Wewnętrzny krajobraz

Marcin Narwojsz

Odkąd tylko pamiętam moje królestwo znajdowało się pomiędzy niebem a ziemią.

Rozdzierały je wewnętrzne konflikty, pustoszyły wojny, których tragicznego charakteru z całą pewnością nie pojęliby współcześni władcy.

Ja sam, rzekomy król mego podupadłego państwa, miałem w sobie więcej z niewolnika, z bezwolnego sługi zwyczajów, przesądów tej części świata – albo z dobrowolnego, żałosnego błazna.

Jedno mnie pocieszało: nie było wówczas wokół mnie żywej duszy, nikogo, kto stanowiłby świadka mego upadku i poniżenia. To się zresztą do dziś nie zmieniło.

Zawieszony w niebycie, utrwalony w niecierpliwości, długo nie mogłem się zdecydować, czy wzbić się w przestworza, czy może zacząć wypatrywać w fizycznym i moralnym brudzie śladów swych szacownych przodków – pójść przez życie wydeptaną przez nich ścieżką. Piękne, ale zwodnicze Fantazje oraz jedyna w swoim rodzaju, przerażająca Prawda wydawały mi się tak samo pociągające.

Gdy byłem dzieckiem, a wyimaginowane, przesadnie wybujałe trawy i krzewy zakrywały moją niewielką sylwetkę, zwracałem swój wzrok głównie ku niebu. Najważniejsze wydawało mi się słońce mojej wyobraźni – gwiazda przewodnia wszystkich czystych, szlachetnych, porannych dusz. Była to raczej ocena intuicyjna, nie oparta na żadnej wiedzy. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to światło nie stanowi wyłącznie nośnika piękna – że jest także niezbędne dla wszelkiego życia. Niemniej potrafiłem docenić jego walory: kolor, ciepło, życzliwość, optymizm. Umiałem również być wyrozumiały dla pewnych stosunkowo niewinnych słabostek słońca, na przykład dla braku cierpliwości w walce z ciemnością i brzydotą.

Mniej więcej w tym samym czasie dostrzegłem inne fascynujące zjawiska na moim prywatnym polu bitwy (które, nawiasem mówiąc, bardziej wówczas przypominało piękną łąkę albo bezpieczną, skrytą przed resztą świata kotlinę, albo samotny, dumny szczyt – w każdym bądź razie jedną z tych krain każdego dzieciństwa). Niezwykle interesujący wydał mi się wiatr, podmuch psotnej, niepohamowanej fantazji, który przynosił zapach nieznanych miejsc i obietnicę przygody. Czasami ten wietrzyk znikał zupełnie, a przede mną rozwijał się czarny atłas snu i osadzone na nim, chaotyczne, różnobarwne, ale za to bardzo piękne przebłyski nocnych marzeń. Kiedy indziej ciemny materiał rozrywała błyskawica, która spadała na ziemię, by dokonać tam dalszych spustoszeń. Takie momenty lubiłem najbardziej. Precz z naiwnymi dziecięcymi wyobrażeniami o świecie i sobie samym! Precz z wszelkimi sentymentami i irytującą, ckliwą metaforyką! Budziłem się wówczas, zrywałem z prowizorycznego posłania, biegłem jak oszalały, śmiałem się, machałem rękami, zrywając z siebie ubranie – nagi w deszczu.

Czas nie należący ani do ziemi, ani do nieba, ani do żadnego innego mojego krajobrazu jednak płynął. Zauważyłem, że rozmiar mych ambicji zaczął nagle pasować do ogólnie przyjętej skali na ziemi, postanowiłem więc wykorzystać tę szansę. Ani przez chwilę nie zapominając o bogactwie, które spadło na mnie z nieba, przystąpiłem do pracy. Bez najlżejszego grymasu wstrętu zacząłem chłonąć wszystkie jady należące do gleby. Zapragnąłem, by niebo również zstąpiło na ziemię. Poznałem dokładnie substancję, z której zbudowani są ludzie (choć ani na chwilę nie zaprosiłem żadnego człowieka do swojej krainy)– tę dziwną mieszaninę brudu, różnych soków o odurzającym działaniu i – nie da się ukryć – zewnętrznego piękna, które wynika z wewnętrznej potrzeby. Błękitne kryształy ze srebrnymi refleksami i zmięte zielone sukno, w wielu miejscach podarte.

Zapragnąłem poprawić strukturę świata, dotrzeć do samego jądra jego problemów. Rzuciłem się na ziemię, zacząłem ją szarpać paznokciami i kłuć nożem. Z moich cierpień i z obojętności mej niedoszłej ofiary zrodziło się miasto – symbol naturalnej, wrodzonej mądrości, kwintesencja długo zdobywanej wiedzy. Mniej więcej w tym samym czasie pojawili się także mieszkańcy miasta – uosobienia mych nowych żądz, jakże odmiennych od poprzednich. Nie mieli oni w sobie nic z ludzi; czasami wyglądali jak karykatury człowieczego gatunku, kiedy indziej na tle tej znienawidzonej rasy sprawiali wrażenie wręcz bogów.

Ale czas nie należał również do nich ani do miasta, musiał więc płynąć dalej.

Zaufałem całkowicie zamysłowi ziemi. Wydała mi się ona bardziej godna zaufania niż niebo, którego nie można pochwycić, które jest kapryśne i zupełnie nieprzewidzialne. Usunąłem je ze swojego krajobrazu. To był największy błąd w moim życiu, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Choroba rozwija się na ogół bardzo powoli i ujawnia swą prawdziwą siłę, dopiero gdy jest już za późno. Początkowo wszystko wyglądało wspaniale. Zachwycony swoją dojrzałością, przystąpiłem do nowej pracy – do unowocześniania miasta. Chciałem, by było takie jak inne metropolie – zwłaszcza jak te rzeczywiste. Zacząłem już nawet rozważać możliwość uśmiercenia dotychczasowych mieszkańców i zastąpienia ich ludźmi. Były to jednak bardzo mgliste plany, niezwykle odległa przyszłość. Póki co miasto wybujało ponad miarę, a ukochani mieszkańcy wspaniale się rozmnożyli. Tyle że ten przepych był pozorny. Im więcej krajobraz mi ofiarowywał, tym bardziej moja wyobraźnia wydawała się głodna. W końcu nie wiedziałem już, co robić, do kogo się zwrócić. Rzeczywistość okazała się dla mnie zbyt ciężka do zniesienia, fantazja poczuła się rozczarowana moją zdradą, odwróciła się od swego niedawnego ulubieńca.

Uciekłem gdzieś poza niebo i ziemię, w pustkę, z którą nikt poza mną nie chciał mieć nic do czynienia, której nie można przypisać żadnego koloru, i zacząłem się modlić.

2001, 2002 r.

Marcin Narwojsz
Marcin Narwojsz
Inny tekst · 20 maja 2002
anonim
  • Maciej Dydo Fidomax
    ech ciężko taki tekst napisać, niestety to na tekście widać.. trafiają się zdania naprawde poetyckie.. ale trafiają się także nietrafione metafory i zdania średnio do siebie pasujące, czasami gubi się rytm.. jednak tekst ma ręcę i nogi i mówi o czymś mam nadzieję prawdziwym..

    · Zgłoś · 22 lata