"Jezus rzekł kiedyś: Gdybym był drwalem, ścinałbym. Gdybym był ogniem, paliłbym. Ale jestem sercem. Kocham i nic poza tym. Gdybym nie był narkomanem, co dzień po obiedzie, chodziłbym z żoną na lody. On posiadał chociaż poczucie, że ma misję, a ja cały czas miałem jedynie błędne wrażenie, iż robię coś naprawdę podniecającego, fascynującego, może trochę zwariowanego..."
Maurice Besler, "Odnajdź swą własną wolę, ot powiadam ci"
Śnieg opada. Ciepło zżera biały, zimny puch, rozmiękcza, przeobrażając w czystą, neutralną ciecz.
Światło przebijało nitkowate promienie przez brud na szybach, oświetlając wysuszoną sylwetkę Victora Talborda. Mężczyzna jęknął, zamrugał kilkukrotnie powiekami i otworzył usta. Suchota, słodkawy smak na języku przyprawiał go o wymioty. "O kurwa...". Ból na plecach, podłużne pasma silnych odbarwień wyraźnie napęczniały na skórze.
- Victor, śpisz? - żeński głos, jakby przez megafon. Dzwonek, dzwoni, wszędzie, okrutny dźwięk, ból, nieustanny. Talbord nic nie odpowiada, milczy, wyciąga rękę by sięgnąć po leżącą na podłodze koszule. Chwyta, uśmiech, podpiera się na dłoniach, uderza głową w ścianę, opiera plecami o ścianę, oddycha. Patrzy, ściany pokryte mchem, cukrem; spływa, niczym kwas, wypala głębokie dziury w ścianie, płoszy tapetę. "Nie... kurwa, dość, Fred, pomóż mi... Fred, dlaczego cię przy mnie nie ma? Ty skurwielu, już mnie nie lubisz. Nie lubisz mnie, bo ukradłem ci działki?! Musiałem, to jest ponad mną, ja to widzę... widzę, kiedy lecę...".
Potężna kobieta pojawia się w drzwiach. Trzymaną w ręku, mokrą, brudną szmatą traktuje zapłakaną twarz mężczyzny.
- Gdzieś ty był przez dwa dni? Znów brałeś? Czekaj no, niech się dowiem gdzie ten zakichany Fred mieszka, obławę na niego zrobię... poczekaj tylko! - bije, zaciska zęby, pięści, bije, bije, bije, krzyczy.
- Daj mi spokój, odejdź ode mnie... chcę spać... - bije, bije, bije.
- Masz się stąd wynieść, w tej chwili, dość mam już żywienia cię - bije, bije, bije - ...za nic! Niczego pożytecznego w życiu nie zrobiłeś! - Chwyta go za ramię i zrzuca z łóżka. Victor, okryty pościelą, kuli się pod biurkiem, prosi.
- Do południa, ma cię tu nie być. Zanim ojciec wróci. Jesteś już dorosły, a ja... nie chcę na ciebie patrzeć. Robi mi się nie dobrze na twój widok - trzaska drzwiami. Victor, jak gdyby kolejny raz uderzony, pluje żółcią, czerowne odciski po uderzeniach, maskuje koszulą, zakłada leniwie spodnie, buty, bierze inną kurtkę. Wychodzi.
Pokonuje pokój gościnny, kierując się do kuchni. Chwyta chleb, dwie puszki piwa, otwiera drzwi, wychodzi na klatkę. Cisza...
Victor Talbord wyszedł na zewnątrz. Otworzył puszkę browaru, wychylił niemal natychmiast. Podszedł na przystanek tramwajowy. Wsiadł do pierwszego tramwaju kierującego się do zachodniej części dzielnicy i pojechał w kierunku mieszkania Agnes.
Stanął przed kamienicą, ugryzł chleba. Zapalił pogiętego papierosa. Usłyszał głos, niezrozumiały. Po chwili dźwięk otwieranego zamka. Sąsiad z ostatniego piętra, wychodził właśnie do pracy. Spojrzał na zegarek, lecz po chwili, uświadomił sobie że, nigdy w życiu nie miał na ręce takiego przedmiotu. Wszedł na klatkę, zapukał do drzwi, które trzema krótkimi uderzeniami, uchyliły się do środka, wypuszczając okrutny smród, przemieszany z potem, z domieszką amoniaku. Agnes nie dojrzał. Mieszkanie było w opłakanym stanie; zlustrował łazienkę, wanna wypełniona wypalonym wsuwkami, strzykawkami, petami, puszkami, butelkami, prezerwatywami, papierami, szkłem. Wszedł do małego pokoju, gdyż duży składał się jedynie z czterech ścian, a poobrywane części tapety przyjmowany powoli charakter dekoracyjny, tworząc zaschnięte, zgrzybiałe wzorki na zbutwiałym, roztrzaskanym w kilku miejscach parkiecie.
Agnes leży na wytartym, nasiąkniętym amoniakiem materacu, ściska w dłoni zapchlony sweter, pali papierosa. Lisia twarz - alegoria hystrości. Siwe, pocięte, powyrywane włosy, opadają na kark, przekrwione oczy, zniekształcony dziesiątkami zrośnięć nos, wbite wewnątrz czaszki kości policzkowe; niechlujnie pokryte tatuaże, zabliźnione głębokimi, rozwartymi pasmami na wychudzonych dłoniach, posiniaczone kolana, porżnięte nogi, komplenty zanik endorfinów, organizm regularnie odmawiający zewnętrznej regeneracji.
- No to pięknie, kurwa... chora jesteś, leczysz oczy amoniakiem? - popatrzył kolejno, to na nią, to na grubą, szkalną butelkę. "Pewnie bierze takie działki, że tylko nawilżanie amoniakiem pozwala jej odróżnić człowieka od stojaka na płaszcze", podsumował, patrząc na stojący w rogu, przy drzwiach, nagi stojak.
- A, co mam, kurwa, oślepnąć? Po w ogóle przyszedłeś, palancie? Nikt cię, tu kurwa, nie zapraszał! - warczy, jak pies na smyczy, głodne zwierze.
- Przynosiłem ci Caara... masz - wystawia dłoń, na której spoczywają wsuwki, działka - przyszedłem tylko, aby ci go dać... to od twojego brata...
- Nie chcę tego ścierwa. Powiedź Fredowi, że jak tylko tu przyjdzie, niech przyjdzie z bronią, zabije jego a później siebie... i ciebie, kurwa, też, jeśli będziesz mu towarzyszyć. A teraz zabieraj się stąd, pozwól mi walczyć... - wydobywa z siebie jednym tchem, oddycha głęboko, uciekając przed spowolnieniem widzenia.
- Z czym? - podszedł bliżej.
- Jak to, kurwa, z czym?!?! Z tym gównem które trzymasz - rzuciła się na niego, chcąc wytrącić z dłoni wsuwki, jednak Victor był nieco szybszy i w odpowiednim momencie zdążył schować dłoń za plecami. Agnes upadła na ziemię. Po chwili podniosła głowę i doczołgała się do materaca. Chwyciła za poduszkę, przycisnęła do twarzy.
- Słuchaj, przepraszam... mogę się u ciebie przespać? Starzy wywalili mnie z domu, po tygodniu pewnie będę mógł wrócić... - westchnął, siadając na brudnym, popalonym, poplamionym setką różnych substancji dywanie.
- Zalegam pewnemu człowiekowi czynsz za towar, rozumiesz? Wypieprzaj stąd... - patrzy na Victora, przeciera dłonią twarz, oczy, dłubie palcem w uchu, gryzie wargi, uderza głową w ścianę.
- Pogadam z nim, przecież jakoś zrozumie... - unosi ręce do góry, próbuje wzbudzić nadzieje.
- Ale ty jesteś głupi... ale jak... posłuchaj mnie - kaszle, spogląda spod nierówno uciętej grzywy - ...Victor, wypierdalaj stąd! - drże gardło - Nie chcę cię więcej widzieć, ty skurwysynu, ty mi to zrobiłeś! Ty, ty mi to zrobiłeś, chamie!!! Nikt inny... ty jesteś za to odpowiedzialny!!! - twarz zapadnięta w poduszce, łzy, ściśnięte w powiekach, pęcznieją, zalewają twarz, wypełniają zmarszczki; uderza pięściami w delikatny materiał poduszki, bije, niczym własną twarz - jesteś pojebany, wypierdalaj, bo wydłubie ci oczy... rozumiesz, co do ciebie mówię?!?!
- A idź się pierdol... - przykopuje w drzwi od łazienki, miota się na przedpokoju, wychodzi na powietrze. Wybiega na dwór, omal nie wpada pod samochód. Kierowca samochodu zniża szybę, klnie, pluje w jego stronę, odjeżdża.
- Spierdalaj stąd, idź żebrać pod kościół, ćpunie... słyszysz co do ciebie mówię?! - rzuca pokazując na niego palcem, czarny, muskularny chłopak i używając pięści, uderza go w twarz. Obraz rozmywa się, pierwsze chwile omdlenia. Chwyta Victora za kurtkę, podnosi i rzuca, jakby wypuszczał ptaka na wolność. Mężczyzna ostatkiem sił wstaje, patrzy na malujący się w oddali kościół, skrzyżowanie ulic. Rusza.
Otwiera potężne dębowe drzwi, moczy dłonie w święconej wodzie, obmywa twarz. Woda gęstnieje, nabiera czerwieni. Victor robi znak krzyża, idzie na spotkanie. Przechodzi przez ołtarz, klęka, spogląda w górę, patrzy, wstaje. Siada w ławce, decyduje. "Poddaj się...". Chwila - wstaje, idzie w kierunku konfesjonału, wchodzi, zamyka drzwiczki. Kratkowane okienko uchyla się, rozcinając powietrze na dziesiątki kwadracików. Uderza głową w drewnianą ściankę.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrustus... - wydobywa z siebie, ciasnota, zimno.
- Z czym do mnie przychodzisz, synu? - przyjemny głos, wypełnia wnętrze pokoiku.
- Uczyniłem straszną rzecz, proszę księdza... jestem odpowiedzialny za śmierć człowieka - łza, opada, pryska, zapoczątkowuje uczucie całkowitej rezygnacji - Co mam zrobić? Nie wiem co począć, nie mogę się odnaleźć, dokąd mam iść? Dokąd... - krztusi się, dusi, płuca, wypełnione tumanami trującej, gęstniejąca rezygnacja - Co mam zrobić, co..? - rozdrapuje skórę na dłoniach, swędzące, uczucie zimnego potu na ciele... nieśmiałe drgawki nóg.
- Odnajdź swą własną wolę, odpowiadam ci..., synu.
- Ojcze, ja... już dłużej nie mogę - ręka, wsparta na okratkowanym oknie, krwiste oko, zagląda przez dziurkę, poszukuje twarzy - chcę rzucić Caara, ale nie mogę, nie potrafię...
- Wybacz mi ojcze, bo zaraz zgrzeszę... - odruch wymiotny, krew, wypływjąca z oczu, tworzy pętlę na podłodze, śmierć. Podpiera się ręką, patrzy na tętniące żyły, rozdrapuje skórę, gryzie rękę, niszczy szkliwo.
- Grzeszymy synu, bo uważamy, że Bóg nie pozostawia nam wyboru, a przecież ty cały czas masz wybór, masz go, widzę to w twoich...
- Ojcze, mam tylko nadzieję... że tam, na górze, mają Caara... - próbuje wstać, zaczyna się miotać, wymiotuje, uchyla drzwiczki.
- Oh... idź w pokoju, synu. Niech Bóg będzie przy Tobie - marszczy czoło, dwa punkięcia palca o drewnianą ściankę konfesjonału, niczym głuche strzały w potylicę. Victor opada. Wpatrzony w sufit, spoczywa na plecach. Podnosi głowę, obraca, jak pacynka, sterowana patyczkami, wisi na sznurkach; promienie słoneczne, niczym wiązki wrzącego lasera, rozświetlają wyjście. "Idź, idź i dokonaj wyboru". "Nie rozumiem tego, nie wiem co chcesz mi przekazać... Wszystkich was pierdole, tak... to jedyne co mogę jeszcze zrobić". Wstaje, pokonuje wyjście.
* * *
Odkręca kurek, słucha dźwięku spływającej wody. Zamyka drzwi, przekręca klucz w zamku, raz, drugi. Wsłuchuje się w ciszę. Wskazówka tyka, utrzymuje rytm. "To moja ostatnia minuta", spogląda na zegarek. Uścisk w gardle, lęk, roztrzaskuje, załamuje mowę, kruszy się, jak stłuczona porcelana; skulony w narożniku, sufit, kapiąca woda, wodospad ciszy, oblewa twarz, napędza rytmikę oddechu, serce, pozostające w ciągłej opersji. Opiera dłonie na umywalce, moczy wsuwki, zakłada na oczy; czeka. Uderzenie w drzwi, raz, drugi, trzeci, bez końca. Krzyk matki, przekleństwa.
Morze. Pustka. Słońce, nieśmiało wychyla się w oddali, oznajmia początek podróży. Marszczy czoło, chwyta za skalpel, tnie, rozcina tkankę, odchodzi; moczy pędzel w czerwonej farbie, rysuje znak krzyża, kończy jedyne dzieło w swoim życiu. "Boże, wybacz mi, idę do Ciebie, byś powiedział mi, kim tak naprawdę jestem. Bo na dzień dzisiejszy, wiem jedno: jestem zablokowany, jestem ćpunem, jestem gównem..."
Retrospekcja #4: Victor Talbord
Pamiętam jak jechaliśmy kiedyś z Agnes po Caaretę do jednego z jej dalszych znajomych i rozmawialiśmy o przeszłości. Wówczas, Agnes była dla mnie jedynym oparciem, bowiem stosunki z Fredem nieco się ochłodziły - pustkę po rzuceniu studiów wypełniła Mimi, przez co ja stałem się postacią trzecioplanową, co również musiałem zaakceptować.
Jadąc w autobusie, Agnes opowiadała mi o ojcu swojego taty. Ostatnie dni jego życia spędziła wraz z nim, pomagając mu robi zakupy, jeść itp. Mieszkała u niego kilka tygodni, co jak się okazało, było dla niej koszmarem.
"Kiedyś, jakieś dwa tygodnie po śmierci babci, przyszedł do domu. Był kompletnie pijany i chciał mnie zgwałcić. Zdjął spodnie i po chwili, najwyraźniej w przypływie wstydu i wewnętrznego obrzydzenia do własnego fiuta powiedział szorstko: A tak chciałem kogoś uszczęśliwić. Byłam zszokowana, ale siedziałam cierpliwie pod kołderką. Powiedział: W związku z tym, iż cię nastraszyłem, pozwól, że opowiem ci historię, abyś mogła pójść spokojnie spać. Kiedyś mieszkałem w pewnej, małej osadzie. Nie było tam mężczyzn, to znaczy, byłem tylko ja, więc w pewnym sensie byłem samotny, bo nie miałem z kim kopać w piłkę. Przez pewien czas, wewątrz... czułem się pedałem bo żadna z tamtejszych kobiet mi nie odpowiadała. Były jakieś takie rzadkie, nieprzyjemne, śmierdziało od nich i często przeklinały, czego do dziś nie mogę znieść u jakiejkolwiek kobiety. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego, po tak długim czasie, żadna z nich nie zaproponowała mi seksu. Nie dowierzałem, że te kobiety nie potrzebują mężczyzn, ostrego rżnięcia na giętkim, gorącym sianie. Pewnego dnia wszystko stało się jasne. Poszliśmy z gospodarzem się napić. Mogłem wtedy pić, miałem bodaj ze dwadzieścia lat, może trochę mniej. Wracaliśmy, jakoś tak przed zmierzchem, do gospodarstwa. Uścisnąłem szefowi dłoń na dobranoc i poszedłem spać - bo, rzecz jasna, spałem na sianie w stodole. Wszedłem więc do środka a tam ujrzałem dziewczynę, która bardzo mi się podobała, i psa który posuwał ją w pozycji klasycznej i w ramach smaczku, tylnej. Byłem kompletnie zalany, jednak na tyle trzeźwy, by uświadomić sobie, iż mężczyzni na świecie są niepotrzebni - przynajmniej tutaj. Pies walił naprawdę imponująco a kiedy skończył, laska wstała i widząc mnie, na chwilę przystanęła. Patrzyła na mnie przez moment - odniosłem wrażenie, że czeka aż zdejmę spodnie, więc zacząłem odpinać pasek. Chyba wówczas źle postąpiłem, ponieważ dziewczyna powiedziała: "Żaden facet nie jest w stanie dogodzić lepiej niż pies". Wyszła a ja zwaliłem konia chyba z cztery razy. Waliłem głową w ścianę, że znów nie udało mi się stracić dziewictwa. Pozostałem prawiczkiem jeszcze długo, aż do.... Tutaj musiał urwać historię, Vicky, bo przytrzasnęłam mu paluchy szufladą, kiedy byliśmy w kuchni i dobierał się do mojego tyłka. Dziadek był straszny, ale nieważne...
Agnes traktowała rzeczy takimi jakie były - miała za sobą ogromny bagaż doświadczeń, ogromne ilości cierpienia i innych kłopotów z których wydobywała się całymi miesiącami. Ja natomiast lubiłem ubarwiać - zawsze dużo myślałem, marzyłem, wyobrażałem sobie ale nigdy niczego nie realizowałem ponieważ życie nauczyło mnie, iż nie zrobi się niczego doskonale jeśli dostatecznie się tego nie pragnie. A ja nigdy nie potrafiłem się bez reszty zaangażować - wszędzie byłem czymś atakowany, czymś kompletnie przeciwnym. Sporadycznie pojawiały się pięści ze strony ojca tudzież wrogie spojrzenia od reszty rodziny, która mimo iż nigdy mnie nie obchodziła, działała mi nieco na ambicjach. Mimo iż w rodzinie nie miałem takich osobowości, jak Dziadek Maggotów, często gdy wychodziłem z rodzinnego spotkania, dochodziłem do wniosku, iż to co robię, jest bez sensu - np. studia... Zwykle, do tym wniosku, szedłem do Freda, to zapalić cracka, od biedy haszysz, ale za nim nie przepadałem, często doznawałem nieprzyjemnych flashbacków. A kiedy nie mogłem u Freda, zacząłem ćpać u Agnes i w zasadzie od tego momentu, zaczęło się...
Poznałem kiedyś śmieszną dziewczynę - miała na imię bodajże Karen, uleciało mi z pamięci. Nazwałem ją śmieszną, dlatego że tak widzą mi się ludzie, nie mający własnego zdania. Karen właśnie należała do takich lasek - zwykła zarywać facetów których kompletnie nie rozumiała; była z nimi dlatego, by móc pokazać się w towarzystwie, które skiądinąd też nie było wcale nie wiadomo jak mądre, bo tak naprawdę wszyscy mieli w dupie jaką koleś "reprezentował filozofię" czy "jak postrzega wiarę w Boga, w odniesieniu do świata rzeczywistego". Ludzie nie chcieli słyszeć teorii, pragnęli mieli spędzić czas, napić się itp. Zawsze ktoś z takich imprez wylatywał. Zwykle z towarzyszącym tekstem w stylu: "Jesteś pojebany, bo wciąż bredzisz głupoty, wypierdalaj!". Kiedy jeszcze Fred nie znał Mimi, chodziliśmy na różnego rodzaju imprezy - na jedną, robioną raz w tygodniu przez kumpla Matty'ego, zawsze przychodziliśmy nasiąknięci LSD bo nudzili nas ciągle ci sami, nudni ludzie, słuchający w kółko pseudo-rock'n'rollowych bandów dla szalonych, wąhających klej nastolatków. Któregoś dnia postanowiliśmy, że musimy zmienić towarzystwo - zdecydowaliśmy na każdą domową imprezę wrzucać papiery. Poza tym, chcieliśmy poznać ich z drugiej strony. Gdy miało się okazję rozmawiać z ludźmi, dochodziło się czasem do wniosku, iż siedzi się w umyśle rozmówcy i wygrzebuje słowa, które później układa się w zdania - tak jakby człowiek miał pełną kontrolę nad tym, co mówi druga, strojąca nieopodal osoba! To było fascynujące. Niestety, Fredowi zbrzydło... A co jemu brzydło, zwykle i mi...
Gdy ktoś mówi mi, że rodzice są jego oparciem, mam ochotę wybić mu zęby. Połamać kości; podejrzewam że ani chwili bym się nie zastanawiał. Choć od zawsze nie lubiłem Seana, potrafiłem znaleźć z nim wspólny temat na płaszczyźnie jego relacji z ojcem. Tandue przez cały czas rozmyślał nad zmianą - chciał za wszelką cenę wprowadzić odrobinę nowości, wycisnąć z siebie na siłe, coś czego w zasadzie nigdy nie było. Kiedy zaczął współżyć z Nicole, jak mówił, dręczyły go okropne wyrzuty sumienia. Powiedziałem mu kiedyś, iż zapewne przerosła go sytuacja i dlatego też chciał skoczyć z okna. Nie zrobił tego, był zbyt pijany by otworzyć okno, a szyby wolał nie zbić bo rodzice rzadko kiedy przysyłali Nicole pieniądze.
Literatura francuska z początku XX wieku, opiera się na widzeniu. Pokazuje co można zobaczyć gołym okiem, dostrzec różnice, przeciwieństwa i namacalne podobieństwa. Nigdy nie lubiłem poezji, prawie nie czytałem książek jednak w jednej z powieści Blaisea Candrarsa jest śliczny fragment o niepohamowanej miłości, głębokiej fascynacji, który nawet przepisałem sobie na ścianę, po zwórceniu książki Hitmanowi, który z pewnością nigdy jej nie czytał, tylko kupował, kradł papiery by pokazać jaki jest oczytany.
"Mijały dni, tygodnie, miesiące. Rozpoczynałem właśnie osiemnasty rok życia, gdy Rita zamieszkała w jednym z okolicznych zamków. Przez rok widywałem ją prawie co tydzień. Przyjeżdżała w piątki. Spędzaliśmy czas w sali do szermierki, którą upodobałe sobie ze względu na światło i brak mebli. Wyciągnięci na gimnastycznym materacu, wsparci na łokciach, twarzą w twarz, patrzyliśmy sobie w oczy. Czasem wchodzilismy na piętro, gdzie Rita grała w kwadratowym saloniku. Kiedy indziej, choć rzadko, wkładała staromodne suknie, stroiła się w dawne toalety, które porywała z szaf, i tańczyła na trawie, w słońcu. Patrzyłem na jej stopy, nogi, dłonie, ramiona. Jej twarz nabierała kolorów. Szyja i piersi pulsowały. I gdy odjeżdżała, pozostawałem długo pod urokiem pożegnania, kiedy trzymałem ją gibką, rozgrzaną, drżącą w mych ramionach. Ale niczego nie lubiłem bardziej od naszych seansów milczeniaw sali od szermierki. Wiał od niej nie nazwany zapach - zielonej łupiny orzecha i wodnej rzeżuchy, którym syciłem się w ciszy. Ona właściwie nie istniała, była jak rozcieńczona, chłonąłem ją wszystkimi porami. Piłem jej spojrzenie jak alkohol. I, od czasu do czasu, zanurzałem dłoń w jej włosach. Byłem grzebieniem magnetyzującym jej długie włosy. Obciskującym piersi stanikiem. Przejrzystym tiulem rękawów. Suknią krążącą dookoła jej nóg. Byłem jedwabną pończochą. Obcasem, który ją unosił. Misterną kryzą. Puszkiem do nakładania pudru. Byłem chropawy jak jej pot. Stawałem się gąbką, by chłodzić jej spocone ciało. Byłem trójkątem i jodem. Wilgotny i czuły. Później wyrabiałem sobie rękę, rozpinając jej pasek. Byłem jej krzesłem, lustrem, wanną. Posiadałem ją całą i zewsząd, jak fala. Byłem jej łóżkiem."
Na odwyku byłem dwukrotnie. Za pierwszym razem poszedłem dobrowolnie ale zrezygnowałem po trzech dniach. Z drugiem razem, znalazłem się tam z inicjatywy ojca, który postanowił dołożyć wszelkich starań, bym wreszcie pokochał absy(n)tynenckie życie. Którejś nocy wróciłem do domu - byłem kompletnie naćpany. Wszedłem jakoś do pokoju, zacząłem zdejmować ubranie i w którym momencie, zwyczajnie zasnąłem. Obudziła mnie matka - wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, iż czułem się jakbym od trzech dni wisiał przybity do masztu, bo spałem na stojąco a nogi bolały mnie jak nigdy dotąd. W pierwszej chwili nawet nie pamiętałem jak się nazywam ani jak znalazłem się w pomieszczeniu. Wszystko wydawało mi się inne, jakby obce. Matka coś do mnie mówiła, ale jak gdyby w obcym mi języku bo nic nie rozumiałem z tego krzykliwego bełkotu. Jedno jednak zrozumiałem: "Chodź, musimy dokończyć naszą rozmowę". A ja na to: "Jaką rozmowę?". Ojciec wpadł do pokoju i zrobił głupią minę, jakby już z miejsca, chciał palnąć mnie po głowie. Kolana bolały, musiałem usiąść. Okazało się później, że rozmawiałem z rodzicami, pościeliłem im łóżko i pogasiłem w mieszkaniu światła. Przez chwię miałem wrażenie, że to oni są naćpani i bredzą od rzeczy, jednak decyzja ojca rzuciła inne światło na sytuację. Poszedłem na odwyk - dla świętego spokoju.
Mieli nas leczyć, podczas gdy faszerowali nas jakimiś pigułkami z kodeiną, były to chyba jakieś środki uśmierzające albo uspokajające, mniejsza z tym. Mieszkałem na sali, wraz z trzydziestoma braćmi - bo tak się tu wszystkich określało, nawet kobiety, którym ponoć przyszywano penisy, ale to był chyba jakiś kiepski żart. Opiekunowie chodzili pijani, śmiali się z nas, podawali jedzenie. Jedzenie... będąc w ośrodku zacząłem jeszcze bardziej chudnąć, niźli jak paliłem grudy brązowego cukru. Dobijało mnie to nerwowo, ale postanowiłem trzymać nerwy na wodzy i wykrzesać z siebie choćby odrobinę cierpliwości.
Gdy siedzi się przy stoliku i patrzy na spoczywającą po turecku laskę, której wodą utlenioną, regularnie przemywają rany po nakłuciach, nie ma się ochoty nawet wymiotować. Trzyma widelec w prawej dłoni, nóż w lewej, jakby chciała naciąć skórę, wydobyć widelcem mięso i zjeść. Miałem masę nieprzyjemnych zdarzeń, jednak jak popularne jest na świecie powiedzenie: "Do wszystkiego człowieka idzie przyzwyczaić", tak tam w ośrodku "Damy radę, nie jest źle, tylko dlaczego nie pamiętam że wczoraj z tobą rozmawiałam", było na porządku dziennym. Mogłeś wyprowadzić ją do lasu, wrócić do ośrodka, zadzwonić do znajomych by przyjechali, zerżnąć ją w piątkę a laska i tak nic by nie pamiętała. To mnie zaczynało martwić - bałem się, iż sam mógłbym zacząć zapominać - stopniowo tracić Freda, Elisabeth, Jane, Kevina... Postanowiłem wziąć się w garść i zacząć bardziej komunikować się z otoczeniem. Jednak integrowanie się z resztą okazało się niezwykle trudne. Trzeba było zacząć krzyczeć. Lubiłem to robić, zwłaszcza do skacowanych pielęgniarzy:
"Tą kocham - wskazałem na jedną z dziewczyn. Tamtą kocham! - pokazałem na drugą, śpiącą. Wszystkie kobiety które tutaj są kocham, i nie wstydzę się walić przy nich konia! A wiesz czemu? Bo są ćpunami, tak samo jak ja! Są dokładnie takie, jakimi chciały się stać, godząc się na fałszywą przyjemność, miłość - pierdolone uzależnienie. To syf, to przedsmak - ćpanie to życie przyjacielu, to świat którego nigdy nie poznałeś i nie poznasz, bo boisz się samego siebie...".
Zawsze drażniła mnie jedna rzecz - tak jak ksiądz nie powinien wypowiadać się, ani tym bardziej pouczać w kwestiach seksu, nie mając w zanadrzu wcześniej odbytej praktyki, tak czemu psycholog w ośrodku miał prawo mówić nam o działaniu wszystkich możliwych środkach odurzających? Kiedy został zapytany, odparł: "Możliwe że masz rację, lecz czy gdybym ujrzał Boga, załatwiło by to sprawę? Czy uwierzyłbym? Pewnie, że tak, ale nie byłaby już tak samo silna. Na tym polega wiara, wiara we wszystko. Ja wierzę, że narkotyki nie dają, mało tego, nie mogą dać, nikomu niczego pozytywnego, bowiem każdy kogo spotykam, każdy kto tu przychodzi, ma prędziej czy później kłopoty - i nie tylko z nimi, ale z rodziną, pracą, domem, kontaktami z innym ludźmi. Wy wszyscy, jesteście maksymalnym ekstrawertykami, widzę to... dążycie każdego dnia do zapoznania się ze sobą, ale wiecie co... wiecie co was tak naprawdę trapi? Trapi was fakt, że nie macie sobie o czym opowiadać, bo ostatnie miesiące, lata waszego życia, kręciły się tylko wokół narkotyków".
To była mądra lekcja. Od tej pory, od tego ostatniego zdania, wypowiedzianego przez opiekuna, stwierdziłem że muszę skończyć. I skończyłem. Wszystko było piękne - jeszcze piękniejsze stało się, gdy pojawiła się Caareta...