Za ścianą sąsiadka włączyła radio i sączyły się z niego ciche dźwięki jakiejś nieokreślonej, wieczornej audycji. Po prostu raj na ziemi, chwila odprężającego nicnierobienia, które ładuje organizm nowym zapasem paliwoenergii.
Niestety. Spokój ten został nagle i brutalnie przerwany przez płaczliwy jęk dzwonka u drzwi.
Chlapnęłam ze złości przeklinając pod nosem tego “kogoś”, kto tak bezczelnie przerywał mój wieczorny odpoczynek. Wbrew sobie zmusiłam myśli do twórczego działania i zrobiłam błyskawiczny rachunek sumienia. Rodzicielka była na służbowym wyjeździe. Ojciec z moją utrapioną, młodszą siostrzyczką robili za pokarm dla komarów nad pobliskim jeziorem. Mieli tam zostać do końca tygodnia. Żadnych znajomych na środowa dwudziestą minut piętnaście nie zapraszałam. Wprawdzie byłam właścicielką uroczej wady, polegającej na zapominaniu o zapowiedzianych wizytach, ale zajęcia na TĘ środę zapobiegawczo rozpisałam sobie już tydzień wcześniej. Nie, nikogo nie zapraszałam, fakt był to wręcz niepodważalny.
Ki diabeł? - zapytałam różowe mydełko w kształcie serduszka. Mydełko nie chciało jednak odpowiedzieć na to, zdawałoby się, proste pytanie. Wyśliznęło mi się z dłoni i ukryło gdzieś pośród pachnącej piany. - Edwardzie! - zawołałam w końcu – Zobacz kto dzwoni i powiedz mu, że mnie dzikie mastodonty pożarły i zmartwychwstanę dopiero jutro koło dziesiątej!
W korytarzu rozległy się ciężkie, edwardowe kroki. Zupełnie nie wiem czemu, jak i kiedy pojawił się w moim mieszkaniu ten dostojny jegomość o wyglądzie angielskiego lokaja. W każdym razie, odkąd tylko pamiętam, gdy otwierałam rano błękit swych ocząt - on stał już przy moim łóżku z tacą, na której czerwieniły się dojrzałe poziomki.
“- Dzień dobry, panienko”- mówił z szacunkiem, podając mi miseczkę pełną tych magicznych owoców. I wtedy wiedziałam, że naprawdę jestem u siebie w Domu.
Wejściowe drzwi skrzypnęły przeciągle. Zakręciłam cieknącą z kranu wodę i zamarłam w oczekiwaniu. Może to sąsiad z dołu chce pożyczyć pięć złotych? A może świadek Jehowy po raz milionowy zaproponuje nam którąś ze swoich dziwacznych broszurek?
Kto to? - zapytałam słysząc, że drzwi skrzypią ponownie.
Paczka - odparł Poziomkowy Lokaj. W jego głosie dosłyszałam się maluteńkiej nuty zadziwienia - Niebieska. Z kokardką. - dodał z wahaniem.
Westchnęłam cicho. Chwilka pienistego relaksu umknęła bezpowrotnie. Sprawnie wyskoczyłam z wanny i na mokre ciało nałożyłam porannik z miękkiej froty. Klapek nigdzie nie mogłam dostrzec. Prawdopodobnie zwinął je Zefirek, wietrzny psotnik. Postanowiłam, że awanturę zrobię mu kiedy indziej i boso, ociekając wodą pobiegał do przedpokoju.
Tam, tuż przed wejściowymi drzwiami stał Edward, odziany w czerwoną liberię, i z dziwną miną przyglądał się dość dużej paczce ozdobionej kokardką.
Zerknęłam na nią podejrzliwie. Wyglądała całkiem niewinnie. Srebrna kokardka błyszczała zachęcająco.
Kto ją przyniósł?- zapytałam Poziomkowego Lokaja, ale on bezradnie rozłożył ręce.
Nikt - powiedział - Sama się tutaj pojawiła
Popukałam się znacząco w czoło. Wprawdzie hodowałam w szafce na buty oswojonego wampira, chociaż w pianinie mieszkał mój osobisty Diabeł Stróż a w szafeczce łazienkowej ukrywał się wietrzyk – Zefirek, to jednak samodzielnie przemieszczająca się, błękitna paczka wydała mi się lekką przesadą.
Przez wizjer popatrzyłam na korytarz. Był pusty, szary i zakurzony. Wyglądał tak, jak zawsze.
Ej, przynieśli już moją pizze? - zawołał cienki, wampirzy głosik - Głodna jestem!
Z szafki na buty wyfrunął niewielki nietoperz i zmaterializował się za moimi plecami przybierając postać młodej, chorobliwie bladej i wątłej kobiety.
Była to oczywiście Prakseda, wampirzyca, która pojawiła się w moim mieszkaniu w równie tajemniczych okolicznościach, co Edward. Po prostu pewnego dnia, gdy chciałam wyjąć z szafki letnie sandały, na moim ramieniu usiadł niewielki netoperek. Prakseda przysięgła, że nie będzie pozbawiać krwi domowników i od tej pory nie sprawiała mi żadnych kłopotów. Nocą zostawiałam uchylone okno w swoim pokoju, żeby mogła w spokoju polować na okoliczne koty i spóźnionych dyskotekowiczów. Ponieważ dyskotekowicze byli zazwyczaj zamroczeni zupełnie, stanowili więc łup dość łatwy i przyjemny w użyciu. Tyle tylko, że Prakseda często wracała do domu zygzakiem i nie mogła trafić do właściwego okna...
O, jaka ładna paczuszka- stwierdziła wampirzyca- To na pewno moja pizza. Duża, z serem, pieczarkami, polana świeżą krwią sześcioletnich dziewczynek.
Zrobiło mi się cokolwiek niedobrze, ale jakimś cudem udało mi się utrzymać żołądek na właściwym miejscu. Pomógł mi w tym mój Diabeł Stróż, który szybko i sprawnie upchnął Praksedę z powrotem do szafki na buty i z pewnym siebie uśmieszkiem usiadł na tejże szafce.
Dzięki - powiedziałam z wdzięcznością. Diabeł uśmiechnął się jeszcze szerzej i ciekawie łypnął na błękitną paczkę.
Co to jest? - zapytał mrużąc purpurowe ślepka - Prezent od kolejnego absztyfikanta?
W odpowiedzi pokazałam mu język. Też wymyślił, czort jeden! Absztyfikant, phy!
Lepiej nie otwierać panienko, to podejrzana sprawa. Może to jakaś bomba? - odezwał się Edward. Ostrożnie podniósł paczkę z ziemi i postawił ją na lodówce. Potem przyłożył do niej ucho. - Żadnego dźwięku- stwierdził z niechęcią
Na pewno wąglik, tak, tak, tak, to wąglik, wrogowie chcą cię zgładzić, chachacha - Zefirek radośnie wplątał mi się we włosy i krzyczał mi prosto do lewego ucha - Nie otwieraj, nie, nie, nie, to wrogowie, wszędzie czatują chachchachacha.
Spróbowałam strząsnąć go ze swojej wilgotnej czupryny, ale niestety się nie udało. Wietrzyk trzymał się mocno i chichotał zawzięcie. Dopiero gdy diabeł warknął na niego, psotnik uspokoił się nieco i również wpatrzył się w błękitne zjawisko ze srebrną kokardką.
Miałam dosyć tej niepewności. Wąglik, nie wąglik, postanowiłam otworzyć paczuszkę. Delikatnie rozwiązałam kokardkę, zdjęłam papier i uchyliłam wieko niedużej, drewnianej szkatułki.
Nic nie wybuchło.
Nic nie zapiszczało.
To znaczy owszem, piszczało, ale z szafki na buty. To Prakseda domagała się swojej pizzy i wyzywała nas od tandetnych kozaków.
Na czerwonym, aksamitnym dnie siedział nieduży konik polny, popularny świerszcz. Obok niego zaś, do wewnętrznej strony wieczka przyczepiona była kartka.
“Wymyśl ją”- żądał napis na kartce.
Świerszcz zacykał nieśmiało i podskoczył dwa razy tak, jakby chciał mnie namówić do natychmiastowego działania.
Mogę go zdmuchnąć, mogę, mogę? Ja proszę, będę już grzecznym, tylko pozwól mi go zdmuchnąć - szeptał błagalnie Zefirek dalej uczepiony mojej czupryny. Ofuknęłam go natychmiast i pytająco spojrzałam na Diabła.
Co to znaczy, ten napis? - zapytałam ciekawie - Kogo mam wymyślić? I jak? Przecież to absurd! - krzyknęłam.
Rzeczywiście, to był absurd. Absurd nad absurdy, który skojarzył mi się z bajką o Alicji w Krainie Czarów. No, tam było “zjedz mnie”, tutaj “wymyśl ją”, ale przecież brzmi podobnie....
Niech panienka JĄ wymyśli - powiedział spokojnie Poziomkowy Lokaj przełamując swoją początkową anty-paczkowość - To chyba nie jest takie trudne? Panienka zawsze miała dużą wyobraźnię.
Rzeczywiście, miał rację. Ciągle wymyślałam jakieś niesamowite historie, które snułam wieczorami przy partyjce pokera. Historie bez początku, bez końca. Tasiemce opowieści. Wymyślić JĄ. Nie widziałam w tym manewrze żadnego realnego niebezpieczeństwa. A te nierelane zawsze przecież można, cytując Zefirka, “zdmuchnąć”
Dobrze - oznajmiłam stanowczo i zamknęłam oczy.
Z początku zobaczyłam tylko mnóstwo różnokolorowych kropeczek. Nic tylko kropeczki i kropeczki. Spróbowałam wyobrazić sobie JĄ. Gdzieś szumiały fale. Gdzieś kłóciły się mewy. Turkus. Błękit. Biel. Na wyspie willa. ONA. Duża, płaska, otoczona ogrodem. Kolumienki. Dwie. Trzy. Cztery. Palma przed bramą wejściową. Na palmie kokosy. W oknach koronkowe firanki. Wielkie kwiaty w ogrodzie. Krzewy różane. Szał kolorów. Kolorowy szał... szał.... sza......
Otworzyłam oczy. W mojej ręce zmaterializowała się zgrabna, turkusowa kredka. Obejrzałam ją ze wszystkich stron. Diabeł pobiegł po kartkę. Napisałam na niej swoje imię - Kornelia - śliczny był kolor kredki, ale niestety wypisane nią słowo bardzo szybko rozpłynęło się w powietrzu. Na kartce pozostała tylko srebrzysta, lśniąca smuga.
Niech panienka spojrzy do skrzynki- mruknął Edward. Posłusznie odłożyłam niezwykłą kredkę i całkiem zwyczajną kartkę papieru, po czym przyjrzałam się skrzynce. Świerszcz wyglądał tak samo, jak przedtem. Natomiast kartka... tak... pojawiło się na niej zupełnie inne polecenie.
“Wymyśl GO”
Zefirek zachichotał radośnie. Edaward pokiwał smętnie głową. Diabeł Stróż przesłał mi zachęcające spojrzenie. Zrozumiałam je. Mowiło, że jeśli zaczęłam, powinna skończyć. Tylko w ten sposób dowiem się jakie intencje miał nadawca błękitnej paczki.
Błysk. Grzmot. Wiatr łamie konary drzew. Jęk wichru. ON pędzi. Jego kopyta miękko zagłębiają się w wilgotną trawę. Muskuły grają. Sierść złota jak rodzicielska obrączka. Rży. Do wody wpada. Rzeka, bystra podróżniczka. Gdzie prowadzisz, gdzie niesiesz swoje wody?
Błysk, błysk, błyyyyyyyyyyyyyyyyyyysk.......
Ta wizja podobała mi się znacznie mniej. Może dlatego, że była tak tandetna. Koń w galopie, burza z piorunami. Nic nowego, nic odkrywczego. Chociaż, jeżeli tak patrzeć na sprawę to, czy willa nad oceanem jest czymś odkrywczym? A może świerszcz żądał ode mnie właśnie banałów?
Tym razem, trzymałam w dłoni wieczne pióro. Mroczne pióro ze złocistą stalówką. Wyglądało na przedmiot dostojny i drogi. Nie pasowało do mnie. Położyłam je obok kredki. Oba przedmioty fosforyzowały leciutko.
Kartka. Pokazał się kolejny napis. Szczerze mówiąc zaczynała mi się nudzić ta zabawa w wymysły. Miałam wielka ochotę na powrót do wanny, do gorącej wody i do nicnierobienia. Nie widziałam żadnego sensu w spełnianiu poleceń jakiejś głupiej skrzyneczki.
“Wymyśl MNIE” - powiedziała karteczka. Skrzywiłam się paskudnie.
Ostatni raz to robię - warknęłam. Edward zniknął w kuchni. Prawdopodobnie poszedł przygotować dla mnie kolejną porcję poziomek.....
Nie musiałam się specjalnie wysilać. Wyszedł grzecznie ze skrzyneczki i usiadł na podłodze opierając się plecami o drzwi wejściowe. Miał nie więcej niż siedem lat. Ciemne włosy. Jaskrawoogórkowe oczy. Uśmiechał się do mnie prosząco wskazując paluszkiem kredkę i pióro. Podałam mu te przedmioty a on.... zaczął je zjadać! Najpierw włożył do buzi kredkę. Pogryzł ją szybko i sprawnie, potem przełknął. Z piórem miał więcej problemów, ale i z nim w końcu sobie poradził.
Zefirek wyplątał się z moich włosów i uciekł spłoszony. W łazience skrzypnęła szafeczka na kosmetyki...
W przedpokoju zostaliśmy tylko we trójkę. Dziwny chłopiec, diabeł i ja. Paranoidalny trójkąt bermudzki.
Kim jesteś? - zapytałam czując, jak ogarnia mnie coś w rodzaju strachu. Ale nie był to strach zupełny. Powiedzmy, że była to ... obawa, tak to chyba dobre słowo.
Nazywają mnie Kolekcjonerem - odpowiedział chłopiec uprzejmie, oblizując pulchne wargi z resztek atramentu. - Zbieram różne wymyślaki - dokończył wesoło
Nic z tego nie zrozumiałam, ale oczywiście nie przyznałam się do tego.
A-ha - odparłam mądrze - Wymyślaki. Takie wille z basenem na wyspach tropikalnych i konie w czasie burzy. Mógłbyś sobie znaleźć bardziej intrygujące zajęcie.
Na przykład zbieranie znaczków - mruknął diabeł ponuro
Nie, znaczki nie, tylko wymyślaki. Sam jestem wymyślakiem. Królem wymyślaków.
Podniósł się z ziemi i ukłonił szarmancko.
Bardzo dziękuje za posiłek. Szczególnie smaczne wymyśliłaś kokosy. Jesteś doskonałą kucharką. Nie zapominaj o tym.
Oczywiście, obiecałam mu, że nie zapomnę. Obiecałam też i parę innych rzeczy. Pergamin podpisaliśmy sokiem poziomkowym. Też wymyślonym oczywiście. Diabeł odprowadził go na autobus. Machaliśmy długo jedwabnymi chusteczkami a potem, łykając łzy, wróciliśmy do rzeczywistości.
Ociekając wodą otworzyłam drzwi wejściowe. Sąsiad z dołu zmieszał się na mój porannikowy widok. To był taki nieduży, siwy pan w okularach. Powiedział, że na jego suficie pojawiają się mokre plamy. Od zalania. I grzecznie poprosił, żebym wreszcie zakręciła odpowiedni zawór.
Mam wrażenie, że płynie ci to naturalniej i to już całkiem twoje, niewymuszone.
ocena z wyobrazni i z pisania b.d.
[kojarzy mi sie to z vianem... ale to dobrze :)]