Parkuję, oczywiście na trawniku, najbezpieczniej, wchodzę kuchennym wejściem, omijam hall windowy i idę schodami na swoje 12 piętro, na siódmym urywa się balustrada. Ale ja wiedziałem, zawsze to robi. Nie lubię swojej pracy, wiec moja praca nie lubi mnie, czuję jakbyśmy patrzyli na siebie z wzajemną czujnością, respektem i nienawiścią. Najgorzej jest z windami. Dochodzę do swojego piętra. Wciskam alarm pożarowy i nie niepokojony i niezauważony przez nikogo dobiegam do mojego korytka z faksami. Wrzucam tam najpierw kredki świecowe, rozległ się znajomy chrobot dziurkacza, który tak jak przewidziałem zapchał się kredkami. Korzystając z tej chwili szybko pozamieniałem wszystkie faksy z wszelkich korytek. Wziąłem je po prostu wszystkie do łapy, potasowałem i na chybił trafił powciskałem z powrotem. W mojej pracy najważniejsze jest zarządzanie czasem. To pierwsza zasada w naszej firmie. Dzięki temu mam kilka dni spokoju.
8.00
Przychodzę do swojego pokoju, zostawiam teczkę i przenikam do kuchenki, biorę swój kubek, patrzę czy nie ma pająka w nim. Nie ma. Zalewam wrzątkiem, rozsypuję cukier naokoło, stempluję kilka kółek dnem kubka i wkładam serek, 6 tygodni już przeterminowany, prawdziwe cacko, owijam papierem z napisem „nie ruszać”!!! Wykładam widelcami pająka z kartonika Edkowi do jego kubka. Edek jest jednym z najlepszych naszych analityków. Ma przed sobą przyszłość. Nie chcę mieć wrażenia ze jego manie przyszłości ma wpływ na mój spokój.
8.15
Podchodzę do biurka, patrzę czy włos przyklejony do moich szuflad jest nietknięty. Oglądam fotel, wyjmuję z niego paczkę ze spinaczami. Jeszcze tego brakowało żebym chodził spięty. Siadam. Wyłączam komputer. Nauczony doświadczeniem na czas pracy wyłączam komputer. Jak mnie nie ma to niech sobie jonizuje, wirusuje, klika, klekoce, spina, przegrywa, rzęzi, drga czy inne takie. Czytam prasę, w prasie wyciąłem otwór, w którym widzę jak Agnieszka masuje się po sutkach. Na razie spokój, tylko niebo tnie klucz żurawi. Budowlanych. Ścinki nieba z rumorem roztrzaskują się o płaszczyznę betonu. Malowniczy widok. Ciężarówka z inżynierami budowy okopała się po lewej stronie i organizują kontratak. Namiot z bandą zarośniętych architektów wczoraj wylał breję cyfrowych detali stalowego łącznika na baraki inżynierów. Wylewało się aż oknami. Dziś szykuje się odwet.
8.17
Wykrakałem!! Brzęknęła szyba rozbita kamieniem zawiniętym w rybi pęcherz z napisem „DATA i NR RYSUNKU!!”. Rykoszet. Tafla szkła osunęła się i ucięła nogę Agnieszce, która zaprzestała masowania się po sutkach. Przysunąłem się bliżej chłodnego monitora. Udaję, że nic nie widziałem. Agnieszka też, udaje, że to nic. Dziś i tak ma szczęście, wczoraj klimatyzacja wyrwała jej pośladki, siedzi teraz i maluje usta. Nogę przewiązała swoim stanikiem. Okazało się, że nie masowała sutków tylko drapała się po plecach, bo miała dziurę w klatce piersiowej po tej sprawie z czajnikiem elektrycznym. Co to chciała zobaczyć co mam w dolnej szufladzie.
8.34
Przychodzi szef, rozsyła uśmiech klepie Agnieszkę po... no właśnie nie wiem po czym skoro nie ma ani pośladków ani sutków. Agnieszka wstaje zrobić kawę, nogi jej się zwinęły w trąbkę a z głowy wyleciało błękitne konfetti. Szefa wcięło. Tym konfetti, ma pociachaną całą twarz leje się krew, ociera twarz rękawem i prosi mnie do gabinetu. Zdejmuję nogi i stąpam ostrożnie, każdy kolejny dzień przeżycia uczy mnie że niczego nie mogę być pewien, popchnąłem Agnieszkę w kierunku drzwi, poturlała się, strzałka z napisem wyjście ewakuacyjne wbiła jej się w kark. BHP jest zabójcze u nas.
8.45
Na dywaniku u szefa było sympatycznie, dostałem dyrektywy, opracowanie Anatomicznej analizy rezurekcji i rezystancji detali w aspekcie przekrojowym, ale bez pukania wchodzi Edek z wielkim pająkiem na twarzy i wije się na dywaniku. Przez moment widać jak flaczeje mu mózg, a odwłok pająka puchnie. Pajączek odrywa się od Edka który z główką wielkości piąstki niemowlaka idzie myć męskie WC i rozsyłać faksy z napisem „HELP ME”. Pająk wskakuje mojemu szefowi na kolana i się łasi.
- Dobry piesek – mamrocze szef, ja na wszelki wypadek przybrałem kolor tapety i wycofałem się na korytarz, skąd tyłem szybciutko do mojego boksu. Agnieszka już się jako tako pozbierała. Do twarzy jej w wiklinowym koszyku. Psioczy na dyskryminację kobiet. Zgadzam się z nią i wynoszę ją do zsypu. I tak wróci, ona zawsze wraca.
9.34
Chwila spokoju. Nic się nie dzieje, dywan przesiąknął krwią tylko, Na szczęście trzymam nogi na biurku. Porozrzucałem spinacze dookoła, wsiąkły już w wykładzinę z delikatnym sykiem.
10.34
Przerwa na kawę, wszyscy poszli tłoczyc się do kuchenki, ja z wiaderkiem przeszedłem się po biurkach zbierając wszystkie kalkulatory, linijki, długopisy, flamastry, gumki myszki, recepturki, żółte kartki i wsypałem jak leci do środkowej szuflady swojego biurka, druga zasada w naszej firmie to: dbaj o sprzęt biurowy jak o swój własny.
10.40
Nikt nie zauważa oczywiście zmian, w dolnej szufladzie mam ukryty czajniczek elektryczny, słoiczek z kawą i cukier w kostkach i łyżeczki. Nikt mi tego nie zabierze mam swój patent. Po prostu każdorazowo nie myję kubka a łyżeczki oblizuję. Nie uwierzycie. Nic mi jeszcze nie zginęło. Kawa zresztą i tak mi nie smakuje. Włączam światło. Oczywiście zaczyna się zaraz dyskusja o zaletach światła białego nad światłem sztucznym, kolejne wydrapane 15 minut spokoju.
11.03
Koordynacja, Zabieram wszystkie papiery jakie mam i chowam się w kiblu męskim. Gnę papiery i mieszam. Tasuję. Wokoło pisuary mlaskają krwiożerczo i duszą zapachem chloru. Raz dostał tam się mój krawat, ledwo się uratowałem poprzez odcięcie nożem. Od tamtej pory zawsze sikam do umywalki. To trzecia moja prywatna zasada pracy w mojej firmie.
Wchodzę spóźniony na koordynację z uśmiechem z naręczem papierów i z mokrymi włosami. Przepraszam za spóźnienie, oferuję coś do picia i znikam na kolejne 15 minut.
11.36
Zadali mi pierwszy problem do wyjaśnienia, przetoczyłem oczami i opowiedziałem dykteryjkę o tramwajarzach. Nie zrozumieli mnie, powtórzyli pytanie, zająłem się przeszukiwaniem sterty papierzysk, opowiadając o niesamowitych korkach. Chwyciło, skończyło się swobodną dyskusją techniczną o możliwościach wyjścia z beznadziejnej sytuacji, i gdzieś po 2 godzinach doszliśmy do wspólnego i oczywistego już dla wszystkich na początku wniosku że takiego wyjścia aktualnie nie ma.
Wszystkie problemy związane z koordynowaniem projektu przechodzą na za tydzień, 80% z nich w tajemniczy sposób zniknie. Naprawdę nigdy nie martwiłem się o to co się z nimi dzieje. Nikną i już, im mniej im poświęcasz czasu tym bardziej ich nie ma. Dobiega godz. 14.00 wszyscy się spieszą, bo mają następną koordynację piętro wyżej. Zasada nr 4 w mojej pracy: Żadnej, ale to żadnej decyzji.
14.20
Wchodzę do pokoju, oczywiście chodzę przy ścianie, „mają mnie” pomyślałem, spadła na mnie mapa Siekierek i przybiła przez mankiet do wykładziny która żywi się każdym metalowym przedmiotem, pióro Parkera poszło w diabły. Zresztą Parker już u nas i tak nie pracuje. Udało mi się wstać.
14.35
Wchodzi szef i daje mi swoje kluczyki do samochodu i prosi by pójść i podać mu jego walizkę z samochodu. Nie mam wyjścia uśmiecham się i wychodzę kładę jego kluczyki na biurku. Strupy na twarzy szefa już się zagoiły. Agnieszka siedzi jakby nigdy nic, w czarnym foliowym worku. Śpiewa piosenki Kayah „Jestem kamieniem”.
14.36
Wychodzę, kluczyki włożyłem do skarpetki, idę najpierw coś zjeść, potem do księgarni. Wchodzę na parking przez parkan, rozbijam skarpetką z kluczykami tylną szybę i wyjmuję walizkę, odchodzę zostawiając wyjący samochód. Nikt nie podejdzie do wyjącego samochodu. Przechodząc obok budki strażnika parkingowego widzę młodą sekretarkę z 8 piętra. Strażnik pyta się skąd ma klucze i biję ją metalowym prętem po łydkach.
15.05
Idąc po drodze widzę trzy opuszczone żurawie. Przekrzywione jak głowa kury na drewnianym pieńku. Inżynierowie budowy, otoczyli bandę architektów i złapali kilku i obrzucają ich faksami, protokołami, zapytaniami pisemnymi i ostrzeżeniami obciążenia finansowego. Trzech otoczonych brodaczy zniknęło pod warstwą papierów. Jeden zabarykadował się i wyrzuca z siebie kopie protokółów przekazań i pozapalane tekturowe modele. Ostatni żuraw się opuścił, zatrzęsło się, syrena zaczęła wyć i wszyscy rozpierzchli się. Zostały tylko trzy kopce z papierami. Podpalam je. Na wszelki wypadek. Bo jakby ktoś inny podpalił to było by na mnie bo przechodziłem. A tak to wiem już teraz ze mnie tu nie było.
15.23
Wchodzę do pracy, walizkę wkładam do windy i wskazuje 12 piętro, sam idę schodami. Na siódmym barierka stoi jakby nigdy nic. Skubana drży lekko gdy koło niej przechodzę i jakby mówiła: „Dotknij mnie, jestem miękka i stabilna pomogę ci wygodnie pokonać różnicę poziomów, nigdy nie pożałujesz ..esz ..esz”. Nigdy, ale to nigdy nie ufajcie balustradom.
15.29
Winda z walizką jeszcze nie dojechała, szef chodzi wściekły i mówi ze jakby wiedział to by mnie nie prosił. Na szczęście walizka wjechała już, cała osmolona. Awaria tablicy rozdzielczej. Szef otwiera walizkę, cofam się, w środku jest model kolejki elektrycznej. Szef wyjmuje go na wykładzinę rozkłada i leżąc na wykładzinie bulgocze coś pieszczotliwie pod nosem i zawiaduje stacja. Najbardziej cieszą go kolizje. Znikam w drzwiach, z okna widzę jak rozszalałe i rozpalone papierzyska po całej okolicy roznoszą woń dymu i swąd spalonych ciał. Na szczęście to byli tylko architekci. Inżynierowie budowy, jakby nigdy nic udają się samochodami zachodnich marek do domu, do żon, do dzieci, do rybek, psów, kotów. Położą przepocone kaski w przedpokoju, umyją ręce, pobiją swoje żony i spokojnie pójdą spać. Rowery architektów stoją jeszcze jakieś piętnaście minut zanim nie ukradną ich agenci ubezpieczeniowi. Na wielkiej tablicy obok Placu Budowy skreślono z ogólnej liczby architektów 654 liczbę 651, a więc jeszcze zostało tylko trzech. Brodacze!!!
15.59
Ostrożnie wyjmuję z dna mojego biurka wszystkie kopie mojego Dyplomu Architekta, umiejętnie zamazuję zdjęcie i podrzucam go do kartonika z pająkiem. Chichoczę. Spalą pająka. Zbiegam radośnie schodami na dół.
16.34
Cholerna barierka na siódmym, nieopatrznie się oparłem, wiszę teraz głową w dół zaczepiony moimi nylonowymi sznurówkami o fragment barierki. Długo nie powiszę, czarny worek foliowy, z którego ścieka krew, gryzie moja sznurówkę, ciągle nucąc co jakiś czas, poprzez wyciekającą mieszaninę śliny i krwi „Oskarżam cię”.
Ot, moje ostatnie, piąte prawo w mojej firmie. Nie ma litości.
groteskowo
sympatycznie