tam, gdzie inni opuścili ręce. A jako że okazywał się niezłym strategiem, dowódcą budzącym w powierzonych sobie żołnierzach jednocześnie strach, miłość i szacunek, bywał wysyłany przez hetmanów w miejsca najeżone ryzykiem, wizją porażki, niewykonalności zadania, z opresji tych wychodził zwycięsko.
Nawykły do komenderowania, wydawania rozkazów, obmyślania partyzanckiej strategii, czuł się zagubiony na dworze Radziwiłła. Czuł się bez przerwy targany sprzecznymi emocjami, bez ustanku przebywający pod ciśnieniem mętnych okoliczności.
I, srodze zawstydzony, wyrzucam sobie, że nie rozumiem, dlaczego i co zadecydowało o tym, że jego krytycy obdarzyli pana Andrzeja warcholskim brakiem pomyślunku, wyposażając jednocześnie we wszystkie złe cechy przypisywane nierozgarniętym, a zadurzonym w szlacheckiej złotej wolności.
Dzięki tej krzywdzącej opinii, Kmicic wyobraża polskiego szlachciurę: sobiepanka, krewkiego watażkę, naiwniaka i gorącą głowę, a jego stereotypowy wizerunek funkcjonuje do dziś. Opinii szkodliwej, bo aby takie psychiczne metamorfozy nastąpiły w panu Andrzeju, potrzebne są myślowe procesy i to procesy skomplikowane. Za subtelne, zbyt głębokie i zanadto niedostępne dla prostego rębajły wywijającego szabelką.
Słowo o Trylogii
Pisał ją w odcinkach. Kiedy w warszawskim Słowie i krakowskim Czasie ukazywał się nowy fragment Ogniem i mieczem, w domach rozpoczynała się impreza pod wezwaniem LEKTURA. Że zaś gazeta była jedna, a amatorów poznania powieści - wielu, to, by uniknąć wyrywania jej sobie, cała rodzina siadała przy stole i głowa rodu robiła za lektora. A reszta piła mu z warg.
Zaciekawiona, przejęta, z wypiekami na twarzach, brała udział w przygodach swoich bohaterów, dzielnego zawadiaki Kmicica, nieszczęśliwego Bohuna, Pana Wołodyjowskiego o sercu ze złota i szabli jak śmierć.
Znam powiedzonka pana Zagłoby, leciwego franta pełnego wigoru, dowcipu, konceptów i nadzwyczajnych facecji, korpulentnego szlachciury z dziurą w herbie, sercem na dłoni i bielmem na oku. Widzę księcia Bogusława, dumnego, zmanierowanego, zawzięcie i daremnie emablującego pannę Oleńkę. Czytam o Kmicicowej przemianie z awanturnika, zabijaki, w opatrznościowego męża i patriotę cieszącego się powszechnym szacunkiem.
Buczę wtedy i nie mogę wyjść z zadziwienia, że ja, okrzepły w lekturach wszelkiego autoramentu, obyty w penetracji książek różnych proweniencji, reaguję niczym egzaltowana pudernica na rockowym koncercie. I, srodze zawstydzony, zasypuję się pytaniami typu dlaczego.
To, że autor Trylogii jest mistrzem plastycznego opisu, niezrównanym stylistą i doskonałym słowiarzem, wiadomo. U Sienkiewicza wszystko jest zrozumiałe i nic nie przeszkadza. Nawet subiektywne poglądy na Historię; ważny jest cel: wszczepienie narodowi otuchy, przekonania, że nie ma takiej opresji, z której nie można wyjść obronną ręką i z podniesionym czołem. A nie przeszkadza, gdyż jestem zaślepiony i jak to z oczadziałymi bywa, nie widzę niczego poza swoim kochaniem.
Wiem, nie jest to zaleta; naiwnie poruszam się i krążę dookoła swojej miłości jak ćma wokół lampy. Z klapami na oczach, przytroczony do uwielbienia, którego nie mogę rozwikłać, słucham głosów z oddalających się wspomnień. Słyszę też dzisiejsze. Jedne i drugie nakładają się na siebie i tak powstaje we mnie chaos. Zamęt wzajemnie sprzecznych ocen.
Pierwsze, należące do moich wspomnień, każą mi wciąż uwielbiać Sienkiewicza, lubować się w jego Trylogii, ze względu na majsterski styl. A także ze wzruszeniem śledzić wydarzenia, podążać za Zagłobą i jego skomplikowaną naturą. Raz widzieć w nim warchoła zdolnego do wszczynania burd. Zawołanego kolorystę, chodzący bukłak, mistrza nieprawdopodobnych opowieści zmyślonych na poczekaniu: pod wpływem chwili, w wyniku gry emocji. To dla odmiany i w zależności od sytuacji – postrzegać go odważnym, sprytnym, bogatym w fortele szlachcicem, na którym można polegać.
*
Książki pisane przez niego są FAMILIJNE. Przeznaczone do czytania w gronie rodzinnym. Wielopokoleniowym. Począwszy od starców ogrzewających kości w ogniu reminiscencji, a na śpikach pod nieistniejącym wąsem skończywszy. Każdy wiek miał z nich swoje satysfakcje. Starzy – umiłowanie Ojczyzny, rzewliwą nadzieję i pokrzepienie serc. Wiarę w odrodzenie i ziszczenie marzeń. Młodzi – bitwy, galopady i dziewiętnastowieczne westerny.
A że teraz rodzina jest w rozsypce i widzi się ją w komplecie tylko podczas ślubów i pogrzebów, a że ceremonia zespołowego czytania na głos należy do sporadycznych wydarzeń, to pojedynczemu odbiorcy Sienkiewicza, kolesiowi przysposobionemu do wirtualnych przeżyć, a w pogardzie mającemu rzeczywiste, szwankuje wyobraźnia i plączą się synapsy; edukowany na jego powieściach, rozumiem wyrazy takie jak honor i miłość do kraju – inaczej, niż współcześnie.
Nieznani mu ludzie wysyłali błagalne listy, by nie uśmiercał Longinusa Podbipięty. Z odcinka na odcinek rosła więc popularność pisarza i otoczony był coraz większą estymą. W Zbarażu nazwano jego nazwiskiem jedną z ulic. Anonimowy wielbiciel twórczości Pana Henryka przekazał mu sporą sumę (15 tys. rubli), z której to sumy powstało stypendium przeznaczone artystom zmagającym się z gruźlicą (skorzystali z niego min. Konopnicka i Wyspiański).
Obyczaj wspólnego czytania zdechł razem z uwiądem międzyludzkich więzi. Jesteśmy już nie sami swoi, ale sami obcy. Brat nie brat, siostra nie siostra, wszyscy bliscy przedtem, teraz są dla siebie skwaszonymi rywalami. Wrogo do siebie nastawionymi przeciwnikami lub przeciwniczkami. Zagrożeniem w kłusach do michy i apanaży: familijne życie zostało zastąpione przez telewizyjnie czy komputerowe pierepałki. Rzeźbią nas wirtualne ambarasy, a ich taśmowa produkcja rozkwita w rytmie pop.