Nie od dziś wiadomą jest rzeczą, że lepiej zapobiegać, niż leczyć.. Nawet jeśli drogim specyfikiem, to przebieg terapii jest krótszy i skuteczniejszy. Urządzenia medyczne ratujące ludzkie życie, tak jak leki, tak jak procesy terapeutyczne, szczególnie chorób przewlekłych, będących w stadium awansowania, są kosztowne i dlatego wymagają refundacji. Przynajmniej tak nakazuje fikcja. Że jednak tak nie jest, przekonujemy się wtedy, gdy zaczyna to dotyczyć nas, lub naszych bliskich.
*
Czy zastanawialiście się, ile kosztuje nas utrzymywanie wrażenia, że jesteśmy leczeni? I ile za to wrażenie musimy zapłacić? Pytań jest znacznie więcej, a wszystkie one są w dużym stopniu kłopotliwe, jednakowoż zaoszczędźmy sobie zbędnej fatygi… I bez tego jest głupio, po cóż mamy więc przejmować się buchalterią, skoro zajmują się nią nasi najlepsi z najgorszych profesjonaliści?
Ograniczamy się tylko do płacenia składek zdrowotnych. Czyli dajmy się nadal podkuwać. Ostatecznie taki jest podział ról: jeden jest kowalem naszego nieszczęścia, a drugi – schorowanym osłem.
Pod tym finansowym względem, jesteśmy w czołówce państw nieporadnych. Począwszy od ZUS, a na NFZ skończywszy, wszystkie te urzędy robią, co mogą, byśmy żyli złudzeniami o bliskiej poprawie na odcinku zdrowia; wygląda na to, że zapewnienie nam godziwych zmartwień, to ich główne zadanie.
By nie być posądzonym o gadanie bzdur, dam przykład. Byliśmy dotychczas zdrowymi typkami, ale ni z tego, ni z owego poczuło się nam źle. Wychowani jeszcze na logicznym podchodzeniu do wszelkich zjawisk, pomyśleliśmy sobie całkiem debilnie, że gdy z człowiekiem zaczyna być źle, to ów człowiek powinien udać się do przychodni.
Lecz udać się gdziekolwiek, nie jest rzeczą łatwą, a co dopiero dostać się do niej.
Techniki skutecznego zaliczania placówek medycznych są dwie. Pierwsza to rejestracja telefoniczna. Pani od kartoteki zaczyna szychtę o siódmej rano. O tej godzinie telefon jest czynny i można próbować się dodzwonić. I prawdopodobnie o tej godzinie dzwoni ze sto osób. Ale już o godzinie siódmej sekund dwie, połączenie z przychodnią jest niemożliwe.
Kto ma czas i ochotę, stara się uzyskać audiencję u lekarza. Kto zaś tego czasu nie ma i na ochocie też mu zbywa, drałuje do kolejki. Przy czym nie ma żadnej gwarancji, że zostanie przyjęty. A gdy zostanie przyjęty, gwarancji nie ma żadnej, że zostanie przebadany. A gdy zostanie przebadany, nie ma żadnej gwarancji, że zdiagnozowano go właściwie. Gdyż, aby tak było, konieczne jest wykonanie dodatkowych badań i wizyta u specjalisty.
Jak na ogół wiadomo, specjalista różni się od szeregowego medyka nie tylko chałatem. Otrzymanie wejściówki na wizytę u fachowca, nie jest już taką fraszką jak w przypadku wyprawy do internisty. Tu obowiązują terminy, limity i obostrzenia.
Terminy są odległe. Najmarniej paromiesięczne. A niekiedy od razu przedawnione.. W tym czasie choroba rozwija się ku uciesze ZUS i NFZ; oto zbliża się dla nich radosny moment, gdy przestaną do nas dopłacać.
*
Zazwyczaj chory spędza dniówkę w poczekalni i dowiaduje się, że ma przyjść jeszcze raz, bo lekarz skończył dyżur. Ale zdarza się cud, bo już po godzinie dodzwoniliśmy się i dostąpiliśmy zaszczytu bycia przebadanym od stóp do głów. A kiedy nareszcie zgromadziliśmy wszystkie konieczne wyniki, ponownie zapisujemy się w przychodni internistycznej i po paru tygodniach jesteśmy wniebowzięci.
Lecz gdy sądzimy, że skończyły się nasze kłopoty, okazuje się, że mamy nieaktualne wyniki i całą operetkę musimy zaczynać od nowa, toteż czujemy się jak facio z naroślą, który trafił do facia z kozikiem do patroszenia, bowiem na zdjęciach wyszło, że z małej brodawki powstał nam nieoperacyjny nowotwór.