Opowiadanie

Nieznany

Wieczór zastał naszego bohatera w mieszkaniu, przy jego ulubionym (chyba dlatego, że jedynym) biurku, które już od dawna, z powodu wilgoci panującej w mieszkaniu, nadawało się jedynie na śmietnik. Pewnie by znalazł nawet czas wśród swoich, prawie co do minuty, zarezerwowanych zajęć i poprosiłby swego przyjaciela o pomoc w wyniesieniu biurka, gdyby tylko MPGK przywiozła ten kosz, który zabrała jeszcze na początku czerwca spod bloku. Nikomu to chyba nie przeszkadza, bo jak przypomina sobie, dzwonił przed 2 tygodniami i strasznie miła (jak to zazwyczaj była) urzędowa sekretarka odprawiła go z kwitkiem, argumentując (drąc się) że tylko jemu to przeszkadza. Przecież nie miała skarg od innych lokatorów. Teraz sobie uświadomił skąd ten ciągły smród w jego klatce schodowej. Od razu stanął mu przed oczami obraz strasznie miłej, grubej sąsiadki, która w bamboszach od zawsze wyrzuca śmieci do koszów na papierki, znajdujących się pod samą klatką, zamiast do dużego kontenera na odpadki. Zresztą nie tylko ona tak robi. Ale jego to całkowicie nie dobijało, choć czasami miał chęć zwrócić uwagę tej strasznie miłej staruszce w bamboszach. Zdawał sobie sprawę, że przecież jeszcze miesiąc, dwa - skończy książkę, a ma przecież odłożone trochę grosza przez siebie, część jeszcze przez rodziców i wyjedzie z tego smrodu i z tej wilgoci.

- Może kupię sobie domek w górach? - zdawało się, że powtarzał bez końca.

Tego oto bohatera zastajemy przy tym już znanym nam biurku, pochylonego nad kartką papieru, wpatrującego się w jeden punkt i myślącego, zdawałoby się, o czymś nadzwyczajnym.

- Mam jeszcze tylko dzisiejszą noc na rozmyślania, a jutro spotkanie z wydawcą - myślał patrząc z niecierpliwością na zegar, który i tak pokazywał złą godzinę (zapomniano przestawić go dzisiaj w nocy z 3 na 2) .

Stanął przed trudnym zadaniem wybrania i scharakteryzowania bohatera przyszłej książki.

- Mam jeszcze kilkanaście godzin - wydawało się, że mówił w kółko.

Wiem, to będzie powieść biograficzna. Nie tak do końca, ale może coś w stylu "Świat

według Garpa". No dobrze, ale to tylko styl narracji, a co z bohaterem? Co będę mógł o nim powiedzieć? Będzie typem poety? Poeta, wolnomyśliciel musi mieć własny wzór, własną klasykę, w której się w młodości rozkochuje. Co wy na to, by kochał sonety? Czatyrdach Mickiewicza, rozkochiwanie się w przyrodzie wschodu, ciekawość nieznanego i ta błądząca dusza pielgrzyma. Nie...., zbyt romantyczne. Będzie kochał Szekspira, sam przecież czytywałem jego Sonety. Ale, czy będę potrafił je lepiej zinterpretować, znaleźć w nich coś wyjątkowego, znaczącego, pięknego - po tylu pokoleniach. Przecież nawet Staszek Sojka je zaśpiewał. A ja je będę raz jeszcze analizował? Nie to nonsens.

Śnił mi się kiedyś bohater walczący. O co może walczyć u progu nowego tysiąclecia. O idee? "Ale przecież już lat minęło tysiące a idee są zawsze tylko ideami". Zrobię z niego rewolucjonistę, takiego Che Guevare (to tak jakbym chciał pisać o Fidelu Castro. Żeby nie posmakować goryczy porażki musiałbym uśmiercić mego bohatera - rewolucjonistę w walce, przed zwycięstwem. Tak jak było z Che, a jego historia jest już znana niestety....)

Ale zaraz, zaraz. Przecież nie musi być typem bojownika (wymagałoby to ode mnie znajomości kwestii militarnych). Zrobię go na wzór powieści Kafki. Przyjmie postać glisty albo Józefa K. O tak, jednostka zagubiona w świecie biurokracji. To niczym "witkiewiczowskie" Chiny. Ale, czyż nie mógłby by być zwyczajnym człowiekiem?

Było coraz to później, a on ciągle siedział przy biurku i miał nadzieję (przynajmniej tak mi się zdaje), że jest jeszcze szansa zbawienia świata. Może chociaż odrobinę tej szansy. Przypomniał sobie slogan swej matki: "chcąc zmieniać świat zacznij od siebie". Czy w ogóle wierzył w mądrość swej matki? Nie! Nie dlatego, by była osobą "po prostu głupią", lecz była to bardziej sprawa psychologii i freudowskich "zaborczości matek względem własnych synów". W głębi duszy chyba jej nienawidził. Bał się, że umrze i nie zdąży jej przebaczyć. Umarła, a on chciał zapomnieć, że nie potrafił zdążyć jej przebaczyć. Ze złością żyje się gorzej - to nie slogan, to fakt. Nocne męczarnie, wczesne poranki, budzony oblany potem, przerażona agresja. Jest jeden sposób (przynajmniej on go widział) - tworzyć. Niezaspokojony ból zamieniał się w twórczość lub stawał się zwykłą agresją. A on nie mógł tworzyć.

Rzucił się do sztalug i nic. Wyładowanie. Zwykłe bazgroły. Patrzy i ocenia je. Przecież to jest beznadziejne. Sięga do szufladki.

-Nikotyna

-Kokaina

-Peyotl

-Morfina

-Eter ?

Jest mu wszystko jedno. Zapytasz się czy poczuł się lepiej, czy poczuł się bardziej wolny, nieprzygniatany nawałem obowiązku i bezgranicznym kompleksem "własnej zaborczej matki"? Nie wiem. Dlaczego miałbym wiedzieć? Nie potrafię wejść do niego, ani on nie potrafi być mną.

Lustro. W nim zdeformowana twarz. Walka na miny. Pozbycie się pozy. Może mu się uda? Każdy chce, żeby mu się udało.

Odloty? To zwykłe komercyjne kłamstwo. Nie ma żadnych odlotów. Jest tylko strach i wyzwolenie w jednym. Jest tylko nicość.

Zasnął. Sen. Jak łatwo może się mieszać z rzeczywistością. Kto niedowierza niech weźmie do ręki "Sklepy cynamonowe". Wierzycie w prorocze sny?

Wtem przed jego oczami, nie to nie było przed jego oczami, to tylko zwykła podświadoma percepcja, widział Boga. Nie słyszał go, choć zdawało mu się, że Bóg mówił bardzo głośno, ale całe swe siły zużył na wytężenie zmysłu wzroku. Po prostu chciał zobaczyć, który to Bóg. Czy ten, który wybacza, karze, czy ten w jednej osobie, czy w trzech, może jest tworem niematerialnym, metafizycznym? Bóg wziął krzesło. Wziął je z absurdalnej rzeczywistości, bo przecież nie było tam żadnego krzesła. Usiadł na nim przy Naszym Bohaterze, blisko, ale Nasz Bohater wciąż nie mógł poznać, który to Bóg. Wziął (Bóg) Newsweek'a i zaczął czytać:

- Che lives !

- Did Mrs. Johns meet Elvis Preslay in Japan last holiday?

- Pope said: "The contraceptive pill is dangerous for people's morality"

- Murder is still waiting for capitol punishment.

Czytał na głos tytuły kolejnych artykułów, niby dla siebie, lecz tak, by na wpół senny Nasz Bohater słyszał czysto i wyraźnie. Leżącego na łóżku człowieka gnębiła jedna myśl, jeden problem.

- Czy Bóg wie co będzie dalej? Czy świat jest już z góry zaplanowany? Jeżeli tak, toczy nagroda w postaci życia w niebie ma sens. Jeżeli nie, to jak możemy mówić: "wierzę w Boga Ojca wszechmogącego". Czy spowiedź ma jakikolwiek sens? Oczywiście sens teologiczny, bo wyznanie win jest sposobem oczyszczenia, to prawda, ale czy jest podstawą osiągnięcia Nieba (dla innych metafizycznej wolności)?

Zastanawiacie się dlaczego nie zapytał o to Boga. A czemu wy go o to nie zapytacie? Bóg jest starszym mężczyzną, który nie daje półśrodków (skrótów) do Raju. Prawdziwą wiarą jest poszukiwanie, bo przecież poszukiwanie to cała jej esencja.

W środku pokoju stoi łóżko, obok niego siedzi Bóg na krześle (umówmy się, że na takim od Tefaniego, dla mnie to naprawdę nie robi żadnej różnicy). Do pokoju zaczęli wchodzić artyści (nie wiecie kto to taki?, to ludzie, którzy z klocków Lego budują obozy koncentracyjne). Chyba się źle wyraziłem. Nie zaczęli wchodzić do pokoju, ale po prostu przez niego przechodzili i wychodzili oknem. Tam na specjalną poduszkę ściągali ich strażacy. Dziwicie się, wydaję się wam to śmieszne? Dziś strażacy nie gaszą pożarów, ale ratują koty, pszczoły, czemu nie mieliby ratować artystów....

Nasz Bohater obudził się. Patrzy wokół. Nie, to na szczęście tylko sen. Siada do biurka, bierze się za pisanie. Spogląda na półkę z książkami, Jednym pięknym, niebiańskim, gładkim jak ciało młodego mężczyzny dotykane przez doświadczoną kobietę (ach to plagiat Pornografii, cóż powiedziałby na to Gombrowicz), ruchem ręki sięga po książkę, taką w zakurzonej okładce.

August Strindberg "Spowiedź Szaleńca". Ta książka w pewnym okresie jego życia buła mu bliska. Rozdarcie autora, który cierpi z powodu rozczarowań niesionych przez rzeczywistość. Ale chyba bardziej od Strindberga wierzył w małżeństwo i związki z kobietami. Cóż, niektórzy śmiali się z niego, że pomimo tych ładnych paru lat (swego wieku) był wciąż naiwny.

Po tym wszystkim może uznasz Go, a może nawet mnie, za wariata, ale tych, którym przejdzie to przez myśl odsyłam do "Wariata i zakonnicy" Witkacego, a tych jeszcze bardziej zainteresowanych do "Paragrafu 22" Josepha Hellera.

Lektura dzieła Strinberga wywołała w Nim kumulację zjawisk psychologicznych. Zaczął znów się zastanawiać, znów szukać. Sięgnął po James'a Jones'a "Stąd do wieczności". Wyczerpany zasnął.

Skoro tylko wstał, ubrał się i wyszedł do swego wydawcy (umówiony był z nim na 12.00). W drodze do redakcji (było to niedaleko więc poszedł pieszo) rozmyślał (dla niektórych nic nie robił). Z wydawcą znał się, można by było powiedzieć, dość dobrze pobieżnie. Konkretnie był to starszy brat jego przyjaciela z liceum, czasami bywał u nich. Pamięta to dobrze jak dziś. Typowy skomercjalizowany indywidualista, który oczywiście, jak przypadało modnie na tamte czasy, był bezkompromisowy. Dziś własne ideały odłożył dawno na półkę, a swoją bezkompromisowość zamienił na sekretarki, których wydepilowane włosy na zawsze odsłoniętych nogach są dłuższe niż oś, na której zaznaczony jest wskaźnik ich ilorazu inteligencji.

O, jeszcze minie to karłowate drzewko, bardzo charakterystyczne, bo jedyne w tym kilkudziesięciotysięcznym mieście, i już stanie naprzeciw wejścia do redakcji. Głęboki wdech i jest już w środku. Niedługo czekać musiał na przyjęcie. Chwilę, bo właśnie wychodziła od wydawcy panienka, która poprawiała spódnicę niczym ta pani wychodząca z windy w reklamie Impuls'u. Wszedł. Przywitał się. Sprawa została załatwiona szybciutko.

- "Wiesz teraz nieopłacalne jest wydawanie książek pisanych w takim twoim stylu. Wiesz teraz wydajemy książki o aferze rozporkowej. Właśnie mamy przygotowane chyba 5 o Clintonie, nawet jest coś o Waclawie Havlu. Nie, twoje książki są nieopłacalne."

Wyszedł z biura, stanął na korytarzu, popatrzył na to wszystko okiem obserwatora oderwanego od rzeczywistości.

Now look at them yo -yo's the way you do it

You play the guitar on the MTV

That ain't workin' that's the way you do it

Money for nothin' and chicks for free

Now that ain't workin' that's the way do it

See the little faggot whit the earning and the make up

Yeah buddy that's his own hair

That little faggot got his own jet airplane

That little fagot he's a millionaire

(written by Mark Knopfler)

Cóż pozostało jemu - człowiekowi z duszą artysty? Poddać się komercji? Tak, miał tylko to jedyne wyjście. Wracał ulicami, na których wystawy sklepowe pełne były mikołajkowych (świątecznych) gadżetów. Ciekawe, czy lubił święta, które miały wkrótce przyjść?

Szedł, rozglądając się wokół siebie, uważając na drogach, aż do momentu gdy poczuł, że jest już u siebie - na własnym osiedlu. I chociaż, jak mówiły wskaźniki policyjne, drogi na jego osiedlu należały do najniebezpieczniejszych w kraju, przestał się rozglądać, uważać. Chyba w człowieku jest taki zmysł, który mówi mu "jestem u siebie". Te osrane chodniki, te przepchane kubły na śmieci i te niczym średniowieczne gospodynie wylewające nieczystości przez okno. Wreszcie u siebie... Wszedł do własnej, cuchnącej klatki, do własnego, niby przytulnego mieszkania, na które jednak oddziaływał syf klatkowy, tak jak na artystów oddziaływuje syf komercji i robi z nich przydupasów i komercyjne dziwki. Właśnie uświadomił to sobie, przyszło mu na myśl to samo porównanie. Zniknął plan powieści (wcale nie z mozołem) tworzony w trakcie drogi z redakcji do domu. Zbuntował się przeciwko tragedii Lady Diany, którą planował opisać na pokładzie Titanica. Nie, to nie ma sensu. Sięgnął do szufladki po pistolet. Nie wiem, czy w ten sam sposób jak Kurt Cobain pamiętnego wieczoru 1994 roku. Niestety pistolet nie wystrzelił.

Dziś pisuje do "Naj", "Na żywo" i zarabia wielką kasę. Nie potępiam go, bo chyba nikt (a na pewno ty) nie byłbyś lepszy od niego. Na co dzień udaje inteligenta (oczywiście na poziomie gospodyń domowych rozkochujących się w Leonardo di Caprio i płaczących przy Titanicu). W domu ma kochającą żonę, czytają razem "Prozę" Bruno Schulza. Według przyjaciół jest dobrym człowiekiem. Od jutra zaczyna kręcenie swojego własnego programu w telewizji. Nie przeszkadza mu to, że co kilka minut będą puszczać reklamy.

Na koniec << dopowiedzenie >>

"Odkąd zatryumfowała (w epice) zasada fikcyjnej anegdoty, narrator wymyśla akcję swych utworów, aby wyrazić siebie. Zamiar ten szwankuje jednak dwustronnie: z jednej bowiem strony indywidualności nie da się wyrazić przez jakiekolwiek konkretne wydarzenia, z drugiej zaś - autor nie może brać ich na serio skoro sam je wymyślił..."

Kłamałem.

Łukasz Grzesiczak

mazzoll@poczta.onet.pl

Ul. 1000-lecia 15/50

41-303 Dąbrowa Górnicza

tel: (032)260-01-23

Nieznany
Nieznany
Opowiadanie · 21 czerwca 2000
anonim