W szkole, do której rzadko chodziło się z przyjemnością, było nauczycieli w bród. Zazwyczaj przypadkowych, traktujących kontakt z młodzieżą jak kolejny, przymusowy odrobek pańszczyzny. Sfrustrowanych, zgorzkniałych, zakompleksionych, którym przyszło uczyć „cudze dzieci”, którym sfajczyły się słoniowate ambicje i niewczesne marzenia o naukowych dokonaniach, którzy, zamiast tego, trafili za karę do szkół jako „pedagogiczne ciało”. I, nie tworząc niczego nowego, nie poszerzając zdobytej wiedzy, nie walcząc z przeładowanym programem, kontentowali się tym tylko, co wynieśli z liceum.
A naumieli się nieprzydatnych bzdur. Dzięki nim szary księgowy posiadł wiedzę na temat konstrukcji żaby, nie miał natomiast pojęcia o bilansach, budżetach i stopach procentowych. Zdechły w nich wielkie plany na najbliższe kiedyś. Stawali się albo złośliwymi urzędnikami szlajającymi się po MEN-ach, albo pokornymi administratorami cudzego przychówku.
Nieliczni zaś, wychowawcy z powołania, edukowali - podobnych sobie: pasjonatów obdarzonych poznawczą inwencją, chętnych do poszerzania granic. Tych pamiętamy do dziś.
To oni nadali sens wszelkim poszukiwaniom faktów, to oni sprawili, że nasze szkolne wspomnienia są arkadyjskie, to dzięki nim jesteśmy zaopatrzeni w trzeźwe oceny i nieprzekupne zdania. To dzięki nim jesteśmy wyzuci z uprzedzeń, zabobonów, guseł blokujących zdrowy rozsądek. To im zawdzięczamy, że rozbudzili w nas poznawcze żądze. Ciekawość i wieczny, a niezaspokojony głód wiedzy. Ciągłą, lecz, na szczęście, daremną pogoń za jej horyzontem.
Wracamy do nich z niekłamanym sentymentem, przywołujemy pamięcią ich głosy przesycone ciepłem, życzliwością do świata, ich nauczycielskie twarze, fizjonomie znamionujące bezwarunkową aprobatę.