Jeden krok i słonawy chłód oblewa mi stopy. Dreszcz przechodzi od palców, przez łydki, uda, kręgosłup. Gęsia skórka pojawia się na całym ciele, pod czarną bluzką na ramiączka nieśmiało kwitną stwardniałe sutki. Orzeźwiająca bryza wzmaga odczucia, budzi pragnienie, szarpie kosmyki rudawych włosów. Coś się zmienia, zmienia we mnie, ale w morzu również. Woda jest wielobarwna – szarości, błękity, granatowe cienie: pieszczotliwie oplecione blaskiem rodzącego się słońca. Feria barw, która przez niepokój daje ukojenie. Nawet nie wiem, kiedy wypuszczam dół spódnicy. Opada jakby w zwolnionym tempie, dotyka wody, zaczyna się na niej unosić, falować – subtelnie popadać w bliskość z drżącymi łydkami. Jak zahipnotyzowana, urzeczona aż po dno jestestwa zanurzam dłonie w wodzie. Aż po nadgarstki zniewolona ignoruję włosy, które witają się intymnymi muśnięciami ze zmąconym odmętem błękitu. Błękitu w którym tonę kolejnym krokiem.
Spódnica wachlarzem rozkłada się na powierzchni, ciągnie za mną jak tren. Chłód wdziera się coraz wyżej, coraz głębiej. Smutne, porzucone obojętnie obuwie próbuje wraz ze szmerem piasku przywołać mnie do porządku. Jednak to bezcelowe, decyzja zapadła. Powoli pozwalam się rozpuszczać: staję się urokliwym białym spienieniem na grzbietach drobnych fal. Częścią błękitów, szarości i granatu – chwilowym wybuchem zieleni. Prostuję dumnie resztki materialnej mnie – nie boję się morza, choć powinnam. Ten kontakt, choć się w nim zatracam nieomal ostatecznie, daje mi upragnione bezpieczeństwo, wybłaganą cisze.
Od świtu minęło kilka sekund, a może nawet wieczność... Czas jest względny. Rzeczywistość poraża niejednoznaczną kroplą ciepła w pozornie lodowatej głębi. Wodzie, która wydaje się niezmienna, martwa. Już wiem, że zimno to tylko pierwsze wrażenie. Wiem, bo każdą niteczką duszy związałam się z tym śmiertelnym milczeniem – z wilgotnie słodkim monologiem, najtrudniejszym do interpretacji.