Dom nie-spokojnej młodości.

Nieznany

I tym razem sen był kolorowy... może nawet zbyt kolorowy, zbyt wyrazisty i realistyczny. Zresztą zawsze miewam kolorowe sny. Czy w ogóle istnieją czarno-białe? Może to tylko wymysł daltonistów o pomieszanych wrażeniach wizualnych, którzy chcieli ułatwić sobie sprawę? Ale, ale... odbiegłam od tematu... Miałam mówić o koszmarze dzisiejszej nocy. Już mówię. Chciałam mieć skrzydła. Żeby uciec. Albo być dymem z papierosa

i niezauważona rozpłynąć się w powietrzu, przestać istnieć. Nagle spadł na mnie kawał zbitego śniegu. Wpadł za bluzkę na gołe plecy. ( Skąd śnieg w pomieszczeniu?) Dreszcz, otrzeźwienie, szok własnego jestestwa. Pip, pip, czerwona lampka, tak nie miało być. Pip, pip, wycofać się, schować do kieszeni własną świadomość. Kimże jesteś osobniku w czerni?

Nie znam cię. Nic tak nie rujnuje spokoju i ciszy jak zbyt głośne wyklinanie siebie za swoje wady. Bo cóż uczynić można, gdy tonie się w szklance wody, która nagle swym ogromem przerasta nawet Ocean Nie-spokojny? Czy ktokolwiek z nich, siedzących po przeciwnej stronie stołu, tzw. Dobrych Znajomych, czuje się podobnie? Jestem maleńka, na samym dnie, zmiażdżona ciężarem tego czegoś, co właściwie nie wiem czym jest, ale co na pewno istnieje we mnie i przygniata silniej, mocniej, boleśniej, niż tona żelaza. Istna mistyfikacja, zamknięta klatka, nie ma ni ziarna tlenu. Chowam głowę w piasek. Dzień dobry, panie strusiu. Kopię pod sobą doły łopatą własnych myśli. Teraz zasypują mnie słowa, nigdy niewypowiedziane w obawie przed niezrozumieniem i grzęznę na całego w ich wibracjach jak w ruchomych piaskach. Irytacja wrzeszczy, aż drży cały mózg i bębenki pękają z przerażenia. Gdzie dymna zasłona? Błagam o ogień na klęczkach. Podpalić świadomość i wyczołgać się spod stołu, by zasiąść na równi z innymi. Dlaczego jestem taka mała, malutka, mikroskopijna? Mogę utonąć w kropli potu z czoła, która ukradkiem kapnie któremuś z nich z zażenowania.. Ostatni zbyt głośny oddech i sufit ląduje na mojej głowie. Ciąży, zgniata, uwiera. Czemu nic nie spadło

na wasze głowy ? Przecież trzymacie je wyżej, niż ja swoją. Nie, nie mogę znieść tego śmiechu! Zatykam uszy dłońmi i wrzeszczę, wrzeszczę, aż płuca wypluwam wraz

z krzykiem. Milion małych żółtych i czerwonych oczek. Może zagramy w pchełki? Odbijają się w ciemnościach od siebie. Skaczą do góry i lądują obok w czarnej dziurze. Orgie

na talerzu, pod obrusem tylko zbity pies. Jego pchły skaczą z góry na mnie. To już przesada! Wszystko mnie swędzi, drapiąc się z przerażeniem spostrzegam swą nagość. Nagość?!!! Jak w złym śnie, wszyscy się na mnie gapią! Zapomniałam się ubrać?! Nie, mam przecież skarpetki. Do kolan. I stoję w kałuży. Rozlana woda , piwo, wino? Krew. Krew? Krew! Moja krew! Wbiłam widelec w oko, ...sobie. Zabójstwo najmniejszych złudzeń. Nie oszukasz siebie, nie oszukasz, ...asz, ...asz,...asz, szukasz, nie szukasz. Gra słów w płomieniu. Dźwięki palą się ze wstydu i uciekają gęsiego. Jeden ton za drugim wybiega bez drobnego jęku, bez grosza na telefon po taksówkę do nikąd. Ambicja wystrzelona z łuku trafia w dziesiątkę, nawet nie zadrży. Zatruty grot. Jeden krótki oddech. Ciemność. Nie uciekaj, uciekaj przed sobą! To mija się z celem. Twoja słabość i tak cię dogoni, stale depcze ci po piętach, to twój cień ...prywatny. Ucieczka w noc nic nie da, to lekarstwo doraźne. Chwilowe bezpieczeństwo. A po nocy przychodzi dzień....

...I dzień nastał. Otworzyłam oczy i dla odmiany z ulgą stwierdziłam, że jest ranek. Zwykły, letni, słoneczny początek dnia i wszystko jest na swoim miejscu, nawet mucha - wieczorem wpadła do pokoju, ale nie wygoniłam jej, gdyż nie chciałam być sama - nadal brzęczy i przebiera skrzydełkami przy lufciku, usiłując znaleźć wyjście. Opuszcza mnie... Próbuję zebrać myśli, lecz jak zwykle po takich nocach, ciężko mi to przychodzi. Nie,

nie dziwi mnie wcale ten sen. On tylko odzwierciedla moje wewnętrzne lęki, do których często sama przed sobą nie mam odwagi się przyznać. Wstaję. Nie lubię leżeć długo

po przebudzeniu. Denerwuje mnie taka bezczynność, która nie ma nic na celu poza marnotrawieniem drogocennego czasu. Zresztą za dużo pojawia się wtedy myśli, myśli czarnych, pochmurnych, brudnych, z którymi ciężko samemu sobie poradzić i wtedy przydałby się ktoś drugi, do rozmowy, do posłuchania, do potrwania wspólnie we własnych oddzielnych samotnościach, bo tak raźniej, łatwiej, mniej smutno, i tylko dlatego. Niestety, moja bzycząca niewierna towarzyszka nie-doli zostawiła mnie samą - po prostu odfrunęła, nie zechciała odejść w sposób bardziej symboliczny, na przykład jak ćma, która wczorajszego wieczoru wybrała samospalenie, samozwęglenie na żarówce nocnej lampki

w imię nieznanych mi idei.

Myję zęby. Mam granatową szczoteczkę. Lubię granatowy, więc zawsze kupuję szczoteczki tego koloru. I co w tym dziwnego? Ludzie przykładają wagę do przedmiotów, nawet jeśli nie zdają sobie z tego sprawy, nawet jeśli się tego wypierają. Czy to komuś

w czymś przeszkadza? Kogoś obraża? Z pewnością nie są to rzeczy niezbędne i równie dobrze mogłabym na przykład myć zęby każdą inną szczoteczką, ale skoro lubię taką, czemu mam sobie jej odmówić? Drobnostka. A jednak umila życie - banał. Drobnostka. A jednak

to takie drobnostki składają się na całokształt świata, one go tworzą, są materią, budulcem - bez tych drobin nie mogłyby istnieć rzeczy wielkiej wagi. " Diabeł tkwi w szczegółach" - powiedziałby ktoś złośliwy. A skoro tkwi w szczegółach, to przepełnia również rzeczy istotniejsze? Stop. Uwaga! Nie wywołuj wilka z lasu, nie rozpędzaj się, ściągnij cugle wyobraźni. Czasami lepiej trochę wyhamować swe myśli, a moje znów nabrały prędkości. Zaczęłam niewinnie od szczoteczki do zębów i doszłam aż do diabła, no, ciekawe co by było dalej... Tak, rozgalopowałam się, zapędziłam nieświadomie za daleko. Za daleko czyli tam, gdzie ginie jakiekolwiek wyjście, skąd nie ma odwrotu, ucieczki, wszystko zamyka się w koło i początek równa się z końcem. Trudno tam odnaleźć ciszę, bowiem panuje tylko cisza pozorna: nie słyszy się nic z zewnątrz, ale wewnątrz hałasuje milion głosów niedomówień, pytań. Często nie można odróżnić swojego głosu od głosów obcych w sobie. Więc jak tu dojść do ładu i porządku? Nie można przecież po prostu wyjść i zamknąć drzwi, bo nie ma wyjścia, a hałas wciąż narasta. Nie zostałby za drzwiami, gdyż znajduje się we mnie i toczy wewnętrzną kłótnię. Pragnie się więc interwencji z zewnątrz, interwencji eliminacji, która potrafiłaby odrzucić obce głosy, obce obiekty latające, pływające, chodzące, skaczące, biegające, stojące, obce, wszystko obce: obce myśli, obce pragnienia, obce zamysły. A może nie obce, może jedynie cudze? Eliminacja obcości, pozostawienie tylko własności. Wyplewienie cudzości, oddeformowanie osobowości. Oto prawo do siebie - żadnego prawa do siebie. Nigdy w pełni nie jest się sobą, gdyż niemożliwością jest bycie tylko sobą, żyjąc wśród tylu osób. Zawsze mimowolnie ma się w sobie kogoś lub coś obcego, cudzego. Nie ma na to rady - nastały czasy uzależnienia człowieka od człowieka. Czas, historia, kultura, cywilizacja, a nawet geny stworzyły z nas monstra. Każdy stał się magazynem całej społeczności w sobie, nie jednego, lecz tysiąca, miliona, nieskończoności istnień. Czego chcieć więcej? Staliśmy się bogaczami sami w sobie, ale limit tego bogactwa choć niewyczerpalny, jest ściśle określony. Spojrzałam w lustro i ujrzałam w nim odbicie, stojącej za moimi plecami, całej plagi własnych sobowtórów z granatowymi szczoteczkami w rękach

i białą pianą na ustach....NIEEEE!!!

...Co się stało? Gdzie jestem... Uff! To był tylko zły sen. Leżę sama, we własnym pokoju , na własnym łóżku i nikogo poza mną tu nie ma, na szczęście. Co za koszmar!

Po takim śnie człowiek jest bardziej zmęczony, niż gdyby nie spał wcale... A przede mną długi dzień, wiele rzeczy do zrobienia. Biorę się w garść, wstaję i doprowadzam do porządku.

Jadę pociągiem do Krakowa. Pada deszcz. Po szybie leniwie toczy się wielka kropla wody. Patrzę przez okno, ale widać jedynie zdeformowane drzewa zdeformowanego lasu

w zdeformowanym świecie. W przedziale zaciekłą konwersację prowadzą Dobrzy Znajomi, którzy starają się uwikłać i mnie w tą nieokiełznaną dysputę. Wcale nie mam ochoty wdawać się dzisiaj w żadne dyskusje, jednak nie wypada tak milczeć, skoro nalegają, w dobrej wierze oczywiście. Bardzo wiele rzeczy robią dzisiaj ludzie w dobrej wierze, albo przynajmniej

tak im się wydaje... Może nie zdają sobie sprawy, że ta ich "dobra wiara" jest niczym innym, jak tylko uszczęśliwianiem drugiego na siłę. Ale cóż, staram się stworzyć pozory zainteresowania. Wypowiadam ze dwa zdania zupełnie bez związku, byle tylko coś powiedzieć i mieć ich z głowy chociaż na chwilę. Nie lubię takich sytuacji, ciasno mi i duszę się w nich. Bardzo przeszkadza mi wtedy moja twarz, nie mogę sobie z nią poradzić, nad nią zapanować. Nie wiem, co z niej czyta mój rozmówca: czy zupełną pustkę, kamienność, którą tak bardzo staram się ukazać, czy moje prawdziwe uczucia, czy może owe wysiłki wkładane w poskromienie własnej facjaty, ujarzmienie jej. Nie znoszę cudzego wzroku , błąkającego się po mojej stronie tytułowej. Chciałabym ją wtedy ukryć, lecz jest to niemożliwe. Gdyby tak można było schować na chwilę twarz do kieszeni, kiedy nam przeszkadza....

Pociąg sunie po szynach, terkocze, kolebie. Pociąg losu, pociąg życia. Pędzi i pędzi

z zastraszającą prędkością, aż dotrze wreszcie do stacji przeznaczenia, stacji końcowej, stacji ostatecznego wykolejenia. I nawet jeśli wykupiliśmy bilet w dalszą podróż, nikt nam

nie zwróci pieniędzy, bo reklamacje nie są przyjmowane. A ile razy chciałoby się zgłosić zażalenie, bo przedział zatłoczony, bo mokre siedzenie przy oknie - zamokło podczas nocnej ulewy, gdy pociąg stał na zwrotnicy, a konduktor - też człowiek - zapomniał zamknąć okno, bo ktoś pali w przedziale dla niepalących, albo ogrzewanie włączone jest w lecie, zaś brakuje go w zimie. A czasem pragnie się zatrzymać w trakcie tej dzikiej podróży i wysiąść

na wcześniejszej stacji, na stacji małej, cichej, tzw. dziurze zabitej dechami. Wyskoczyć nawet w biegu, kiedy pociąg zwolni i uwolnić się choćby na chwilę, wyrwać kilka minut

dla siebie z tej szaleńczej jazdy według napisanego wcześniej scenariusza. Krzyknąć na całe gardło: "carpe diem" i biec przed siebie, ile sił w nogach, zupełnie bez celu. Poplątać szyki reżyserowi i stać się scenarzystą dla samego siebie. A ty, namiastko człowieka, tylko siedzisz spokojnie w przedziale i czekasz bezczynnie, że los, marna imitacja człowieczego bytu,

sam cię zawiezie do miejsca, gdzie króluje Mojra.

Wysiadam na dworcu głównym w Krakowie. Załatwiam szybko wszystkie sprawy

i snuję się po Starym Mieście. Masy tłumu przepływają ulicami, a człowiek czuje się bardziej samotny, niż kiedykolwiek w tej nieokiełznanej dżungli wśród ludziopodobnych stworzeń. Anonimowość, zmasowienie, brak indywidualnej jednostki. Jeden wielki ludzki organizm, jedno ciało. Człowiek zagubił się w tłumie. Tak, to prawda: im więcej ludzi, tym mniej człowieka. Narkotyczne snucie się gęstymi ulicami. Zwidy, omamy, halucynacje. Ogólne odrealnienie. Śmierć skojarzeń, myśli, rozumu. Wyostrzenie dziwnej czujności, nie obronnej, czujności na szczegóły, ruchy, słowa, zachowania. Wytężona obserwacja, zwielokrotnione postrzeganie tej samej rzeczy - rozpatrywanie wszystkiego z różnych punktów odniesienia, analiza szczegółu, a brak umiejętności ogarnięcia ogółu. Nie umiejący pływać na środku szerokiej rzeki o bardzo rwącym nurcie. Likwidacja człowieka przez zatopienie jego odrębności. Sami topielcy, chodzący po dnie oceanu, wypuszczający resztki tlenu sinymi ustami. Brak przestrzeni w całym wszechświecie, coraz więcej ludzi i coraz mniej miejsca dla człowieka. Wszechobecny ścisk. Średnia zaludnienia świata: dwie osoby na milimetr kwadratowy. Wyciągam głowę do góry jak żyrafa, żeby złapać oddech... niedotlenienie... ciemność...

... Jadę pociągiem. Tuk tuk, tuk tuk, tuk tuk...Droga powrotna. Tuk tuk, tuk tuk, tuk tuk ... Jakoś lżej, bezpieczniej. Tuk tuk, tuk tuk, tuk tuk... Więcej przestrzeni w ciasnym przedziale... tuk tuk, tuk tuk, tuk tuk... niż na tzw. wolnym powietrzu. Tuk tuk, tuk tuk, tuk tuk... Ulga, spokój, błogość. Tuk tuk, tuk tuk, tuk tuk... Znów mogę być sobą... tuk tuk, tuk tuk, tuk tuk... nawet w wewnętrznym tłumie z mojego snu... Puk puk, puk puk, puk puk...Serce wali jak oszalałe. Puk puk, puk puk, puk puk... Ze strachu przed tamtym światem...buch buch , buch buch, buch buch.... Ze szczęścia, radości z powrotu... puk puk, puk puk, puk puk... powrotu do domu... puk puk, puk puk, puk puk... ostoi spokoju niespokojnej młodości.... puk tuk, puk tuk, puk tuk... więc żyję i jadę... tuk tuk, tuk tuk, tuk tuk... i pędzę wraz z życiem w pełnej obawie przed przyszłym światem.... buch buch, tuk tuk, buch tuk... Lecz teraz wracam, jeszcze wciąż wracam... puk tuk, puk tuk, puk tuk... To świat odjeżdża swoją koleją w przeciwnym kierunku.... tuk tuk, tuk tuk, tuk tuk...

Otwieram drzwi, przekraczam próg i wracam do swych dziecięcych snów. Bo one będą, gdy stąd odejdę. Gdy pójdę w duszny, gęsty świat, zmutowanych ludzi, współczesnych Golemów. Więc nawet jeśli ta masa - mułu i gliny - zaciśnie swe szpony na moim gardle, ucieknę w sen, gdzie zawsze znajdę namiastkę swej nie-spokojnej młodości...

Koniec.

Nieznany
Nieznany
Opowiadanie · 16 czerwca 2000
anonim
  • yyy...
    Edytko, napisałas dość obszerny tekst. jest on na tyle długi, ze nie chce mi sie go czytac
    nara

    · Zgłoś · 22 lata
  • Anonimowy Użytkownik
    Lipser - Okoń
    Nosimy to samo żadkie nazwisko.Jestem Lucia Zipser.Jesem z rodziny Zipserów,która przywędrowaława w XIXw na Ukrainę wtedy koło Dubienki ze Spiszu.Wszscy pochodzimy z tego pnia.

    · Zgłoś · 18 lat
  • Anonimowy Użytkownik
    ez
    Lipser jak można się z Tobą skontaktowac?

    · Zgłoś · 18 lat