Fragmenty z powieści Przeprosiny dla Mieszańców

Jacek M. Gierczak

* * *

Fairuza Balk, powiadam wam, to laska pierwsza klasa. Najdoskonalsza twarz, ciało, jakie widziały moje oczy. Każdego dnia czekałem na jej telefon a gdy już ktoś dzwonił zawsze okazywało się, że to nie ona, a jakaś pijana koleżanka, z czasów podstawówki. W pewnym momencie pomyślałem, że sam jestem Fairuzą i boję się ze sobą rozmawiać, bo ciągle obawiam się, że ktoś mógłby mnie zgwałcić. Przeistoczyłem się i momentalnie postanowiłam oderwać się od wszystkich nieprzyjemnych myśli. Naszła mnie chęć by pójść po nowy film w którym grałam rolę. Mała to była rólka, w całkiem głupawej komedii, która dziwnym trafem zdobyła Oscara. Zamknęłam drzwi swojej rezygencji, wsiadłam do samochodu i rzuciłam głośno kucharce by zamknęła za mną bramę.

Obrałam kurs do Stanleya - człek był z niego całkiem w porządku, posiadał dużą wideotekę a i towar miał prawie że za darmo, a nawet jak nie miało się czynszu, to można było wziąć na kreskę. Wysiadłam z samochodu poprawiłam na tyłku spodenki i ruszyła pewnie przed siebie, utwardzając w dłoni jointa. Stanęłam na przejściu dla pieszych, ogarnęłam wzrokiem park po prawej stronie w poszukiwaniu jego osoby. Niespodziewanie po lewej stronie wyrósł przedemną, jakby spod ziemi, dobrze zbudowany murzyn. Był dobrze zbudowany, miał na sobie przepoconego T-Shirta Public Enemy i szerokie dżinsy. Zabłysło zielone światło.

- Chcesz zrobić sobie tatuaż - zapytał - ale będzie jak za darmo... to jak?

- Nie, dzięki... mam inne nałogi - zapaliłam.

- Ale poczekaj, pokażę ci co potrafię - podwinął nogawkę spodni i pokazał dziarę na łydce. Była tłusta i duża, przedstawiała pysk rozwścieczonego, głodnego buldoga.

- Hej, jest niezła, masz talent - popatrzyłam na niego z podziwem, przez chwilę jeszcze na tatuaż - ten pies wygląda jak ten z Toma & Jerry'ego, co nie? To było dla ciebie inspiracją? Jest naprawdę niezła...

- Co?! Co ty pierdolisz, dziewczyno? Co to za pojebane skojarzenia, a wypierdalaj! - krzyczał, odchodząc wystawiając do mnie środkowe palce obu dłoni.

- Co za pedał... - rzuciłam, obracając na chwilę głowę, by jeszcze raz przyjrzeć się dziełu sztuki. Wtedy spostrzegłam, że pies wyskoczył spod skóry murzyna i począł biec w moją stronę. Przez chwilę szłam spokojnie, powoli, jednak w przypływie obawy, przyspieszałem kroku, strzelając jointem pod nogi żebrzącego pod latarnią starego hipisa. Biegłam w stronę domu Stanleya co sił w nogach a ten dopadł mnie tuż pod drzwiami. Zaczął mnie gryźć, w końcu stopniowo zjadać. A potem już chrupał, chrupał mnie tak, że aż zrobiło mu się niedobrze i wyrzygał mnie a ja powiedziałam aby wracał do swojego pana to ja wrócę do swojego. Ten jednak nie usłuchał, atakował dalej. Wbiłam w niego swoje zęby i zaczęłam chrupać, a gdy pies zobaczył że zamieniam się w ogromnego, kudłatego kundla, wstrzyknął sobie dawkę na uśpienie.

Stanley otworzył drzwi, spojrzał na mnie i poprosił bym weszła. Potem dał mi jeść i poprosił bym się nachyliła bo kręci właśnie nowy film porno ze zwierzakami a ja nadaję się znakomicie. Odmówiłam. Nie posłuchał więc go zjadłam. Wróciłam do domu, dostałam jeść i poszłam spać a następnego dnia dostałam główną rolę w parodii Lessie'go. "Nareszcie wracam na szczyt, nareszcie" pomyślałam.

* * *

Codzień rano, gdy wychodzę na podwórze i zapalam papierosa, patrząc na domy, ludzi, wdychając to przyjemne powietrze, odnoszę wrażenie, iż wcale nie zapalam tego papierosa... Mam wrażenie że spalam powietrze, bo nic przeze mnie nie przenika, tylko własny smród, choć nigdy go nie poczułem. Mimo to, wiem że istnieje.

Śmierdzieć musiałem okropnie, bo jedząc lunch z Lisą czułem się nieswojo, a ona co chwilę wychodziła do ubikacji, jak domniemałem, w celu zaczerpnięcia świeżego powietrza. Siedziałem, gapiłem się na ludzi, starałem się opanować potrzebę gdy nagle przysiadł do mnie jakiś facet - gbur, ale wyglądał całkiem przyjaźnie. Miał na głowie hustę, ubrany był w czarną skórzaną kurtkę, różowe dżinsy, i o ile sobie przypominam, jasne, wysokie buty. Nie wiedziałem co powiedzieć, nie przeprosiłem gościa bo za chwilę miałem stąd wyjść, więc nie robiło mi to większej różnicy.

- Słucham? - zagaiłem.

- Poznaje mnie pan?

Przyjrzałem mu się. Pokiwałem przecząco głową.

- Nie... przegapiłem coś?

- Nie, nic. Ale to dobrze. Muszę tu chwilę z panem porozmawiać, dobrze?

- Nie widzę przeszkód, i tak za chwilę wychodzę...

- Czym się pan zajmuje? Handluje czymś? - miał rozbiegane oczy, jakby przedobrzył z kokainą.

- Piszę, od czasu do czasu...

- O, dzisiejszy pisarz to ma dobrze. Inspiruą was narkotyki, alkohol i kobiety, co nie? Troche rzadko ale to dopiero dzisiejsze pisarki mają przesrane - czym one się mają inspirować? Facetami? Eh... daj pan spokój...

- Nie trzeba być specjalnie utalentowanym czy jak to dziś popularnie się mówi, inteligentnym, być napisać dobrą książkę, wystarczy jedynie uważnie obserwować. Poza tym, eh - zamyśliłem się, przez chwilę miałem problemy ze sformułowaniem pytania - Czemu ja mam, kurwa, takiego zasranego pecha? - zaśmiałem się, niedowierzając.

- Słucham? Nie rozumiem... - mężczyzna zrobił głupią minę i spojrzał z okno, chwytając filiżankę Lisy. Nie protestowałem. Była pusta a facet w nadzwyczaj dziwny sposób chciał wywrzeć na mnie pozytywne wrażenie kulturalnego rozmówcy.

- Widzi pan, w większości moich tekstów są właśnie takie sceny - siedzi człek a zaraz podchodzi do niego drugi i zaczyna z nim rozmawiać. A bohater zawsze ma na to chęć... Teraz, gdy tak siedzie i z panem rozmawiam, dochodzę do wniosku, że większość moich wczesnych tekstów to jedna, wielka kupa gówna - wyjaśniłem, podpierając się na łokciach. Byłem nieco znudzony.

- Nieważne. Pamięta pan może tą sukę, Jenny Jones? Takie kurwy powinni wieszać, publicznie! Mówię panu...

- Nie, nie kojarzę tej osoby, kto to? Naprawde suka? - spojrzałem w stronę drzwi toalety w nadziei że za chwilę ujrzę Lisą i zakończę tą głupią konwersację.

- Te wszystkie pieprzone talk-showy powinni wreszcie znieść! Ludzie sprzedają z głodu prywatność a oni dają innymi podstawy do tego, by czuli się lepsi, bo nie mają takich problemów. Jak tak można?!

- Ma pan coś z tym bliżej wspólnego? I mógłby pan nie krzyczeć, głowa mnie boli... - rozejrzałem się dookoła. Faceta kompletnie to nie obchodziło.

- Owszem - mój syn występował w jednym z takich programów. Temat dotyczył narkotyków. Wie pan, młody był, bardzo krótko to powiedział przypadkiem od kogo kupuje. Ta zasrana prowadząca wyciągnęła to od niego. Zapytała jak ma na imię i ile ma lat, żeby pokazać ludziom kolejną sensację, rzecz o której wiedzą już wszyscy od dobrych pięciu lat. Przecież wszyscy wiedzą że dzieciaki biorą, i to już poniżej dziesięcu! I dealer poszedł siedzieć - wyszedł po dwóch latach za dobre sprawowanie i rozwalił mojemu malcowi łeb. Roztrzaskał, na drobny mak, skurwysyn! Potem sam go zabiłem a teraz właśnie się ukrywam...

- Ciekawa opowiastka, może powie pan coś jeszcze? - Rzuciłem. Omal się nie roześmiałem. Chciałem zapalić papierosa ale spostrzegłem że obowiązuje w środku całkowity zakaz. "Lisa, skarbie, szybciej...".

- Chcę ponownie założyć rodzinę i zostać łowcą dealerów. Będę ich mordował, stanę się mścicielem. Nie oszczędze nikogo, bez wyjątku na wiek, rase czy orientację seksualną... Narkotyki są nieczystym dziełem człowieka! Plugastwem, wirusem, zarazą, którą trzeba tępić, bez końca! A już ja będę miał swoich następców, zobaczy pana dzieck a może i pan sam! Człowiek! To on, dureń jeden, je stworzył, nie pozwolę by niszczono nas, okłamywano, zabijano!

- Właśnie się pan zdradza... - pochyliłem się nad stołem i szepnąłem - Poza tym, ja nie czuję się przez nikogo niszczony.

- Ja? Ja się zdradzam?! - krzyknął mi w twarz. Dopiero wtedy zdążyłem mu się bliżej przyjrzeć i wywnioskować że jest obrzydliwy - miał tępe spojrzenie księdza zapytanego o pierwszy raz, a włosy zjeżone nawet na dłoniach.

Wtedy wyszła Lisa. Kompletnie naćpana, przecierała twarz, wpychała proch do nosa, chwiała się jak porządnie wyeksploatowana dziwka. Nie wierzyłem temu schizofrenikowi, więc wstałem z krzesła.

- Dokąd idziesz? - wyciągnął rewolwer, duży rewolwer i wycelował w moim kierunku. Był naćpany: skoncentrowany umysł i roztrzęsione ciało, bowiem niemal robił pod siebie. Crack... - Nigdzie - stwierdziłem.

- To twoja laska? Tak? - spojrzał na nią z obrzydzeniem. Ani trochę mu się nie dziwiłem, wszak miał człek misję.

- Słucham? - odparłem pytaniem na pytanie i spojrzałem na Lisę; mrugnięciem oka dałem jej znak by wyszła ze pomieszczenia. Nie chciałem problemów. Ludzie zaczęli opuszczać restaurację. Stałem jak wryty, czekałem aż odwróci ode mnie lufę.

- Jestem skory do pomocy, proszę pani... - popatrzył na nią, namierzył cel.

Zastrzelił ją tuż przy drzwiach. Zastrzelił ją jak psa a ja wyszedłem i nawet się nie wzruszyłem. Nie mogłem jej pomóc, bo wiedziałem, iż nie w tym tkwi me przeznaczenie. Wiedziałem natomiast, że będę miał powód by solidnie się upić. Czasem chciałbym poczuć stratę, a kiedy już mam wrażenie że takowa nastąpiła, mam ochotę się uśmiechnąć. Często nie wiem co robię, bo niemal zawsze przypominam sobie o życiu w najmniej odpowiednim momencie.

* * *

Wczoraj najadłem się wołowiny i poszedłem oglądać telewizję. Wychylając do dna kolejną butelkę, doznałem najpierw dziwnego a potem bolesnego uczucia w okolicach brzucha. Zacząłem miewać odruchy wymiotne więc pobiegłem do łazienki i podniosłem klapę. Nic, żadnych przekonywujących rezultatów, choćby żółci. Powstałem i usiadłem na sedesie. Pomyślałem że dostałem zakażenia więc zacząłem naprężać odbytnicę. Zacząłem przeć i w krótkim odcinku czasowym wysrałem długą, lśniącą pijawkę. Oślizgła suka. Nazwałem ją suką, bo była straszna, upierdliwa, kaloryczna i arogancka. Wierciła się, powtarzała bym przestał żreć to świństwo i pozwolić jej normalnie funkcjonować. Z małych otworków na jej gładkiej skórze zaczęły wypływać wąskie stużki płynnego kału. W obawie o zbiorową erupcję spuściłem wodę. Ta jednak wierciła się, nie chciała się poddać, błagała i krzyczała że posiada równie identyczne prawa do życia jak ja. Przestraszyłem się i uciekłem.

Patrząc wgłąb autostrady, dostrzegam, że domy zmieniają częstotliwość. Kreator Marzeń zniża lot, chowa skrzydła do kieszeni i mówi bym poszedł razem z nim. "Gdzie?" pytam. "Chodź, pójdź wraz ze mną by zobaczyć co dziś dla ciebie przygotowałem", chwyta mnie za rękę. Trójkolorowa, naga laska, jakby żywcem wyciągnięta z konkursu bodypaintu z wytatuowanym na lewym pośladku hasłem "Powtórz to oczko, skurwielu", chwyta mnie za drugą dłoń. Próbuje przytrzymać, negocjować, przedłużyć niepewność rywala. Szarpię się, tracę orientacje w sytuacji. Nie wytrzymuje bólu, rozrywam się na dwie części i mówię, że zgubiłem oko. Nie mogę wymacać Kreatora Marzeń, zniknął. Trójkolorowa podnosi mnie i daje mi swoje oko prosząc, bym uważał jak idę. Próbuję skręcić w lewo, a lewym okiem obserwuje, jak poruszam się w prawą. Broczę w jej ślinie i zaczynam wątpić czy uda mi się kiedykolwiek zrealizować swoje marzenie. A brzmi ono: "Pokaż mi wyjątek". Podchodzi do mnie kolega z zamiarem poderżnięcia gardła. Rozcina skórę, rozcina skórę, rozcina skórę... jak lalkę, a krew płynie, płynie, płacze, płynie, tak jak ślina spływa mi po gardle. "Masz wyjątek", mówi i wystawia do mnie dłoń. Wystawiam własnąa ten kopie mnie w okolice skroni, krzycząc: "Co ty, lewą ręką od dziś się witasz, idź się smarzyć w piekle, chamie, jak mogłeś", znika w tłumie. "Zaczynasz się gubić", mówi do mnie trójkolorowa laska i zaczyna płonąć. "Wszyscy których kochasz, cierpią za twoje błędy, Charlie... Wszyscy ci, którzy muszą myśleć o tobie więcej niż ty o samym sobie, pamiętaj!". "Nie, to niemożliwe!", krzycze. Płonie mi na oczach, rozpływa się, ciało, kości rozstępują się na wszystkie strony jak górka piasku targana silnymi podmuchami wiatru. Zastyga w czarną grudę spalonej lawy, posąg, pamiątka; mam tylko nadzieję, że jest teraz szczęśliwsza. Wybuchają samochody, jeden po drugim, długie pasma; następuje reakcja łańcuchowa ze stojącą niedaleko stacją benzynową. Domy zmieniają położenie - wzlatują do góry, odrywają się dachem do dłou i lądują. Ulica odrywa się od powierzchni ziemi, wzlatuje w kierunku nieba. Ludzie zakładają maski, rękawice samoprzylepne, łykają jakieś prochy i wdrapują się do góry. "Uciekaj, daj się ponieść do góry. Uwolnij świadomość, no już, będzie ci lepiej...", głos, gdzieś nieopodal głowy. Kreator Marzeń. "Ależ ja przecież żyję, nie jestem w piekle. Mam cel, chcę tu zostać!", krzyczę w górę, przyjmując na twarz strugi ciekłego azotu, piekące, jeszcze bardziej niż żyły. Biegnę wzdłuż chodnika jednak Kreator Marzeń wyłania się zza tumanów dymu i zawadza mi drogę. Proszę by się odsunął a ten gorącą śliną znami moją twarz. "Mój anioł umarł, wszystko przez ciebie, to właśnie dla mnie przygotowałeś", krzyczę. "Jesteś taki głupi, otwórz czasem oczy, rozejrzyj się dookoła, popatrz wreszcie! Już niedługo zatańczysz dla wszystkich, jakiegokolwiek gówna by ci nie zagrali!". "O czym tu, kurwa, mówisz?" wszedłem na stopień sklepu i spróbowałem wskoczyć na wyższą kondygnację, jednak bezskutecznie. "Przez całe twoje życie, patrzyłem przez palce. Skończyło się. Nie mogę pozwolić, byś wyniszczał siebie, a tym bardziej kobiety. Co ty z nich robisz, jak je traktujesz? Popatrz na siebie, posłuchaj sam siebie, durniu!". Uderzyłem go w twarz, lecz sam odleciałem do tyłu, szorując po chropowatej powierzchni ulicy. "Oszukałeś mnie, chciałeś mi pokazać niebo widziane oczami męczennika. Ale ja nim nie jestem! Kocham kobiety i nigdy żadnej nic nie zrobiłem, jesteś ślepy, to ty popełniasz błędy! Nie cierpię za żadną sprawę, ani moją ani choćby i mojego pieprzonego dziadka!!!", dre gardło. Ludzie są już coraz wyżej a ja z każdą chwilą zaczynam dostawać głębszej zadyszki. "Nie przybyłem tu by za tobą ganiać", wyjaśnił. Uśmiechnąłem się, wyciągając z kieszeni skrzydłą które przed kilkoma sekund udało mi się mu ukraść. "Nie dam odebrać sobie uczuć, choćbym musiał co dzień dawać dupy w karcerze. Możesz być pewny, że tu jest lepiej, tu możesz żyć, patrzeć i doznawać. Możesz wreszcie uświadomić sobie, że naprawdę tu jesteś". A Kreator Marzeń posłuchał mnie i założył skórę, odchodząc z uśmiechem na twarzy w przeciwnym kierunku. Odleciałem z myślą osiedlenia się w innym, nowszym mieście.

* * *

O 14:00 przyszedłem z pracowni do mieszkania i poszedłem spać. Spałem do 19:00, wypiłem jednego Urquella by poczuć w ustach dobry smak i zabrałem się do pisania. Skończyłem około 4:00, już miałem pójść spać gdy dostałem telefon od Samanthy, że wróciła już z Rzymu i koniecznie musi mi opowiedzieć jak było. Powiedziałem, że nie mam czasu, ale ona jak zwykle upierała się na swoim.

- Ciągle nie masz czasu, co teraz robisz?

- Przestaw się, idę spać...

- Ah, no ale spotkajmy się dzisiaj...

- Już dobrze, ale na trzeźwo nigdzie nie wysiedzę.

- O nic się nie martw. Wpadnę zaraz do ciebie i pójdziemy do fajnego klubu. Lubisz Polki?

- Czy ja wiem, nigdy z żadną nie rozmawiałem...

- To chociaż popatrzysz...

- Dobrze...

- To do zobaczenia.

- Tylko używaj dzwonka...

Polki uchodzą za jedne z najpiękniejszych a zarazem najłatwiejszych kobiet na świecie toteż zgodziłem się, bo nigdy jeszcze nie dane mi było odwiedzić żadnego klubu ze striptizem w polskiej dzielnicy, mimo iż często obok niej przechodziłem. Bywałem natomiast często w chińskich ale tam jest zwyczajnie nudno gdyż głównym mankamentem wszystkich azjatetk jest fakt, iż wszystkie są do siebie diabelnie podobne, piesi rosną im do szesnastego roku życia i wszystkie mają nawet równo zakreślone sutki i wytwarzają z wiekiem coraz bardziej ciężkostrawne mleko. Ponadto, nie idzie się przy nich odprężyć, bo wciąż zalegają obok nawiedzeni księża i prawią komunały o bezpiecznym seksie, niczym ślepcy rozprawiający o kolorach; podrywają małolaty a odepchnięci wracają do domów i haftują, srają i podcierają dupy swoimi przepoconymi koloradkami doznając przy tym potężnych kaców moralnych. Obrzydlistwo. Raz zaczepił mnie jeden, klepiąc w ramie, omal nie oblewając drinkiem. Usiadł obok mnie i zaczął coś mówić, biorąc mnie za jakiegoś pieprzonego bluesmana. "Narkotyki są po to, synu, by je brać, alkohol po to by go pić a kobiety po to, by je kochać. A ty, samotny, możesz co najwyżej ułożyć tandetną piosenkę i napisać chujowy tekst o niespełnionej, urojonej miłości. Jesteś beznadziejny, zejdź mi z oczu!", powiedział a ja odszedłem bo od patrzenia na brązowe myszki robiło mi się niedobrze, identycznie w gdy siedziałem w kinie na beznadziejnej, hollywodzkiej komedii i obserwowałem roześmianych grubasów, plujących na ludzi popcornem.

Wpadła szybciej niż myślałem, bo miałem wrażenie że wkradła się do mojego snu. Oczy zamykały mi się, nie mogłem utrzymać się na nogach i tylko filiżanka gorącej kawy zdawała się poprawić moje samopoczucie i dodać odrobinę energii; na tyle, by móc podnosić kufel i lać do ust piwo czy cokolwiek innego; wszystko, byle tylko chłodne.

Samantha była wspaniałą przyjaciółką lecz z racji faktu, iż była dziennikarką-terenówką wciskała za dużo amfetaminy i często zdarzało się, iż język rozwiązywał się jej na tyle, że nic oprócz pocałunku suchymi, śmierdzącymi ustami nie mogło powstrzymać jej od mówienia. Warto napomknąć, iż była prawdziwym oryginałem - była taką desperatką, że z braku facetów zaczęła chodzić na imprezy i testować na facetach wszelkie możliwe środki halucynogenne. Ostatnim razem kiedy się z nią widziałem mówiła, że jeździ po wszystkich kontaktach w poszukiwaniu peyotlu i wszędzie mówą jej, że chwilowo wyszedł z obiegu a ona koniecznie chciała go dorwać by podać jakiemuś przystojniakowi któremu po odjeździe objawiłaby jako Claudia Schiffer i poszli by razem do łóżka. A przecież po pierwsze gówno by z tego wyszło a po drugie... była całkiem ładna, ułożona, miła i sympatyczna więc nie potrafiłem zrozumieć, po co cały ten cyrk. A oto jeden interesujący fragment [niestety nie cały, bo zabrakło mi taśmy]:

"Miałam już przeszło czternastu, może nawet dwudziestu facetów nie pamiętam dokładnie, nie spałam z żadnym i ani trochę tego nie żałuję. Wiem, tobie by się pewnie od tego zaczęło pieprzyć w głowie, ale nieważne. Tydzień temu mnie jebaniec rzucił, Charlie, i było naprawdę ciężko. Zaczęłam się zastanawiać, czy warto było iść z tym dalej i niszczyć nowo rozpoczętą przyjaźń - bo najpierw byliśmy przyjaciółmi, ale o tym później. Czasem, gdy myślę dlaczego mi nie wychodzi, dochodzę do dwóch wniosków. Pierwszy jest taki, że często przez związek widzę tylko i wyłącznie seks, bo na pierdoły, pocałunki w parku nie mam zwyczajnie czasu, zresztą sam wiesz jak jest. Drugi jest ciekawszy, bo uświadomiłam sobie, że sprawia mi przyjemność przebywanie z odpowiednimi charakterami w odpowiednich sytuacjach, stanach psychicznych i tak dalej. Może będąc już długo z jednym, godziłabym się na seks, zwierzenia, ciepło, obiady, kąpiel w ciepłej wodzie, śmierdzące świece lecz tylko ze świadomością że robie to z człowiekiem, który do końca życia nigdy nie zrobi niczego z tch rzeczy z inną. Nie, no jasne, że jeśli ćwiczyłby tenis i pod męskimi prysznicami nie byłoby miejsca to mógłby iść do damskich, przynajmniej by sobie o mnie przypomniał. Rozumiesz, inną być, to być zagrożeniem. Znam wiele niewydymanych, opryskliwch suk które codziennie z daleka mówią mi "spierdalaj" machając ręką, w geście "cześć, najsłodsza". I takie laski zrobiłyby wszystko, by zerżnął je facet, który jest w związku. A ja nie chcę być ofiarą! Bo gdy jesteś w związku, zaczynasz stawać się bardziej atrakcyjny. Przedewszystkim jesteś czysty, pewniejszy siebie, pachnący, radośny. Dbasz o siebie i to przykuwa uwagę innych. Mówię ci, faceci zdradzą ze wstydu o swoje laski, będąc w konfrontacji z piękniejszym ciałem - potem rano budzą się i stwierdzą, >>kurwa, ale zajebiście postąpiłem, zrobiłem coś nowego<<. Później dostrzegają w swojej kobiecie brzydotę, nabierają dystansu i wszystko się jebie. I idą pieprzyć lepsze. I pieprzą, pieprzą do momentu w której nie zobaczą lepszej, to jak droga do nieba, droga pełna krętych ścieżek w której gdzieś trzeba wykonać dobry uczynek. I w całym tym gównie, my, kobiety nie jesteśmy już wtedy maszynami do pisania tylko pieprzonymi stojakami na kapelusze..."

Wzorowo wyposażony barek, drinki tanie jak woda, miła muzyka. Jedna długa pasta wzorowo ubranych kryptohomoseksualistów przeciskających się przez przemieszane zmarszczakmi, przefiltrowane miąsze ciepłych cockaitli. Obrzydliwy śmród grzanego piwa, miętusów i herbacianych papierosów. Roztańczone laski, śmierdzące czarnuchy, czerwona ciasnota w burdelowej stylizacji. A są nawet i maklerzy, grający w bilarda, odziani w ortalionowe, delikatne ciuszki, wprost na szybki numerek, czy to ze stewardesą czy z przyjacielem.

Samantha zniknęła na chwilę na ścieżkę, więc miałem trochę czasu by baczniej się rozejrzeć i akurat trafiłem na jeden z tych fantastycznych spektaklów z udziałem publiczności. Tańczyła laska, była cała pokryta budyniem i wyginała się tak, jakby zaraz miała porywywać sobie kości. Zaprosiła na scenę mężczyznę - jakiegoś ciemnego grubasa, zdjęła mu spodnie, zaczęła masować fiuta do potem gryźć, przebijać zębami skórę, aż do krwi. Facet krzyczał i zawiniątkiem z pępka wysunął trzecią rękę i zreperował sobie przyrodzenie. Kobieta była przerażona, "przecież tej sceny nie było w scenariuszu, nie wpuszczamy mutantów", krzyczała połamanym angielskim, sprawiając nie lada frajdę zgromadzonym pod sceną facetom. Ktoś z końca sali krzyknął, by upiec sukę w kominku. Rozpętała się panika, ludzie uciekali, przewracając stoliki, depczą sobie po rękach, nogach, tyłkach i głowach. Kobieta zaczynała pluć w nich ogromnymi kroplami ognia, więc wstałem, potraktowałem ją gaśnicą i jako duch, opuściłem swoje ciało...

* * *

Poszedłem kiedyś do burdelu - po raz pierwszy w życiu odczułem ochotę pokochania się z kobietą którą widzę pierwszy i zarazem ostatni raz; do której nic nie czuje i nie mam względem niej żadnych innych zobowiązań jak dziesięć dolców za laskę i trzydzieści za cipkę.

Nie odważyłem się wejść na trzeźwo. Przedtem więc, rozpracowałem sześciopak solidnego, gorzkiego browaru i poczłapałem w kierunku lokalu. Z zewnątrz prezentował się wprost obrzydliwie - dziwki ustawiały się nawet przed wejściem, wywijały jęziorami i tyłkami, gotowe zrobić dobrze choćby na wietrze, nawet przy arktycznym, byle tylko zarobić i uszczęśliwić alfonsa, wrócić do dzieci do domu, dać dupy mężowi, łyknąć jakiś jogurt, obejrzeć ulubiony serial i pójść spać.

"AMICA - Nie prowadzimy blondynek!" - głosił opluty, powyginany na bok, blaszany szyld, w który przykopałem by i swoje znamie na nim pozostawić. Wszedłem do środka i szybko wybadałem barek. Zszedłem po schodach w dół, zapłaciłem bramkarzowi za wstęp i usiadłem przy ladzie. Zawołałem barmana.

- Coś lekkiego...

- Słodkiego może być?

- Obojętnie - rozejrzałem się. Wszędzie pełno było rozkapryszonych konusów, obwieszonych złotem, z cygarami, drogimi drinkami, otoczonych gronem krótkonogich mewek. Barman postawił przede mną keliszek wypełniony do połowy niebieską cieczą.

- Pan tu pierwszy raz... - spojrzał spod nierówno przystrzyżonej grzywy, wycierając kontuar brązową, szorstką szmatką.

- Przyszedłem przeżyć coś nowego, nigdy nie robiłem tego z obcą... wiesz, o czym mówię.

- Jasne, z życia trzeba korzystać.

- Możesz jakąś polecić?

Mężczyzna przerwał sprzątać, poszedł do pomieszczenia za zapleczu i wykręcił na aparacie trzycyfrowy numer. Powiedział jedno zdanie i wrócił.

- Linda powinna za chwilę przyjść.

- Brunetka?

- Nie, prowadzimy tylko blondynki... - rzekł.

- Co ty? Jaja sobie robisz, przecież...

- To taki chwyt... panie...

- Ale Linda jest ciemna. Spokojnie...

Nim się obejrzałem, zanim spróbowałem niebieskiego specyfiku, na krzesełku obok pojawiła się ciemnowłosa piękność, o zmęczonych oczach.

- Prosiłeś mnie na dół? - spytała barmana.

- Masz klienta - powiedział, patrząc na mnie, a mi zrobiło się głupio.

- Nie mam siły. Ale, proszę, niech pan pójdzie ze mną, może damy radę... - powiedziała i ciężko zeskoczyła z krzesła. Była ubrana w zwiewną, ciemną, jednoczęściową sukienkę, doskonale ułożoną na szczupłym ciele.

Po chwili, już byliśmy w pokoju. Linda zapuściła sobie ścieżkę koki.

- Chcesz? - podała mi dolca.

- Nie, właściwie nie, piłem i... - wyjąkałem a ta zabrała mi lufę i wcisnęła jeszcze jedną. Odchyliła głowę, rozsiadła się wygodnie, kwadrans miała teraz tylko dla siebie. Siedziałem, rozbierałem ją wzrokiem; siedziałem, popijałem niebieskie paskudztwo; siedziałem, słuchałem muzyki; siedziałem i doszedłem do wniosku, że jeszcze chwila a wstanę. Linda podniosła głowę.

- To jak? - spytałem.

Kobieta podnosiła głowę do góry i wyjęła z oczodołu oko. Położyła na stole.

- Przed godziną jakiś kutas spuścił mi się w oko i nic na nie teraz nie widzę. Cholerni obcokrajowcy. Myślą, że wszędzie jest tak samo... Do tego... - podwinęła sukienkę, ściągnęła majtki i wyciągnęła pochwę. Położyła na stoliku. Wychyliłem do końca trunek. Omal nie beknąłem.

- Tak mnie zerżnął, że nie wiedziałam czy mi dobrze czy źle... Rany boskie, co za okropny wieczór... - westchnęła. Pomimo euforii, która rozrywała jej usta, wyglądała na potwornie zmęczoną.

- Dupie też dasz odpocząć?

- Za kakao biorę podwójnie, poza tym nie mam gumek... - wytłumaczyła pospiesznie.

- No to finito, bo ja też nie - skwitowałem i wstałem. Linda spojrzała na mnie jakby chciała o coś poprosić.

- Pomóc ci w czymś? - spytałem, już kompletnie zmieszany.

Linda zdjęła cycki; pierś po piersi i położyła na stoliku. Ułożyła, chcąc jakby skonstruować z leżących na szklanym stoliku części jakąś mięsistą rzeźbę.

- Możesz tego przypilnować? Nawet ci...

- OK. Jasne... - powiedziałem i machnąłem ręką, siadając spowrotem na krześle. Zapaliłem papierosa. Linda wróciła po chwili z ogromną, czarną teczką po pachą i położyła ją pod kanapą. Otworzyła i wyciągnęła z nich zastępczy, mięsisty asortyment.

- Dostałam przed chwilą nowe zlecenie. Facet lubi obfite kształty... - powiedziała, wyciągając z teczki ogromne cycki, ciasną pochwę. Zamontowała. Włożyła do oczodołu nowe oko.

- Jasne, ja i tak lubię płaskie... - powiedziałem. - Czekaj... pomyliłaś się.

- Co? - spytała Linda, poprawiając sukienkę.

- Pomyliłaś kolor oczu. Masz jedno brązowe a drugie zielone.

- Naprawdę? - spojarzała w lustro - Rzeczywiście... dziękuje - ucałowała mnie w policzek. Otworzyła walizkę, znalazła odpowiedni kolor do pary i w biegu pożegnała się ze mną, wychodząc z pokoju, poprawiając w drzwiach włosy.

Zdusiłem papierosa w popielniczce i wyszedłem z pokoju. Na dworzu złapałem taksówkę.

Jacek M. Gierczak
Jacek M. Gierczak
Inny tekst · 5 września 2001
anonim
  • Anonimowy Użytkownik
    normalny
    DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.DNO. DNO. DNO.

    · Zgłoś · 20 lat