Upał oszalały tego lata, pastwił się nade mną, wypalał znaki na skórze, opuszczał mnie omdlałego na skraju dnia i nocy, zostawiał chwilę bym zmienił się w respirację, pozwalał dotknąć rzeczywistości, rozpalone nozdrza zalepione kurzem buszowały w łagodnych powiewach chłodnego powietrza. Wracał gdy tylko brzask rozpalał niebo swoim ogniem by wziąźć mnie w swoje ramiona, pieścić, tłamsić, zmuszać do uległości. Spływał białymi od żaru smugami i zatapiał wszystko w swojej natrętnej ospałości. Powietrze napełnione jego światłem wgryzało się w owoce, spijało soki, karmiło się miąższem, zostawiało je pomarszczone, z obwisłą skórą. Włosy pieszczone świetlistymi promieniami przyjmowały ich barwę i wydawały się z każdym dniem jaśniejsze, aż całkowicie traciły kolor i otaczały głowę swoim blaskiem, zlewały się w jedno ze światłem.
Ciężarówka wtłaczała swoje spocone cielsko w płynne arterie ulic. Oblepiona kurzem i martwymi insektami, z ledwo trzymającą się płachtą, zasłaniającą przepastne wnętrze, z odrapaną, zardzewiałą kabiną i drzwiami ledwo trzymającymi się stalowych nadgnitych zawiasów. Przejeżdżając za oknem wywoływała potężne drżenie ciężarem swojego spaśnego brzucha, które przenosiło się z podłogi na meble, szkło w kredensie wibrowało i zmieniało położenie. Czuć było świdrujące, obwisłe spojrzenie omiatające wnętrze. Skwar wgniatał ją w miękki i płynny asfalt, płynęła samotna, posępna i groźna. Zatrzymywała się tylko gdy łapacze siedzący w kabinie zauważyli coś co mogło zapewnić im przeżycie kolejnego dnia. Kogoś ze zmurszałych, starającego się ukryć, wypchniętego siłą przez bojących się, wybierających cichą rezygnację, poddających się presji wywieranej na nich przez wszechobecny system kar i zakazów. Napełniali jej wnętrze i znikała za wzgórzem otoczona kurzem i wirującymi płatami gorąca. Ukrywają ich w domach, zamykają w piwnicach, skazują na wegetację, na spijanie restancji lat przeżytych. Stary po którego przyjechała wbił się we mnie, jego kościste, powyginane ręce szukały schronienia na moim młodym, gładkim, nie naruszonym jeszcze trybem czasu ciele. Moje dłonie łamały jego kości jak wyschnięte, spróchniałe drewno. Byłem silny więc uderzyłem go jeszcze gdy stopa odpychała ostatni skrawek ziemi, wpadł do środka i próbował podnieść okaleczone ciało. Leżał tam spętany siecią swoich zmarszczek, bezradny i samotny.
Szpital działa całą mocą swoich wnętrzności, z kominów buchają czarne kłęby, codziennie zabierają do niego kogoś, wrzucają w przepastne czeluście swoich trzewi, mielą na krwawą miazgę, rozlewają krew po kafelkach podłogi. Wielkie butle obrzękłe od szkarłatnej krwi wiszą rzędami nad spuchniętymi, rozciętymi i sklejanymi z powrotem ciałami, podłączone urządzenia pompują osocze przelewające się w ich szklanych wnętrzach. Wieczorami siedział u siebie w gabinecie, ostatnim miejscu gdzie bezpiecznie mógł odbywać podróże do miejsc, w których nigdy nie był, jego mózg rozrastał się wtedy i obejmował całą powierzchnię, rozlewał się po deskach podłogi, rósł i kwitł na meblach wznosił swoje pulsacje pod sufit. Krew sunąca przez mięsiste korytarze, przetacza cząstki energii, włókna głodne, wymęczone odbierają ochłapy i przerabiają je na kolejne ruchy. Nigdy się nie uśmiechał, lub gdy już próbował to robić jego usta wykrzywiały się w makabrycznym grymasie, odsłaniał wtedy korytarz spróchniałych, żółtych zębów. Prawie przestał się odzywać, zapadał się do wewnątrz, kurczył się. Jego zmęczona twarz przypominała kolor ziemi, brunatnej i spopielałej szarej gleby. Płuca skamlą o oddech, wyrywają się z klawiatury żeber. Mówił że wróci kiedy miną pierwsze upały. Wychodził z domu i wracał gdy za oknem czaił się mrok, czerń podstępnie chcąca wydrzeć ostatni promień światła zawładnąć przestrzenią, która oślepiała ją teraz blaskiem, posłusznie wycofywała się na swoją pozycję i po chwili wracała czekając, węsząc, szukając sposobu. Z dźwięków otaczających mnie wychwyciłem ten jeden daleki, odległy, jednostajnie wybijający rytm tego dnia: furkoczące koła pojazdu, czarnego karawanu przywożącego z powrotem tych za których ktoś był w stanie zapłacić lub zabierającego następnych. Powiesił się na lampie. Jego zsiniała twarz wykrzywiona grymasem bólu zastygła jak gipsowy odcisk, usta spienione, dzikie lśniły zasychającymi i wciąż pojawiającymi się bąblami powietrza. Zostawił mnie samego, za kilka dni miała się zjawić ona. Mieli przywieźć ją, nic nie wiedzącą, z pustką w oczach, otępiałą od transfuzji, oszpeconą skalpelem wydzierającym ostatnie skrawki świadomości. Wepchnęli jego ciało do wewnątrz, wrzucili je na stos innych nie przykrytych niczym, na obfity plon dzisiejszych poszukiwań. Zapach gabinetu wypełnionego starymi księgami zaprosił mnie do wewnątrz, nigdy nie pozwalał mi czytać starych ksiąg. Biurko: stare, bukowe, mocne, wgryzające się nogami w deski podłogi, zatłoczone przez opasłe tomiska otwierało przede mną świat nieznany. Stronice stare, pożółkłe, kleiły się do palcy, połykałem ten świat oczyma, trawiłem umysłem. Zostawił kartkę, leżała na biurku, bez podpisu, niedbałe wielkie kulfony, z treścią świeżego umysłu, przepisane z tomiska słowa rysowały mi obrazy pod powiekami. Wchłaniałem to w siebie, smakowałem mózgiem każdy wers, spijałem słowa z kartki. „Śmierć jest zawsze obok, wiruje, czai się, pełza przy nogach. Gasną oczy, tęczówki wypełniają się czernią. Szara skóra pokrywa pyłem. Rosną włosy i paznokcie jak samotne, osobne żywoty. Budzą się do życia, szeleszczą, kiełkują, wybijają się i po raz pierwszy poznają smak wolnej egzystencji. Pokrywają twarz meszkiem, nieobcinane paznokcie zapuszczają korzenie w drewnie. Trumna wypełnia się nimi, ziemia swoim ciężarem zgniata wieko. Zostanie tylko pył, proch na prochu, kość na kości.” Dni przed jej przyjazdem wypełniły we mnie ostatnie puste miejsca, zamknięty przedtem przede mną świat chwycił mnie w swoje szpony i orał pazurami mózg, wrzucał w jego glebę ziarno świadomości, wrzucał ziarna prawdy, czekał na owoce. Wyszedłem przed dom stawiając stopy powoli, odpychając od ziemi cielsko przygwożdżone grawitacją. Widziałem przepaść otwartych drzwi, gdzieś w tych ciemnościach było miejsce dla niej. Coś pisnęło wewnątrz i czerń otworzyła się i wypuściła falujące ciało. Nagie pokaleczone ciało, zniszczone życiem, krwawiące nieostrożnością wiozącego szofera. Wszedłem do niej i powoli wyciągałem z wewnątrz, powoli otwierałem zakamarki jej poplątanego umysłu, zamknięte korytarze przez które nieraz przedzierał się błysk świadomości. Wtedy w jej oczach błyszczało zrozumienie, kawerny wypełniały się blaskiem. Nie potrafiła nic powiedzieć. Zeskoczyłem na ziemię i uniosłem ją tak że nie wiedziałem czy jej nie upuszczę ale przechyliłem się tylko do tyłu i lekko postawiłem na ziemi. Przed domem zebrała się grupka ludzi chcieli ją zobaczyć. Patrzyła beznamiętnie przed siebie i czekała. Siedziała w salonie i wpatrywała się w obraz na ścianie. W końcu przechyliła głowę w moją stronę i zasnęła. Siedzieliśmy razem kwadrans a ja wsłuchiwałem się tylko w jej miarowy oddech. Oparłem głowę na jej ramieniu i zasnąłem. Za kilka dni przywiozą i jego, zawsze gdy to robił wracał po kilku dniach, jeszcze bardziej obcy. Stukot kół obudził mnie, lokomotywa wtłaczała swoje tłuste cielsko na peron, ostatnia stacja, koniec świata, tory kończyły się nie mając gdzie dalej zapuszczać swych metalowo drewnianych narośli. Dalej nie było nic tylko woda, słona zatruta woda. Rozebrałem się na piaszczystym brzegu, zrzuciłem z siebie wszystko. Zimno spłynęło na mnie, wolałem wejść do morza niż okrywać się na brzegu resztkami ciepła ukrytego wewnątrz dłoni. Była zimna, zielona, niespokojna, wzburzona, przyjęła mnie i wessała w swój żywot, zajęła moje dłonie, wbijała się w ciało, siły odpłynęły wraz z jej prądami.
Nie wiem ile jeszcze utrzymam się na powierzchni, smagającej mnie wiatrem i wodą. Skóra okrywa mnie lodowym płaszczem. Ciąży na mnie, pociąga w dół, dociera do mnie. Zanurzam się i zaczynam opadać, dryfuję na dno. Powietrza w płucach wystarczy na minutę. Fale przewalają się nade mną. Ciało zmarznięte i wyczerpane opada coraz niżej. Zamykam oczy. Tracę orientację, nie wiem gdzie znajdę powierzchnię a gdzie dno. Obrazy przelewają się przeze mnie. Zasypiam. Ból usycha. Zimno przenika przez skórę i dostaje się do wewnątrz. Uspokaja zmysły. Czuję pragnienie w płucach, wiem że nie mogę go zaspokoić, będzie rwało się we mnie dopóki nie ucichnę. Nie mam już sił nawet na to by się szarpać. Kulę się jak embrion. Światło wdziera się pod powieki. Otwieram oczy. Przez wodny sufit przedzierają się promienie słońca. Od powierzchni dzieli mnie kilka metrów. Wyciągam dłonie i próbuję uwięzić światło, wyciągnąć się na nim, podciągnąć na linie jego blasku. Stopami odbijam się od dna. Ciało powoli unosi się w górę. Kolejna fala przelewa się nade mną. Słona woda w moich ustach odnajduje korytarz do płuc. Wtłaczam się w kolejny wir......... II
Butla podczepiona na stojaku kołysała się równomiernie. Powietrze, cięte skrzydłem wiatrak na płaty mięsa, opadało spod sufitu, przez chwilę napełniało życiem przezroczysty plastik, odchylało go a on uparcie wracał. Szkarłat zamknięty w jego wnętrzu pulsował i bulgotał, napełniał żyły strachem, sączył się powoli i kropelka po kropelce wtłaczał nowe życie. Odrapane ściany żyły własnym życiem, lśniły wszystkimi kolorami, pełne zacieków nie pozwalały zamknąć oczu, ich oddech zmieniał powietrze w zatęchły smród, ich skóra pęczniała pokostem kolejnych farb, pot spływał po nich i rozlewał się kałużami po podłodze. Przyniesiono jej kilka fotografii, kilka zatrzymanych chwil, inny świat istniejący za murami: zatopiony w obcych twarzach i dziwnych przedmiotach. Jej cały świat to teraz ten pokój wypełniony westchnieniami ludzi leżących rzędem obok i cichą respiracją ścian. Pamiętała chwilę gdy rodziła się na nowo, świadomość ponownie wpełzała pod czaszkę, ugniatała w niej miejsce. Słyszała swój potworny, nieludzki krzyk, który wydobywał się z gardła, a ona stała obok obojętna i zimna, jak gdyby nie tworzył się w niej tylko gdzieś daleko. Stalowe powieki uwięziły obraz, zatrzasnęły drzwi przez które mogłaby się wydostać. Bała się je zamykać, z mrocznych zakrętów umysłu wypełzały koszmary, jak mgła z kanału pojawiały się znikąd i wtłaczały swoje parowate, spocone cielska w żyzną ziemię ożywionego, dziewiczego mózgu. Unieruchomiona, ogolona głowa nie pozwalała otrząsnąć się z nich, bezdech budził ją i wtłaczał w kolejny wir, zostawiał białe plamy w oczach, wirował i pulsował. Obraz wyłaniający się z mgieł zamrażał krew w żyłach, tamował jej swobodny przepływ, blokował drogę do serca. Beznamiętna, pusta i mięsista twarz rozlewała się i formowała ponownie, jej rysy krystalizowały się powoli, gdy były już wyraźne koszmar podrywał ją z łóżka i miotał jak szmacianą lalką po całej sali. Jedynym pragnieniem wypełniającym płuca był powrót do ciała, odzyskanie czucia w dłoniach, karmienie się zatęchłym powietrzem zatłoczonego pokoju. Przerażało ją jego spojrzenie: zimne, obojętne, nie wyrażające żadnych uczuć. Przygasłe, wyblakłe oczy wpatrywały się w jej otwarte, rozprute skalpelem wnętrze. Serce wiszące jak jabłko na drzewie, trzymane jego dłonią próbowało wyrwać się z okowów i tłoczyć w żyły kolejne porcje. Nie pozwalał na to mocno zaciskał i zmuszał do powolności, do zaprzestania walki. Okropny ból rozlał się goryczą po płucach. . Jutro mają ją zabrać na kolejny zabieg. Bała się ich jeszcze bardziej niż koszmarów. Kopuła czaszki trzymała się tylko na bandażach. Lekarz zdejmował ją jak pokrywkę z garnka i bawił się z nią tak długo jak zechciał. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to że zabiegi były bezbolesne. Zawsze jednak albo coś zapominała albo pamięć powracała na chwilę by później zniknąć i za nic nie mogła sobie przypomnieć jak to się zawsze kończy. Zamknęła oczy. Powieki zatrzasnęły się jak ołowiane drzwi. Nie miała sił by je podnieść. Koszmar powracał. Budząc się czuła że wysnuwa się z niego, że przechodzi przez ciasny otwór, utyka w nim i nie może się wydostać.