Nie przeszkadzało jej to jednak wciąż odwiedzać warsztat kroju myśli i przymierzać w nieskończoność nie swoje sukienki. Przebrana, wtapiała się niekiedy w mój krwioobieg, udając zabójczego wirusa. To była jej szczepionka na moją nadwrażliwość i na moje opóźnienie. Działała. Nigdy nie włożyłem głowy do kuchenki mikrofalowej.
Śmiało mógłbym powiedzieć, że doświadczając jej, obcując z nią, przezwyciężałem strach przed zarobaczywionym stolcem uświęconej tradycji. Moje myśli szamocząc się, opadały w dziecięcą bezsilność, tu i ówdzie porywając się na wcale nieheroiczny bunt i zapytując po to tylko, by przywoływać wspomnienie utraconej siły, wywoływać z nie wiadomo czyich archiwów, cienie przegranej sprawy. A sprawy w moim życiu zawsze przegrywały. Każdy mój krok bardziej oddalał mnie od celu, cofał ku nieopanowanemu przez niego początkowi, kazał mi wracać, nim wyruszyłem.
Saturn z kolei, mój ojciec, ów „bóg ciężkości”, przykuwał mnie często do nocnika codzienności, a jednocześnie wodził na pokuszenie moją wyobraźnię portretem Nieodgadnionego. Chciał mnie pożreć kilkakrotnie, jak minuta pożera sekundy, a tysiąclecia całe dekady, jednak uciekłem. Pokaleczony, przedarłem się przez granice wyznaczone cienką czerwoną linią, a on miał po tym zaburzenia gastryczne. Musiał strawić samego siebie.
Mój niedorozwój ustąpił. Wydoroślałem. Przejechałem się formułą jeden po półkach kilku bibliotek. Fantastyczne! Po tej wycieczce na długo zasnąłem w przytulnej wannie.
Obudził mnie zapach wytrawnego martini. Zanurzony w gorącej wodzie, tak gorącej, że wywołującej w mej głowie te omamy, przybywające z tak daleka i z tak dawna, że nie potrafię ich posegregować, odprężam się sącząc mój ulubiony joy juice. Rozpoczynam moją opowieść. Nie mogę dopuścić, aby dopadła cię nuda. Nie mogę dopuścić jednak, aby deja dzisiaj znowu zavuiło. To będzie w następnych rozdziałach. Już i tak mam zszarganą opinię. Może rzeczywiście przesadzam w ostatnim czasie? Sidła starych przyzwyczajeń, mnemoniczne punkty odniesienia i odziedziczona genetycznie, autodestrukcyjna hulajnoga, wiodą mego nieokiełznanego ducha po bezdrożach wyobraźni. Nie obawiaj się. Nikt nie skrzywdzi cię bardziej, niż ty mógłbyś to zrobić. Prawdziwego mordercę trzymam na smyczy.
Chciałbym na chwilę znowu zasnąć w tym oceanie pośrodku mojej łazienki. Jednoosobowa populacja tekstonurów tu czuje się najlepiej. Po mojej skórze przebiegają jednak mrówki na szpilkach. Ich różowe szaliki powiewają luźno, a oklapłe czułki zdradzają zmęczenie wymagającą tego i owego rzeczywistością. Nie mogę zasnąć, więc z całym tym stadem wchodzę do sklepu sprzedającego sny. I marzenia. Samopoczucie na sprzedaż. Sny obłożone podatkiem VAT i to bez znieczulającej obnizonej stopy. Półki aż się uginają. Nowoczesna apteka wypchana roztańczoną fabułą, opatrzoną kodem kreskowym, dostępną bez recepty. Większość ludzi biega za snami o szczęściu. O poukładanym życiu też są. Widzę, że popularnością cieszą się sny o tych kolorowych malutkich planetkach przy Mlecznej Drodze, do których zabiera Niebieski Ekspres. Planetki bez wczoraj i bez jutra. Promocja na sny o otwartych przestrzeniach międzygwiezdnych i ruchu bezwizowym na ziemi. O sposobach unikania gadających głów. Nie mogę się zdecydować. Kupuję w końcu sny o dobrych znajomych i o poranku bez kaca, jakie kiedyś już śniłem, ale o których zupełnie zapomniałem. Uciekam potem wąską aleją do piwnicy akademika Szkoły Filmowej.
Szklanka z martini wpadła do wody. Zimno. Szybki prysznic. Czy mam jeszcze coś czystego i wyprasowanego? Plastykowy uśmiech symulujący dobre samopoczucie. Pozwijana skórka na paznokciach. Znowu stłukłem szkiełko zegarka...
Zastanawiam się długo od czego zacząć. Przecież ludzie mają już dosyć fabuły i charakterystyki postaci. To nie składa się na obraz życia, czy czegokolwiek w zasadzie. Rozdygotane życie podpowiada mi jednak kilka historii. Prawdę i szczerość zastępuje sposób opisu. Fabularny trawnik wymaga koszenia. Niczym kwaśny deszcz, przeciekam przez podszewki największych światowych aglomeracji, nie mogących ustać w spoczynku i drżących, jak galaretki na wadze. Poparzona skóra alergicznego czytelnika, idealnego czytelnika, bo cierpiącego na bezsenność, jest dowodem, że nic nie zrozumiał. A ja bawię się w najlepsze, tylko czasami jakiś biust przeistacza się w tego dwugłowego robaka, wwiercającego się w mój mózg niczym jakiś rozwodniony, nieokreślony nowotwór złośliwy.
Pędzę do gmachu fikcji.
Zziajany przybiegam na miejsce. Patrzą na mnie wszystkie okna zamontowane w kamiennych oczodołach koloru orzechowego masła. Zdają się nic nie widzieć. Zachowują obojętność. A jednak w tych oczach słońce. I one takie jakieś groźne. Tłusty orzechowy kolos połyka mnie bezzębną paszczą. Oliwkowozielone ściany korytarza obmacują mnie obleśnie się śliniąc. Czuję się, jak glonojad w niedomytym akwarium, objadający się mchem, porastającym nieużywane pizdy. Nie ma tłoku. To dobrze. Guma do żucia piszczy pomiędzy moimi zębami. Muszę pójść do kibla.
Dwa papierosy.
Z geometrii grzechu pierworodnego obliczam pole niezbędne do zapełnienia Braku. Tegoż Braku, którego filozofia szukała na polach żyznych, ziemiach jałowych, na stepach i w lasach tekstów mieszanych. Metrem odjeżdżam na podziemną stację tygla potępionych. Moja siekiera niesie skrzepłą krew zaszlachtowanej nią nadziei. Myślenie zawraca przeciwko sobie, jego strumień płynie, wbrew wszelkim prawom, do samego źródła. Źródłem jest nowa architektura świata, wielkiego rumowiska niezrozumiałego losu. Szary piach, jak okiem sięgnąć. Pustynia to nie izometria, gdzie możemy sobie pofolgować w przekształcaniu przestrzeni, niemetrycznej w metryczną i tak dalej. To hieroglify śmierci i oazy smutku. Ale o tym cicho sza! Takie opisy rozśmieszają mojego wielbłąda.
Na rozległej pustyni rozwijam wszelką wątpliwość i zwijam wszelką pewność. Na przygnębienie zażywam hostię imieniem prozac.
Bawię się w szarlatana. Symuluję taniec ujawnienia. Wędzone szczątki zburzonej świątyni zjadam z musztardą rozczarowania. Nieme wizerunki są moją publicznością. Mój mózg porzuca ten niebezpieczny zwyczaj chirurgicznej ingerencji w rzeczy, których ani nie może, ani nie chce zrozumieć. W końcu moje myśli nie znają swojej przyszłości. Wciągam je w grę transpozycji pisma i razem dajemy się porwać oceanicznym prądom, na plażowym materacu.
A ty z niecierpliwością czekasz na to, co się wydarzy. A ja nie jestem pewien, czy na twojej pięciolinii rozumienia jestem w stanie zapisać nuty mojej melodii. Chyba nie ma takiego wiolinowego klucza, od którego mógłbym rozpocząć.
Muszę ci o tym wszystkim zawczasu, bo boję się krytyki, jak ty boisz się nocnych koszmarów. Czasami budzisz się przecież nie pamiętając nawet tabliczki mnożenia.
Wszystko, co zrobisz, będzie nieistotne. Ucierpi tylko Twoja odpowiedzialność. Najlepiej wytryśnij ją za drzwi! I wróć do siebie.
Już cię zainfekowałem. Teraz nie zdołasz się ode mnie uwolnić. Będziesz do mnie powracać w nieskończoność, choćby czołgając się windą!
Rozumiem, że był zbyt szokujący dla redakcji... Smutne...
O ile ktoś jest zainteresowany - może go znaleźć na: www.amok.blog.pl
Artysta stosujący tego typu język musi nad nim panować, jak Bruno Schulz na przykład, a nie starać się na siłę mitologizować rzeczywistość.
Poza tym gratuluję skromności (komentarz pod tekstem) i znajomości zasad ortografii (oszczędzę przykładów). Chciałabym jeszcze zaznaczyć, że ja również byłabym na tyle "wywrotowa", aby nie wydać szanownych tekstów.
Zbyt szokujące... na pewno - w braku profesjonalizmu.
Z poważaniem,
Katarzyna Koniecka
na tyle "roznych twoich artystycznych zabiegow stylowych", polowa nie ma sensu, polowa tej polowy jest zalosna, polowa cwierci jest malo odkrywcza...reszta, wiec kolejna jedna osma jest trafiona...ale czy celowo, czy przez przypadek...
jak juz napisales, ze to rozdzial opublikowanej ksiazki, mogles wybrac cos bardziej wartosciowego dla zachecenia [i dla szpanu]...