Człowiek jest jedyną istotą na tej planecie, a być może i w całym ciasnym wszechświecie, która posiada świadomość własnego istnienia. Tylko on może z całą odpowiedzialnością stwierdzić ja oddycham. W pełni zdać sobie z tego sprawę, zachwycić się tym cudem, zachłysnąć się nim i ponieść wszelkie konsekwencje. Zwierzęta po prostu żyją, podążają za instynktami, polują, rozmnażają się. My ludzie nie potrafimy tego, my myślimy jak żyć i zastanawiamy się czy ma to jakiś sens. Nikt nie widział chyba tygrysa który postanowiłby przejść na wegetarianizm , ze względu na przekonania. Filozofowie całe swoje życie poświęcają na próby stworzenia jedynej właściwej teorii opisującej powstanie świata i cel egzystencji. Kilkadziesiąt lat jakie jest im dane żyć spędzają na rozwiązywaniu supłów przeznaczenia. Supłów nie do rozsupłania. Nie oznacza to w żadnym wypadku, że poszukiwanie jest stratą czasu. Wręcz przeciwnie, jest walką z wiatrakami losu , w której można wszystko stracić ale wygrywa się człowieczeństwo.
Jesteśmy postaciami tragicznymi, w jak najpełniejszym znaczeniu tego słowa. Cokolwiek byśmy robili i tak koniec ostateczny i nieunikniony pisany jest każdemu. Jesteśmy tragicznymi upadłymi aniołami. Nasz tragizm jest tym większy, że nie znamy przyczyny dla której znaleźliśmy się tu i teraz, zmuszani do toczenia pod górę własnych, zbyt ciężkich kamieni które i tak osuną się przy wierzchołku na samo dno i ugrzęzną w błocie. Ziemia to jedno wielkie syzyfowe pole z wydzielonymi pochyłymi kawałkami dla każdego. Nie ma ucieczki, z anielskich skrzydeł zostały zakrwawione strzępy bezwładnie przyczepione do poskręcanych z wysiłku ciał. Nie ma w nas boskiej świętości. Niektórzy nie wytrzymują i kładą się na drodze toczącego się , znienawidzonego kamienia. Pozostają po nich łzy i brak zrozumienia. Nie nam pisane niebiosa, nie dla nas blask światłości.
Boli nas to , że zdajemy sobie z tego ogromu cierpienia sprawę. Nasza tragedia może jednak stać się najskuteczniejszym orężem przeciw przeznaczeniu. Albert Camus w micie syzyfa pisze ; jasność widzenia, która powinna mu być udręką, to jednocześnie jego zwycięstwo. Nie ma takiego losu którego nie przezwycięży pogarda.
Świadomość tego , że nie ma nadziei nie skazuje antycznego króla na zagładę ale wyznacza jego człowieczeństwo. Boski los staje się sprawą ludzką. Syzyf znajduje zwycięstwo w pogardzie.
Ktoś powiedział, że ziemia jest piekłem innej planety. Twierdzenie to ,z pozoru można przyjąć za prawdę. Wystarczy rozejrzeć się dookoła, zobaczyć jak nieskończenie wielkie cierpienie muszą znosić wtrącone tam upadłe anioły.
Na świat przychodzi dziewczynka nieuleczalnie chora. Żyje siedem lat. Z tego większość spędza w szpitalu pośród wszechobecnego zapachu śmierci. Zimne ściany sali są dla niej codziennością, trupioblade światło jarzeniówki usypia ją każdej nocy. Dziecko umiera w hospicjum, bez nadziei, bez wspomnień. Martwe ciałko spoczywa w mrocznym grobie.
Ten upadek to zaledwie kropla wody w morzu ludzkich tragedii. Jest jednak coś, co nie pozwala mi zgodzić się , że jesteśmy w piekle. Ta mała dziewczynka miała świadomość swojego losu, dostąpiła jasności widzenia. W bólu, w gorączce, cały czas wiedziała. Mogła stanąć oko w oko z własnym przeznaczeniem i krzyknąć ja umrę! W chwili gdy zdała sobie z tego sprawę, wygrała.
A krople ciągle spływają...
Mój ojciec umarł rano, w swoim łóżku. Tydzień przed śmiercią powiedział mi, żebym pamiętał, jak bardzo mnie kocha. Zupełnie jakby coś przeczuwał. Byłem świadkiem jego upadku. Patrzyłem jak ten zawsze silny człowiek słabnie z każdym dniem. Jego kamień był coraz cięższy, pagórek bardziej stromy. Pewnego razu trzymałem go w ramionach a on płakał, powtarzając, że nie chce już żyć. Nie umiałem mu pomóc. To on zawsze był moją skałą. Niedługo potem ,podczas snu jego zmęczone serce nie wytrzymało. Dwa lata wcześniej przeszedł operację, wycięcia zaatakowanej przez raka nerki. Przez cały ten czas walczył o życie, walczył z chorobą najdzielniej jak człowiek może, z godnością. I wygrał. Upadł ponieważ był zbyt zmęczony tą ciągłą bitwą, której wynik znany jest od początku. Mówił , że nie chce żyć ale nie dlatego, że naprawdę nie chciał. Szukał wsparcia w kimś innym. Nie poddał się do końca. Umarł walcząc.
A krople ciągle spływają...
W obliczu Boga człowiek podobno staje się marnością. Wrzuceni w jego świat niczym do domu wielkiego brata, cierpimy za nasze grzechy. On chciał dobrze. Kiedy odchodzą bliscy, pytamy się Go czym zawiniliśmy. Jesteśmy tylko ludźmi a musimy znosić męki na miarę Stwórcy. Winimy się za jego decyzje. Kiedy jednak patrzę na zachód słońca czy rozgwieżdżone niebo, to ten bezmiar wszechmiejsca nie sprawia , że czuje się mały i nieważny. Przeciwnie, mam wrażenie , że jestem wyjątkowy, ponieważ dano mi możliwość oglądania owego widoku a ja jestem tego świadomy. Zwierzęta tego nie mogą. Człowiek nie jest marną lalka w kiepskim teatrze życia. Każdy z nas jest odrębnym wszechświatem. Jedynym i niepowtarzalnym. Dlatego ludzka tragedia jest kosmiczną katastrofą. Nie oznacza ona jednak zagłady, przecież układ słoneczny powstał w wyniku wielkiego wybuchu.
Czasami jednak staje na skraju przepaści i spoglądam w dół. Nie ma tam nic prócz chłodu nicości. Jeden krok dzieli mnie od upadku. Rozpościeram ręce, zamykam oczy. Wszystko wokół mnie znika. Jestem zawieszony pomiędzy snem a lękiem. Nie ma nadziei, jest monotonność, którą kończy dopiero śmierć. Pojawiają się różne obrazy, widzę dwie drogi: rzeczywistość i marzenia. Są równoległe, nigdy się nie pokrywają. Widzę mojego ojca, martwego w swoim łóżku. Potem pojawia się mały chłopiec, straszliwie chudy, całe życie głodował. Jego ciało wygląda jak szkielet , na który ktoś zarzucił zużytą skórę. Widzę studenta katowanego kijami baseballowymi przez grupę wyrostków, tylko dlatego, że miał długie włosy. Z roztrzaskanej czaszki płynie krew, zasychająca na leśnym mchu. Ciało leży jeszcze kilka dni nim ktokolwiek je znajdzie. Widzę matkę, która płacze na pogrzebie syna.
Obrazy się rozmywają, powraca przepaść. Mogę zmierzyć się ze swoim przeznaczeniem. Zbieram siły, chcę skoczyć. Upaść. Wtedy zawsze pojawia się ktoś komu nie jestem obojętny. Podobny do mnie upadły anioł, który także staje na skraju nicości gotowy do skoku. Spoglądamy na siebie i przez chwilę trwamy razem w naszej własnej nieskończoności. Możemy uratować się wzajemnie. Stajemy się jednością, skałą tym twardszą im większy jest nasz ból. Cierpimy razem i to jest naszą siłą.
My upadłe anioły wrzucone w życie za nieznane grzechy, przyjmujemy swój los. Zgadzamy się na absurdalność istnienia. Mozolnie popychamy swoje kamienie pod górę, chociaż wiemy że czeka je upadek. A my znów będziemy je toczyć z powrotem. Patrzymy w przyszłość i nie widzimy w niej nadziei, tylko odarte ze świętości cierpienie, które nie uszlachetnia. Jesteśmy wobec niego bezbronni ale świadomi. W życiu najpiękniejsze jest to , że mamy możliwość powstania nawet po największym upadku.