Gertruda otworzyła lodówkę i wyjęła z niej zimną maślankę. Nalała sobie resztkę do szklanki, a pusty karton zostawiła na kredensie. Upiła łyk i wierzchem dłoni otarła usta. Ze szklanką w ręku przeniosła się z powrotem na rozgrzany taras. Szła boso, kafelki parzyły ją w stopy. Usiadła na drewnianym stołku. Włosy jej smętnie zwisały. – Ani krztyny wiatru – pomyślała. – Gdyby tak tędy przeszedł huragan, albo tornado… Zamglonym wzrokiem powiodła po okolicy. Sączyła powoli ciepłą już maślankę, nagle usłyszała dzwonek do drzwi. Uniosła się ze stołka i pobiegła otworzyć. Nie była zaskoczona, gdy na progu zobaczyła Martę.
– Wejdź – zamaszystym gestem wskazała mroczny przedpokój. – Trochę za późno, bo Marta nie czekała nigdy na zaproszenie i ani się Gertruda obejrzała, jej przyjaciółka wstawiała wino do lodówki, wyciągając w zamian nie napoczęty karton maślanki i pokrojonego arbuza. Nie zdjęła nawet butów. Nalała sobie zimnego białka do szklanki i wypiła jednym haustem.
– Uff, ale gorąco, co? – uśmiechnęła się. Policzki miała czerwone, a czoło lekko wilgotne na potwierdzenie swoich słów.
– Przydałoby się trochę deszczu… Chodź, poopalamy się – Gertruda wzięła Martę za rękę i wyciągnęła ją na taras. Usiadły na stołkach i rozkoszowały się ciepłem i blaskiem, i oczywiście arbuzem. Chwilę rozmawiały, ale upał był tak męczący, że szybko zamknął im usta i oczy. Siedziały oparte o ścianę budynku i ogrzewały sobie znużone i naznaczone zmarszczkami twarze. Słońce paliło Gertrudę w nos, ale po chwili schłodziła go ogromna kropla wody. Gertruda otworzyła oczy i gdyby coś mówiła, natychmiast by zamilkła. Szturchnęła Martę, ta spojrzała w niebo i szepnęła:
– O, do diaska, co jest?
Wokół było szaro, ciemne chmury zasnuły całe niebo. Były tak czarne i skłębione, że nie pozostawiały wątpliwości: zaczynała się burza. Błysnęło. Naraz setki wielkich kropel uderzyły w ulicę, rośliny, płytki na tarasie i policzki zdziwionych przyjaciółek.
– Aaale leje… – w głosie Marty można było wyczuć podziw dla przyrody. – Aaale numer…
Obie wstały i schowały się w domu. Zagrzmiało. W jednej chwili zrobiło się okropnie zimno.
– To może spacer w deszczu dla ochłody? Jak szaleć, to szaleć – zaproponowała Marta i już wyciągała parasolkę z szafki w przedpokoju. Wyszły z domu bez butów, tak jak wtedy, kiedy były dużo młodsze i nic nie broniło im takiego zachowania. Gertruda zamknęła drzwi i wybiegły na ulicę, radośnie taplając stopami w kałużach. Śmiały się do rozpuku, chociaż bardzo marzły.
– Jejku, to już chyba wolę upał – Gertruda zadrżała, ale za chwilę zadrżała bardziej i to niekoniecznie z powodu spadającej temperatury ciała i otoczenia. Wskazała palcem na wschód. Odechciało jej się szaleństw.
– Aaale numer… – wyjąkała Marta. Ustąpiła krok do tyłu, ale to niewiele dało, bo wielka trąba powietrzna zbliżała się szybciej, niż ona była w stanie się oddalić. Tornado pochłaniało okolicę.
Słychać było dźwięk kruszonego betonu, roztrzaskiwanych drzew i gniecionych części samochodów. Niebo szalało, a pędzący wiatr już porywał parasolkę, już muskał policzki, już był tuż, tuż…
– O rany, to już chyba lepszy był upał – wyszeptała przerażona Gertruda.
– Łojezu, dziewczyno – skrzywił się Bóg. – Ale ty jesteś niezdecydowana.