Patrzę na świat przez okno. Patrzę zza firanek na uginające się od wiatru gałęzie, które gubią liście, które płaczą nad odchodzącym latem i w nowych, nagich kreacjach witają jesień, rozdającą hojnie swoje skarby.
Patrzę przez okno i widzę cienie kładące się i otulające wszystko co stanie im na drodze, a wzdłuż niej mdłe duchy i słyszę szelest i widzę kocie oczy zza krzaka spoglądające zadziornie na drugi koniec świata.
Spoglądam przez szybę pomimo, że niebo do mnie krzyczy, rzuca we mnie swoimi żalami, opowiada gniewnie o przeżyciach, o tęsknotach. Bombarduje moje okno i nawołuje coraz głośniej i głośniej. A lekki promień słońca wyciąga do mnie rękę i po tęczy prowadzi w przestrzeń, a potem puszcza...Spadam na skrzydłach ptaka i dostrzegam szare duchy milczenia, zamknięte w swoich niepojętych umysłach, nie widać rys twarzy tylko długie płaszcze unoszące się nad ziemią w świetle ulicznej latarni. Ich wzrok wbity w szarą ulicę lub tępo w przestrzeń. Mkną między budynkami, chowają się za zakrętami, gubią pod mostami. Wodzę po nich spojrzeniem, zapadam się w szelest ich płaszczy i tonę w kałuży rzeczywistości, codzienności.
Otwieram oczy i uderza mnie silne westchnienie. Słyszę karetkę po drugiej stronie ulicy i widzę lukę zapadającą się w ciszy...
Moknę za oknem wpatrzona w rydwan zabierający ostatni promień dzisiejszej nocy...