Miałam Potężne Objawienie. Sen, który jest niewiarygodnym podarkiem. Jakiś czas już śnią mi się piękne rzeczy. Nie są pięknymi w swej doniosłości. Pewnie są nawet tymi z rzędu mrzonek niewieścich. I gdyby nie Jego oczy, tuż obok mnie, nigdy bym sobie snu nie przypomniała. Jego oczy, oczy ciemne, bez końca, takie-patrzące na mnie, takie bliskie, choć jest przecież kimś odległym o miliony światów I nieskończoność nieprawdopodobieństwa, że kiedykolwiek się spotkamy. Może jest sybstytutem mojego szczęścia? Mam na myśli ten sen. Może chodzi o kogoś osiągalnego, kto będzie niósł w sobie ten sam dar. A może to znak, że nigdy nie będzie dla mnie kogoś takiego. Mężczyzny, z którym czułam się tak jak z nim, w tym śnie. Niesamowity sen. Sen boskiej błogości. O Boże! Ten sen daje nadzieję. Daje wiarę w możliwość życia, że w ogóle żyć można, że się da. Rozumiesz ? Może to jesteś Ty? Nigdy nie wiem w kim jesteś. I tak cholernie rzadko można cię spotkać. Przeskakujesz z człowieka w innego człowieka. Trudno tak biegać wciąż I dopatrywać się cudu w każdym z ludzi. Traci się dużo energii I żeby przy tym jeszcze nie pleść bzdur. Lubię jego oddech na moim policzku, kiedy stojąc za mną obejmuje mocno mój brzuch swymi pięknymi, dużymi dłońmi. Uwielbiam jego dłonie. Są silne. Wiem, że to banał. Tak samo jak doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że pisanie, że się wie o tej banalności jest również nie najlepsze. I w ogóle samo słowo banał jest co najmniej ohydą I mieszczańskim beknięciem. Niedogolona twarz, Chryste, orgazmiczne. Zapach-koniecznie. Stwarzam cię. Projektuję sobie jaki on może być. Zostaje mi zawsze drżenie w sercu, kiedy tylko się oddalasz. Nie jestem mądra, właściwie mało mówię, ty opowiadasz godzinami. Mogłabym cię słuchać, kiedy tak leżymy w pogniecionej pościeli. Lubię, że ty też połykasz moje bajdurzenie. Wszystko przez nas przepływa. Czujesz tę próżnię? A czujesz jakie to naturalne, jak mi z tobą najlepiej niż gdziekolwiek. Wiem, że zaraz pojedziemy do pracy. Że to normalny dzień, chociaż tak mocno świeci słońce I odurzająca kanikuła. Wysiadając z samochodu pocałuję cię, tak jak zawsze kiedy chcę się upewnić, że nigdy się sobie nie pogubimy. Zmarszczysz brwi I powiesz, że kochasz tę moją egzaltację I absolutne nieprzystosowanie. Uśmiechniesz się w ten wiesz-jaki-sposób. Z twoim uśmiechem, co sprawia, że jestem nagle dzieckiem, raczej Lolitą, idę do ludzi. A oni już teraz mogą dla mnie nawet istnieć, bo nie muszę baczyć czy mnie lubią. Bo na nic nie czekam, jestem. Jestem już cała nie w kawałeczkach.
Wiesz, że jestem nie-lubiana? Że postrzegają mnie jako osobę nie-do-dogadania, z-wiecznymi-pretensjami, nie, nie lubią mnie. Niewiele to ma wspólnego z tym co mnie teraz napędza. Mogą sobie chodzić wokół mnie, drwić, śmiać się lub uśmiechać. I tak cię znajdę. Będziemy razem choćbym miała cię szukać wieczność. Bo jesteś, musisz być.Wierzę, że istniejesz. A gdziekolwiek jesteś nie musisz się martwić. Bo będę cię szukać. Szukaj mnie. Ty też musisz wierzyć. A ci ludzie nic absolutnie nie wiedzą. Nie chodzi o mądrości ludowe. Tymi żonglują sprytnie. Łby zakute. Cóż więc, że czują się wyśmienicie. Chodzi o to, że nigdy się, nie, z nikim nie dogadamy. Wiesz? Nigdy nie znajdziemy nikogo oprócz siebie. To jest klątwa, której nikt nigdy na nas nie rzucił, a jednak się spełnia. To nie-lubienie to kilka pomieszanych uczuć, które żywi do mnie otoczenie. Nie mówię o mamie. Ona mnie kocha do śmierci. Chce dla mnie białego konia z rycerzem I takie tam. Ona ma nadzieję, że raczej nie ty będziesz ze mną żył. Ale pokocha I ciebie, zobaczysz. Kiedy zobaczy moje oczy, na pewno cię pokocha. Tak jak kocha moje szczęście. Oni, ci ludzie nie mają o mnie zielonego pojęcia. Oczywiście, ja nic im o sobie jeszcze nie powiedziałam, ale ty wiesz o mnie wszystko, chociaż tobie też nic nie powiedziałam. A to coś znaczy. Patrzysz na mnie I wiesz, oni patrzą a przed oczami mają tylko ścianę, zaszklony, twardy niedostęp. Zaczynam rozumieć. Tylko ty. Czujesz jak mocno na ciebie czekam? Nie czekając na nikogo żywego. Na nikogo kto przechodził ze mną przez ulicę. Jesteś tym, który ma mnie napełnić. Jesteś magiczną siłą mojego życia. Jesteś mi niezbędny, ja jestem absolutnie twoja. Możesz ze mną robić co tyko zapragniesz. Oddałam się tobie w pełni świadomie. Chcę cię dotknąć. Gdzie jesteś teraz? Obejmij mnie jak wtedy we śnie. Ciepło mi. Trudno się oddycha kiedy nie jesteś prawdziwy wśród namacalnych, pełnych krwi I kości, z ciałem, z oczami, które patrzą na mnie zewsząd. Wystarczy, że wiem, że wieczorem będziemy się kochać.
W taką pogodę jak dziś przypominam sobie wszystkie moje grzechy. Pamiętam te najgorsze, ale wcale nie czuję już winy. Sumienie przestało mnie gryźć od kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że istnieje miłosierdzie a winy są do odkupienia. Trzeba tylko dobrze żyć. To nie jest wcale łatwe, ale łatwo jest żyć, kiedy ma się wiarę I nadzieję. Każdą wiarę I nadzieję. Najlepsze są chyba, albo bez wątpienia nawet, najlepsza wiara I nadzieja to te w miłość. Jeśli nawet Bóg jest miłością to musi wiele znaczyć.
Idę parkową aleją, dziś, padało rano I teraz jest dosyć zimno. Dobrodziejstwo cywilizacji I impulsywnego wyrzucenia pieniędzy pozwala mi na słuchanie muzyki. Te miłe przedmioty, nie posiadające nazw w rodzimym języku! Pakujesz dwie baterie do brzucha I gra ci w uszach co tylko zapragniesz. Zatem, jazz na pewno, bo przecież pogoda I przemyśliwanie swojego życia po raz “liczba nieskończona”. Podgniatanie, ugniatanie, wygniatanie, nagniatanie, rozgniatanie. Życie się daje urabiać jak plastelina. W mojej głowie każdy uczynek ma nieskończoność wersji. Raz jest grzechem, a później cudem. Czy to nie jest bajeczne? Dziś raczej dużo wspomnień to grzechy. Nie dlatego, że ta pogoda mnie przygnębia. Czuję się taka spokojna. Zawsze po spokoju w mojej głowie pojawiają się te głosy. Jakby duchy spacerujące po świecie stawały się naraz słyszalne. Czasem doprowadza mnie to do wielkiej depresji. A dziś niczego się nie spodziewam. Raczej czuję w powietrzu perfumy tego mężczyzny, który tak potwornie wyprowadzał mnie wtedy z równowagi. On dobrze pamiętałby kiedy, ale wolę do niego nie dzwonić, bo już ze sobą nie rozmawiamy. Szkoda, że tak trudno jest być dobrym człowiekiem. Żeby nie wydawało ci się, że się ośmieszasz. Albo nie pozwalać sobie na kontakty z ludźmi, których kiedyś kochałeś. Bo jeszcze będą sobie wyobrażać, że chcesz ich wykorzystać albo, że mają nad tobą przewagę, bo oni chwilowo o tobie zapomnieli. Chociaż kiedyś nie mogliście bez siebie oddychać. Teraz nie może oddychać w pobliżu mnie. Ja zawsze potrzebowałam więcej powietrza, mimowolnie nim oddychałam a jemu wciąż brakowało I w końcu zaczął się dusić. Nie mógł się pozbierać kiedy mnie opuścił. Hiperwentylacja. Jest szczęśliwy tym swoim upośledzonym złudzeniem. Zresztą nie wiem. Pewnie naprawdę mógłby być szczęśliwy. Jak mówiłam, długo z nim nie rozmawiałam.
Lubisz jak palę papierosy. Mam niewiele nawyków. Raczej nie upieram się przy robieniu czegoś co-mam-w-zwyczaju. Brak mi zwyczajów.
Życie wypełnia mi się wspomnieniami. Jestem zagracona I wcale nie mam ochoty niczego wyrzucać ani zostawiać. Lubię gdy przychodzą. Dziwne to. Bo zawsze niosą smutek, że wtedy taka sama chwila była pełna I beztroska, a gdy wraca z zapachem, światłem czy muzyką zdaje się, że jest tylko imitacją. Niepełną wersją. Atrapą pełną kiczu I naiwności. Bez istoty, bez sensu. Bez tego co nadało tej chwili wartość wspominania. Paradoks. Lubiłabym teraz wyjąć z pamięci nienaruszoną sytuację z jej soczystym smakiem I wejść w jej rzeczywistość. Niezdrowy sentymentalizm. Chować do woreczka z cekinami I świecidełkami! Kiedy zmywałam olśniło mnie. Mały rycerz nie postawiony w moim życiu bez kozery. Nie był po to, abym była szczęśliwa, choć byłam, krótko. Miałam zrozumieć, że umiem kochać. Szczerze I szaleńczo. I że tylko taka miłość ma sens.
Spostrzegam u siebie poważne zagrożenie zachorowania na głowę. Może brzmi to niezbyt poważnie, ale myślę, że jestem bliska obłędu. Zaczyna mnie to poważnie martwić. Jeśli już zachorowałam, nie ma nadziei, że kiedykolwiek wyzdrowieję, ponieważ nikt nie będzie mnie chciał hospitalizować. Wszyscy myślą, że to egzaltacja - że chcę zwracać na siebie uwagę tym, że z nikim nie rozmawiam, że zamykam się w sobie, że jestem wyalienowana, odizolowana. Mam zaburzenia charakteru. Moja osobowość jest pofalowana. Czuję jak wszystko co sobą reprezentuję zwija się jak robaczek na kapuście tknięty patykiem. Mam konwulsje psychiczne. Nie pociągnę tak długo. Jestem nastawiona na negację. Obcość. Braki. Wszystkiego mi brak, brak mi świadomości czego mi potrzeba. Nie wiem jak chodzić. Mama będzie mnie chciała zaprowadzić do jakiegoś księdza, żeby wyleczył moje serce I duszę z martwoty religijnej. O to pewnie też u mnie chodzi. Że przestałam o tym myśleć. Nie istnieje dla mnie nic prawie prócz aktualnych zdarzeń, które wciągają mnie sekundowo; oraz mojego cierpienia. Świadoma prostoty tego stanu I jego jawnego kretynizmu, poddałam się. Teraz ustalam nowe jakości. Nie wiem na ile starczy mi siły, ale nie wierzę w długie dystanse. W mało co wierzę.
Wyczytałam nerwowo, że ten, którym mógłbyś być jest w depresji. Jeśli to byłbyś ty, po pewnym czasie zebrałbyś się do kupy. Tak jak ja. Jakież cierpienie, wiem. Szkoda, że mieszka po drugiej stronie oceanu. Kiedyś tam pojadę, muszę się przecież z nim spotkać.
Śniło mi się, że mam Przyjaciela. Chodziłam z nim nad jeziorem, w lesie I wszędzie z nim chodziłam. Mówiłam innym, że jest moim Przyjacielem.
Czuję jak dekoncentracja podchodzi mi do gardła. Ten szczególny rodzaj osłabienia intelektualnego przyprawia mnie o mdłości. Chwilami nawet przypuszczam, że mogłabym być w ciąży. Panikuję, ponieważ stan błogosławiony nie jest wskazany. Nie chodzi o moment życiowy, środki do życia I tym podobne. Chodzi o człowieka, z którym się kocham. On nie może być ojcem mojego dziecka. To niedopuszczalne. Katastroficzne wręcz.
Boję się jeszcze go zostawić. Trzeba dawać szansę. Trochę szaro jest bury, ale ma coś miłego. Myślałam, że jego oczy. Że jest w nich to, co potrzebne. Zazwyczaj się nie myliłam, ale jednak to kula w płot. Nie ta wiadomość na pewno jest zapisana, o którą mi chodziło. Inny świat. Inny. Monotonny, nudnawy. Gdzie jest haczyk? Niestety, w łóżku jest niezastępowalny. Do jasnej cholery. Czy ja nie mogę wyrzec się fizyczności? Związek czysto seksualny. Nie ma we mnie zachwytu. Czuję się jak wstręciuch.
‘Upadł, upadł Babilon...’ Wali się to, niezaprzeczalnie...
Ręce mi się potwornie trzęsą. Nie wiem zupełnie jak to wszystko ogarnąć. Brakuje mi siły już na zwykłe utrzymanie równowagi. Mam za dużo wątpliwości. Błagam tylko, niech nikt nie naciska. Schlałabym się dziś niemiłosiernie. Rzadko tak mam. To znak, że jest niedobrze. Że nie mam oparcia, że to ja znów wszystkim kieruję. Nic wesołego.
Pięknie dziś I słonecznie. Chciałabym powiedzieć Ci, że Cię kocham gdziekolwiek jesteś. Tkwię jednak w jałowym układzie, o Chryste! Jakże to, że ja sama w takim bezsensie. A Ty na pewno gdzieś tam też jeszcze się męczysz, albo jesteś już na wyższym etapie ewolucji. Może już wiesz, że nie trzeba wcale uplątywać się w te różne iluzje. Nie umiem sama tak skończyć. Powiedzieć pewnego dnia, że to nie ma dłużej sensu I że najlepiej by było, żebyśmy się już nie spotykali. Nie za bardzo mi się chce najzwyczajniej. Spotykać. A powiedzieć, oznacza: dlaczego do jasnej cholery, możesz mi to wyjaśnić? Jak już mi się nie uśmiecha to znaczy, że leżę bez ruchu. Bierne oczekiwanie na kolejne objawienie. Ten nie był objawieniem nigdy. Tak jakoś się zdarzył. Nic nie planowałam. Chciałam tylko trochę seksu I ramion. Ale to nie tak. To okrutne, że mówię tak o nim, chociaż nawet mu nie wspomniałam, że już się nim znudziłam. Znam go zaledwie trzy miesiące, a już czuję, że to o wiele za długo. Zaczynam wpadać w kryzys wiary w miłość tak jak ten barbarzyńca. I wciąż o nim myślę. Ale już nie, że szkoda, że go nie ma. Tak jakoś, że chciałabym go spotkać I powiedzieć mu, że zaraził mnie tą wstrętną chorobą co się nazywa nie-wiem-dlaczego-ale-cię-już-nie-kocham-i-chyba-nigdy-właściwie-cię-nie-kochałam.‘To były jakieś tam marzenia. Kochaliśmy się jak dwaj muzycy, którzy spotykają się, ażeby razem grać. Tak było! Flet grał swoją partię a skrzypce swoją. I z tego wychodziły sonaty. Sam wiesz jednak, że pod tym wszystkim nie spotkaliśmy się nigdy.’ Najsmutniejsze jednak, że on nie zrozumie. I dlatego właśnie. Bo do tej pory wiedziałam I ja, I oni. A teraz tak jakoś niefortunnie, że on nie będzie rozumiał. Szkoda mi go, ale chyba nie jestem w tym dalej, bo się lituję. Boję się o siebie; te cholerne wyrzuty sumienia. No to chodzę tak do niego albo on do mnie I nic z tego nie wynika. Jestem w beznadziejnym potrzasku niespełnionych żądz posiekanych marzeniami I nadzieją. Ergo: jestem osłabiona.
Zaczyna się Festiwal Filmowy. Przez najbliższy tydzień atencję będę kładła jedynie na kino. Ucieczka od rzeczywistości. I tak jakoś mam wrażenie, że coś się wydarzy niespodziewanie. Stara twarz się pokaże, albo ktoś zupełnie nowy. Jestem w stanie oczekiwania. Chętnie spotkałabym się z Kubą, ale nie za bardzo wiem czy powinnam. Może gdzieś tam sobie myślę, że go spotkam na festiwalu. Spotkanie z nim zawsze wiąże się z jakimś dziwnym napięciem. Wyczekiwaniem, może. Nie wiem na co. Ale jest coś niepokojącego w tym człowieku, który zazwyczaj karmi się porażkami, bo chce tego co zupełnie nie może być jego własnością. Czuję trochę, jak chciałby przemienić okrutny los I móc nigdy nie wierzyć, że Agnieszka nie mogłaby go zechcieć.
Nic to zupełnie, co wcześniej. Smutny taki czas rozmyślań. Żeby tylko komuś dopierdolić. Niedobra dziewczynka. Marta jest znowu podła I złośliwa. Podcinać skrzydła tej prostej rasie, niszczyć nadzieje. Nie będzie bzykania, nie będzie miłych I tajemniczych spotkań. Nie, nie, nie. Girlandami mnie to wali. Żadnych bubków. Żadnych bufonów. Nie znoszę pomyłek. Tak jednak cały czas to hektary pomyłek. No a czuć się jak sierota od siódmej boleści czy w ogóle jak zgniły liść - trudno sobie wyobrazić ile tak można się męczyć.
Nie wiem jak daleko można się posunąć w zdrowej rzeczywistości do obłędu. Gdzie jest granica, jeśli istnieje. Zaburzenia pograniczne, pewnie egzaltacja bardziej literaturą I filmem niż dzień jak codzień. Zatruwać życie sobie I innym bez szczególnych powodów. Dobrze jest udawać, że nic się nie widzi. Nie wiem Panie Boże jak to ma być. Nie rozumiem.
Mam dziką ochotę pomalować sobie paznokcie. Siedzę raczej bezczynnie wlepiona w ekran komputera I zastanawiam się jak okrutnie życie nie potrafi wypośrodkować nam zajęć. Jednego dnia biegamy, pędzimy wręcz na zabój, dzieje się milion rzeczy, nie ma czasu nawet pomyśleć o sobie. A potem dzień niescalony, dzień spokojny, ale jakże może być spokojny skoro wczoraj był neurasteniczny?! Zatem chorujemy na rozsadzenie przez nadmiar energii, nie mogę tak siedzieć bezczynnie bo zaraz eksploduję!!! Jednak coś wewnątrz mówi mi, że powinnam zamknąć się w kiblu I pomalować paznokcie. To zaczyna być obsesją. Jedyną rzeczą, którą jestem teraz w stanie zrobić jest pomalowanie paznokci. Jeśli tego zaraz nie zrobię, a pewnie nie zrobię, bo trochę to będzie głupio wyglądało jeśli moja szefowa zobaczy jak w najspokojniejszym spokoju maluję sobie paznokcie, zamiast pilnie pracować; no więc jeśli tego nie uczynię, będę miała zepsuty dzień. Tak właśnie się stało, znów czuję się beznadziejnie. Idę zapalić.
Podnoszę słuchawkę, wykręcam numer telefonu, ktoś odbiera. Rozmawiam przez chwilę, a ktoś w słuchawce niby traktuje mnie poważnie, a nagle odkłada słuchawkę i to - nie że zupełnie odkłada! ale na stolik, tak że ja wszystko słyszę! Rozmawia sobie z kimś, z jakąś kobietą, inną kobietą; tu rozmawia ze mną przez telefon, a tam pyta się jej, czy może nie napiłaby się drinia czy coś! A ja wszystko słyszę i jestem coraz bardziej wściekła, bo jeszcze do tego udaję, że nic nie słyszę. I tak czekam przy tym telefonie i czekam, aż to się skończy, bo myślę sobie, że to jakiś głupi żart! No a w końcu, po wiekach męczarni, on po prostu odkłada tę słuchawkę na widełki, po prostu rozłącza się...
Nie do końca wiem jak to zdefiniować. Smutek, albo wściekłość, jedno i drugie. Plączące się w środku mnie, targające za włosy, rozwydrzone odczucia. Raz spokojny żal, potem narastająca złość. Nie mogę ocenić zdroworozsądkowo, normalnie. Z jednej strony, nie powinno dotykać mnie to, że opuszczony, zupełnie się tym nie przejmuje. Przynajmniej moja o tym przejmowaniu się wiedza, nie istnieje. Bo niby może i coś go gryzie, ale ja o tym nie wiem. Nie będę o tym wiedziała. Tak samo jak każdy inny nie wiedziałby, że mnie cokolwiek z nim związanego w jakikolwiek sposób dotyka. Wkurwia mnie to. Przepraszam, ale tak. Żałosne wręcz. Cóż ja mogę, mały robaczek.
Nie mam siły.
Rzadko, kurwa jest tak, że czuję się bezsilna. Górę raczej zawsze bierze złość, albo gniew na granicy obłędu. Ale dziś, kurwa, naprawdę nie mam siły. Czasem to ‘Nie mam siły.’ z innego dnia nic nie znaczy w porównaniu z dzisiejszym n i e m a m s i ł y, bo naprawdę, kurwa nic a nic jej nie mam. Jestem po prostu bez siły, to znaczy bezsilna. Absolutnie nijaka, jeśli chodzi o własny interes. Chcę żeby ten dzień się już skończył, już zaczynam czuć zajebistą złość. Gotuje się we mnie, nie radziłabym nikomu, naprawdę nikomu nie radzę teraz...
Nie wiem co mogłabym Ci podarować. Jaka rzecz dałaby mi satysfakcję? Jaka podarowana rzecz ma sens, gadżeteria, błyskotki, książka tylko na specjalne okazje. Słowa są raczej niczym, a jakże są wszystkim co tylko może znaczyć. Każdego dnia czuję, że coś Ci o sobie opowiadam, tak naprawdę jednak tkwię w jednym punkcie. Nie trzeba się zadychiwać, wiem; i co że wiem. Chciałabym powiedzieć Ci bardzo dużo więcej, ale tak pięknie ogarniasz to ramieniem. Spokojnie ogarniasz moją niecierpliwość, tak że nawet czasem nie myślę, że się niecierpliwię. To nic nie jest. Dzień jak zawsze, moje humory, takie rozrzucone chwile, bez ładu, bez przesłań i głównej myśli. Po co zaśmiecać się takimi rzeczami, rzeczy mogą być takie przydatne, a tu nic konkretnego. Słabość: uwielbienie tego, co nigdy się nie przyda.
Nieważne jest to, co dzieje się w rzeczywistości, ważne są tylko moje myśli. Nie można żyć w trybie normalnym, trzeba wymyślać, bo wszystko co wymyślone daje możliwość niespełnienia, daje szansę na szaleństwo. Zwykłe oczekiwania prowadzą do ślepych zaułków wariactwa. Chcesz lizaka dostajesz go i nie pragniesz już nic więcej. Lizak jest tak zwykły jak każda inna szmatka, którą możesz kupić w sklepie z indyjską odzieżą. Czy napiszę kiedyś słowa, które ktoś będzie chciał cytować? Jeśli ja jestem w stanie cytować jakiś schizofreników, na pewno gdzieś istnieje ktoś, komu spodoba się stek tych bełkotów. Bezsens. Nie mogę dojść do ładu do moim chceniem. Nie wiem jak daleko chcę, a co jest tym, czego nie chcę. Zaczynam wątpić, czy oby chcę dokładnie tego, o czym myślałam zawsze, że jest tym czego chcę. Pogubiłam się doszczętnie. Spokojne, metodyczne dochodzenie do niczego. Zadech, zadech moi państwo. Oto życie rozkwitające, oto sensy istotne. Reszta to tylko nędzne mariwodaże piernatów kokosowych złudzeń. Instynkt-instynkt...tak...ale czego chce ten instynkt, czego ja chcę właściwie? Sama nie wiem...Umrzeć, albo zjeść coś cierpkiego. Kotłują się znów, myśli lecą jak oszalałe. I nie pojmuję czy sama wprowadzam się w ten stan, czy też ty jesteś w stanie mnie w ten stan wpędzić. Nikt chyba, tak jak ja, nie potrafi tego osiągnąć. Co jest dojrzałością a co szaleństwem, lubię się w stanie niepoczytalności. Inaczej się działa, inaczej przyjmuje się rzeczywistość. Nawet naprawdę nie musi koniecznie istnieć. Może wcale nie istnieje, może jest wymyślona na użytek sprowadzenia funkcjonowania do płaszczyzny do zaakceptowania. Inaczej, jakże mógłby działać ktoś, dla kogo pracują przedstawiciele handlowi. Jak mogliby istnieć przedstawiciele handlowi? Galop niebezpieczny, dobrze dziecko, bez zarzutu.
Mnisi spokój, harmonia wewnętrzna, umiejętność decydowania o tym, co jest właściwe a co jest blagą. Świadomość wyborów. Żadnych braków, wszystko wyczute do końca, wszystko zrozumiałe. Zdecydowanie, przekonanie, pewność. Jasność myśli, jasność dokonywania wyborów. Cierpliwość. Cierpliwość. Przejrzysta woda. Biały śnieg, ciepły deszcz, świeże powietrze. Ustalony puls, rytmika serca. Swoboda poruszania się. Naturalna siła. Elastyczność. Fizyczne rozluźnienie z gotowością do kociego skoku. Miękkość. Czterdzieste piętro wieżowca. Dach. Słońce. Miasto.
Dopóty dopóki jestem w niespełnieniu świat odbywa się w mojej głowie. Życie napięte jak celuloidowa taśma, przesuwa się soczyście przed chciwymi oczami. Ugryźć trochę, wyszarpnąć może słodyczy, bajki wykradać. Ile nieszczęścia, ile namiętności w pogoni za tym, co jest przecież złudnym kurzem srebrzystym. Wiem już, że nie jestem kaleka. Wiem, że umiem dawać i chcę dawać. Rodzaj błogiego rozproszenia rzeczywistości. Inaczej odczuwam uczucia dziś. Jestem kobietą zmienioną, nie wiem na ile zmienną. Nie ma już we mnie pretensji do Boga, że źle to wszystko rozplanował, że mnie pokrzywdził. Przyjmuję niczym pokorna Agnieszka wyroki ludzkie i boskie. Z cierpieniem, które ponoć uszlachetnia, albo tez makabrycznie wykrzywia nasze natury, potrafię ukołysać się do snu. Czyżbym kochała swoje smutki? Czy na pewno nie pragnę trudności, czyż nie z nimi właśnie trwanie jest pełniejsze? Dlaczego więc głupie słowo wkrada się w tyle znaczeń, tak skraca nam drogę do jasności szczegółu? Pełne, niepełne, jakie więc na Boga? Jakie? Czego trzeba, aby usiąść na ławce i poczuć zapach kasztanowca w jedno z tych ciepłych, zwykłych popołudni?
Powinieneś wiedzieć, że ja też chętnie bym Cię pogryzła w szyję i w ogóle. Jak mam Cię pogryźć skoro mi nie wolno? Chciałabym poleżeć z Tobą w łóżku, przytulić się, czuć Twoje ciepło.
Nie mogę pisać!!! Jestem wyjałowiona. Nie mam nic do powiedzenia. To tragiczne! Jedna noc z kobietą to sześć straconych stron mojej powieści. Nie wiem kto to powiedział, ale miał rację. Jeśli się kochasz, nie możesz pisać powieści. Nie ma siły, która daje Ci możliwość pisania. Niemoc twórcza. To chyba był Balzak. Ale nie mogę stwierdzić na sto procent. Potworne wyczekiwanie w stanie nie do określenia. Z jednej strony jestem szczęśliwa, za chwilę już niepewna. Nic, co dałoby się utrzymać jako pewnik. Bełkot potworny bełkot, opanuj się!!! Beznadzieja! Mieć Cię na wyciągnięcie ręki i nie wiedzieć jak bardzo można by Cię mieć, albo dotknąć Cię chociaż na sekundę, Kochany, dotknąć Cię. Potrzymać w ramionach. Chciałabym zatonąć kurwa w Tobie, a Ty jesteś tak jakoś blisko nieprzyzwoicie, że nie można Cię uwodzić. Jesteś i co.
Świat mógłby dla mnie ograniczać się do tego co sobie wymyślam. Wymyślam sobie, że teraz jest ciepły wieczór, że dzieje się tylko tak jak w filmie. Dlatego nie powinnam mieć problemu z tym, że muszę ten scenariusz wypłodzić.
Nikt kurwa nie pomaga, dlaczego ja miałabym komukolwiek pomagać? Dlaczego miałabym pomagać, chociaż tak naprawdę nie pomagam. Nie robię nic, nie chcę nic robić, zamknąć się w pokoju, przed książką, nikogo nie mieć, nikogo nie chcieć, nie mieć nic. Być potworem. Nikogo nie kochać. Nienawidzić siebie samej? Nie mieć podpory, nie wspomagać nikogo. Odciąć się. Nie są lepsi złotouści! Tylko szczerze żyć, w stosunku do samego siebie. Spokój, czym jest spokój. Nie ma spokoju, jest kurwica, jest nerw, jest złość. Nie ma mnie. Nie odnajduję się kompletnie. Jestem zwietrzałym koniakiem. Nie dokręconą butelką. Nie lubicie mnie? Nie jestem miła, nigdy nie byłam miła. Nikt mnie nigdy nie lubił. Ile mam kurwa czekać? Całe życie czekać na cud? Całe zasrane życie gapić się w okno czy przyjdziesz, czy będziesz, czy istniejesz? Nic nie jest zdrowe, nic co mnie dotyczy nie toczy się gładko. Zgorzkniała młoda starucha. Chcę lepić bałwana, śpiewać, tańczyć, chcę beztroski. A tylko niszczę wszystko, albo zaduszam w sobie. Nie mam siły. Były piękne myśli o Tobie Mój Miły, które mam w sobie, na Ciebie liczę. Nie licząc na pomoc czy rozwiązanie moich problemów. Oszaleję, po prostu oszaleję. Dostaję pierdolca. Dostaję choroby, zabija mnie niepewność, beznadzieja, jestem głupim gówniarzem, który nie może usiedzieć już na miejscu. Odkręć to wszystko, powiedz, że nie mam racji, albo nakrzycz. Będę mogła przynajmniej się wyładować. Nie zgodzić się. Popłakać. Normalne regularne życie. Chcę, ale z Tobą. Nie inaczej. Z Tobą. A jestem gdzie? Kocham Cię. Nie umiem Cię zapomnieć. Dlatego nic już nie rozumiem.
Miły Mój, jak bardzo jestem Twoja nawet Ty nie wiesz, bo nie wiem ja gdzie się kończę, a gdzie zaczynam, Miły Mój, ja jestem.
Uszlajać się tak muszę, aby niczem ten feniks powstać z błota, bo z popiołu to jeszcze ok.
Ustalić swój konkretny status. Wiem czym jestem, czy też zupełnie nie wiem skąd i jak funkcjonuję. Dojmujące: kocham Cię, tak bardzo Ci się oddaję, chociaż przecież nie tak chętnie mnie bierzesz. Wahasz się, bo jeśli się wahasz, jeśli nie jesteś pewien, powinieneś mi o tym wspomnieć. Jak bardzo to wszystko traktujesz, Miły Mój? Jak dalece jestem Ci bliska. Jestem wolna. Jestem sama ja, tylko ja. To jest najistotniejsze. Umiem dbać o siebie, chociaż kilku z Was twierdzi, że zupełnie jestem niezdolna do siebie i świata. A ja wiem, ja rozumiem. Teraz naprawdę czuję się wyśmienicie. Od nikogo nie uciekam, nie próbuję się do nikogo przyczepić. Jestem satelitą, sama a zawsze blisko.
Znów deszcz. Lubię. Bardzo. Dla mnie deszcz jak uśmiech, jak szept. Nie piszę już do Ciebie. Boję się, że wyszło na jaw to, co tak bardzo chciałam zachować tylko dla siebie. Nieważne, czy ma pomóc czy utrudnić mi życie. Najistotniejsze, że jesteś, choć Cię nie ma. Jesteś człowiekiem przechadzającym się przed moimi oczyma. Chmurą pachnidła(!!!). Czuję Cię zawsze, kiedy tego potrzebuję. Jesteś, nie chcesz być. Albo jesteś, chcesz, a nie udaje się tego wszystkiego połączyć. Nie wiem jak sobie Ciebie wyobrażałam, wszystko rzeczywiste tak strasznie nas targa za włosy, tak nie ułatwia niczego. Zdaje się: rzeczywistość chce nas wcielać w swoje szeregi. I samo to już chcenie rzeczywistości, samo jej ciągnięcie nas do wybranych miejsc swoich, nie naszych jest przekleństwem, nie, nie, bardzo nie lubię.
Chciałabym pozmywać Ci talerze po obiedzie. Zrobić Ci herbaty. Usiąść w fotelu, rozłożyć się, poczytać, posłuchać muzyki i patrzeć na Ciebie. Patrzeć, ha. Patrzeć. Staje się sentymentalna do zarzygania.
Kondycja do dupy. Może trochę rozumu, żeby udawać, że wszystko jest ok. Raczej nikły uśmiech, raczej wielkie pretensje. Rączki znowu się trzęsą. Nie z wódki, Kochanie, nie z wódki. Dobrze byłoby gdyby właśnie z wódki. Wtedy depresja jest całkiem usprawiedliwiona. Taka słabość i niewiara poalkoholowa. Alkoholu nie było już czas jakiś. Nie przecież, żeby akurat zerżnąć się tragicznie. Tylko wprawić się w ten drugi stan, kiedy płacz i smutek można zrzucić na karb podłego świata. „Ty łotrze łotrowski i wyuzdany, czemu wprowadzasz w moje życie niepokój, jak stalaktyt, jak nietoperz?” Jednak prawdą będą słowa Przyjaciela, prawdą okrutną i zabójczą. Drgnę tylko i zatelepie mną jak małym kamyczkiem o bruk. Nie będzie litości. Zawsze jednak z tym człowiekiem będę miała katastrofę. Jakby mało było pomyłek i niespełnień. Nie wiem jaka jest droga do radości i spokoju. Tak pokornie, tak bez pretensji idę. Niczego nie żądam, a może to właśnie żądania są zasadne? Może trzeba nachapać się, może walczyć i krew musi popłynąć strugami. Nie wiem. Czuję wielką dezorientację. Wielkie zagubienie, nie wiem też, czy mogę się złościć czy też nie mam do tego prawa.
Cóż więc, jeśli tak ma to wyglądać? Czy ja mam siłę. To już staje się koszmarnym banałem. Huśtawka tak niestabilna, że aż serce boli. Nie chciana, porzucona; miał rację Paweł, że z uwielbieniem studiowana Achmatowa i Cwietajewa dają usprawiedliwienie tego potwornego masochizmu. Nadużywam słów ‘nie wiem, nie mam czasu, nie mam siły’.
Nie wiem.
Nie mam czasu.
Nie mam siły.
To świetnie, że nie masz mi nic do powiedzenia. Świetnie! Ja mam Ci za to bardzo wiele do powiedzenia. Drugi raz dałam wciągnąć się w kretyńską zabawę, ale teraz nie widzę już żadnego sensu. Nic doprawdy nie rozumiem. Nic zupełnie. Zajebista zabawa, tylko, że jak Ci nie staje siły, żeby się w nią zabawiać, nie wciągaj Bogu ducha winnych dzieci. Nie wiem czym na to zasłużyłam, żeby sobie mną dupę podcierać. Ile trzeba zrobić, żeby przestać wierzyć w miłość? W co jeszcze wdepnę? Wierne, spokojne czekanie, naiwność, cierpliwość. Nic nie znaczą! Nic tu nie ma do rzeczy cnota! Żadnych konsekwencji, bo przecież nic się nie stało, nikt tu niczego nie deklarował! Jestem wolny, mam swoje życie. Nie kurwa, nie kurwa, nie, nie!!!
Wkurw już mi przeszedł. Chce mi się płakać, chcę umrzeć.
Wszystko co ostatnio napisałam jest bardzo złe i wcale mi się nie podoba. Dziś raczej nic mi się nie podoba, a już najbardziej ja sama. Nie mam na to ochoty. Mam wszystko w dupie, nie mam przyjaciół, nie mam nic. Sama? Ok. Jestem sama. Nikt nie chce ze mną rozmawiać. Ja też z nikim rozmawiać nie będę. Jestem ogromnie wkurwiona, nie zasługuję na takie traktowanie. Nie to nie. Mam już tego dosyć!!!!!!!!! Nienawidzę was wszystkich, kurwa jak ja was nienawidzę!!!!!!!!!! Zdeptać tak, zniszczyć. Macie co chcecie. Nic nie chcecie, nic nie macie, ja wam nic nie dam. Nic!!!!!!!!!!!!!!!! Jak wojna to wojna. Z niczego, tak sobie, nienawidźmy się. Proszę. Nikt jeszcze tak kurewsko mnie nie zranił. Wkurw nie przechodzi, tylko nachodzi mnie fazami. Sam czysty gniew.
A dziś łączka, kwiatki, promyczki, wszystko przez zęby; żebym choć miała własnego terapeutę.
Tyle razy przecież Ci obiecywałam, że jestem na Ciebie gotowa.