Pamiętam. Tak, pamiętam..... Drzwi, kolory i te włosy. Blask.... Nie, to nie był ich blask, brzask, ani żaden trzask - to jego aura. Wkroczyłam na jej teren, a jego dobre duchy nie odepchnęły mnie. Wręcz przeciwnie. Poczułam się jak w domu (a dom daleko stąd), poczułam dobre ciepło (a na zewnątrz zimny wiatr mnie nienawidził). Poczułam ciepło.... Może to tylko ten piecyk? Niee! To ta twarz... Nawet się jej nie przyjrzałam - zbyt słaba w grze spojrzeń jestem. Ta twarz... Jak słońce - wszystkie gwiazdy znajdujące się we mnie zaczęły krążyć właśnie wokół niej. Twarz jak rzeźba spod palców mistrza. Tylko dotknąć, tylko poznać palcami, tylko zatracić się w jej rysach... Ale nie patrzyłam. Nie! Tylko czasem odrywałam wzrok od kolorów, w tajemnicy. Ale wtedy - to spojrzenie... Rozpadałam się pod nim na milion małch kawałeczków. Stawałam się miękka jak kartka pod wpływem deszczu...
A mój czas się kończył. Oj czasie, tak bezlitosny, jakbyś nikogo nie mógł posłuchać. Zachować, zatrzymać, trwać! Tak, trwać nie potrafisz. Ja wtedy pragnęłam trwać, a ty.... Bez skrupółów odebrałeś mi skrzydła... Pozostało ostatnie spojrzenie, westchnienie, grzeczność...
A jednak jego dobre duchy zostały przy mnie aż do wieczora. Czułam je w sobie. Dopiero, gdy wkroczyłam do krainy snów, wróciły pewnie do niego z opowieścią o tym, co się we mnie działo. A ja spałam że świadomością, że jego oddech nigddy nie stanie się moim oddechem, jakkolwiek bym o to prosiła....