zespawanych drzewostanów wypełniał, zalewał naszą jaźń. Niektórzy chwytali się gałęzi, kęp traw, krzewów, inni opadali niżej, niczym liście zaniepokojonych prespektywą nadejścia zimy dębów – tym wolniej, im bliżej byli światła, by wreszcie zawisnąć w czasoprzestrzeni i czekać na dłoń Ewy.
Runęliśmy w miasto. Krzyczeli, że lecimy na zakupy. Wiewiórki zerkały z niedowierzaniem.