Pomyślała: serce rozpuszcza się we mnie, lasuje, pod wpływem jednej myśli o tobie, kiedy idę ulicą i niespodziewanie szyk domów wyznaczy o jedną perspektywę za dużo, wtedy, kiedy pojawiasz się we mnie na zasadach deja vu, rozgoryczenie i smutek o lekko błękitnym odcieniu naszego pierwszego spotkania znów mnie wita. Więc obojętnie czy idę gwarną ulicą czy potykam się o wystające, wysuszone korzenie na polnej drodze, więc jest to dla mnie obojętne, ponieważ bez przerwy skracasz mój oddech, kiedy cię nie ma i wydłużasz go o zawrotne tempo, kiedy twój samochód wtacza się na pusta, żółtą od słońca ulicę. Stoję pośrodku tej samej ulicy i nie pomaga mi żaden przejeżdżający samochód, ani ptak, ani dom, nic mi nie pomaga, nic mnie nie podtrzymuje, nic nie osłania przed twoim widokiem. Więc więdnę pośrodku ulicy, zatrzaśnięta pomiędzy twoją twarzą a lekko uchylonymi szybami twojego samochodu.
Powietrze gęstnieje od mojej obecności w tym miejscu, jeszcze chwila i - zanim nadjedziesz - opary mojej obecności nie pozwolą dojrzeć ci drogi. Zapadnie zmierzch. Asfalt odbija moją twarz, roztapia się w tym miejscu pod wpływem mojego wzroku [spójrz tylko, co mogłoby cię spotkać!], mimowolnie, w rytm tego wczesnego lata, przyprawia mi kilka pogłębionych w upale zmarszczek dojrzałej kobiety, która oczekuje. I stoi. Jest dokładnie północ w moim sercu i wpół do czwartej na twoim zegarku. Jest samo południe, ponieważ pozbawione erotycznej scenografii spotykamy się na pustej ulicy. Mam zaciśnięte usta - to taki znak, który wskazuje na niezgodę, wielką, krnąbrną niezgodę wobec twojego pędzącego samochodu i wobec tej pory, która jest. Ustawiły się [pierwotnie powinnaś to zauważyć, w innej wersji tej historii zauważasz to i pokrywasz moje usta innym umownym znakiem - znakiem dobrze mi znanym, znakiem jednego pocałunku za daleko], więc ustawiły się horyzontalnie w stosunku do tej godziny, która bezpiecznie i sprawiedliwie chłodzi moje serce - protestują przeciw w pół do czwartej, oprotestowują ten dzień.
Mój śpiew [w rytm smutnej melodii wszystkich zmierzchów w tej okolicy, która rozciąga się od czasów mego dzieciństwa aż po Osobowice, w rytm kolejnego rozczarowania, kiedy idę ci na spotkanie, żeby się z tobą minąć, albo kiedy idę pod twój dom - zatopiony w innej dzielnicy, daleko stąd i zastaje jeden, po prostu jeden dom z tysiąca domów w tej dzielnicy - ani śladu ciebie!]:
Jest to śpiew niewymowny
Niezapisany
Niemożliwy do zapisania
Nie znajdujący właściwego rytmu
Pozbawiony
Wydziedziczony
Śpiew pederasty I zboczeńca śpiew [śpiew wymawiam w sobie jak smutek, dlatego, ilekroć czytam to zdanie, słyszę wyraźnie jak mówię: I zboczeńca smutek i smutek kobiety bez właściwości, zmęczonej, pozbawionej, anonimowej, żadnej].
Smutek, który wypłynął z niej tego lata nie należał do niej. Zawieszony w powietrzu jak połyskliwy kokon wielkich emocji, należał do tamtej kobiety. I chociaż nie znała jej imienia i nie wiedziała o niej nic, ten smutek chciała jej podarować [schronić się, schronić nas obie - zmęczone i wygłodniałe w tym miękkim, wielkim, cichym wnętrzu, miękkim wnętrzu mojego smutku, poczęstować cię moim smutkiem i wyczekiwaniem, wieloma godzinami na ciebie - zrobić ci z tego furę jedzenia, nakarmić cię].
Więc śpiewała dla niej nieszczęsną pieśń odrąbanej głowy. I wciąż nie przestawała krwawić.
Gdybym umiała - myślała wielokrotnie - podejść do ciebie tak po prostu na ulicy, jak podchodzą ludzie i psy - nie widząc w tym nic sakralnego, nic niepokojącego, nic dręczącego, nic ponad-ludzkie-siły, gdybym tylko mogła zrobić jeden [pierwszy] krok w twoją stronę i powiedzieć to, co tak często przychodzi mi do głowy, kiedy idę wzdłuż chodnika, obok którego cicho i miękko [patrz kokon] przejeżdża twój ford nisko zawieszony nad ziemią... Mityczny krążownik - niczym mityczny krążownik, który wyzwala we mnie pierwotny, erotyczny lęk i obsesje, kiedy mówię: przepraszam [bo zaczepiam cię znienacka, nagle dla ciebie i siebie samej], więc mówię - porządkując swoją wypowiedź i emocje porządkując; przepraszam, czy nie umówiłaby się pani ze mną?].
Na skutek tych włosów zawładnęły nią emocje, których się domyślała. Liczyła na nie w skrytości ducha [tak się to pisze, prawda?, tak się to wyraża w wielkich flaubertowskich romanach fleuvach, w wielkich homogenicznych powieściach o miłości, w powieściach o kobietach trzydziestoletnich, które z dnia na dzień pod koniec lata tracą nagle rozum i wkrótce potem pod wpływem pełni księżyca - czy wszystko jest w nich do końca wyjaśnione? - tracą również ciało], domyślała się ich siły, mocy, magii i niebezpieczeństwa, które te wielkie siły ściągną jej na głowę. Znała się na tych emocjach.
Od końca lutego nie mogła patrzeć na inne kobiety. Oczywiście widziała ich sylwetki, ich kurtki i zarys ich głów, kiedy przejeżdżała obok nich tramwajem, ale tak naprawdę - od końca lutego - nie widziała jeszcze a n i j e d n e j k o b i e t y !
Wszystkie włosy wydawały jej się podłą repliką i mistyfikacją. Ile fałszu, myślała, ile fałszu i tandety mogą skrywać kobiece włosy, takie włosy, które noszą zwykle kobiety - za wyjątkiem jej. Pewnego dnia wszystkie kobiety upodobniły się do niej, starały się nadać swoim włosom ludzki, prawdziwy wygląd, upodobnić je do włosów kobiety z forda. Zauważyła te zabiegi. Wydawało jej się, że sukienki, które mogłaby nosić podważałyby jej stan gotowości wobec tej kobiety, mogłyby - gdyby któregoś dnia włożyła jedną z nich - pozbawić ją męstwa i odwagi. Chciała czuwać i oczekiwać. Chciała napinać mięśnie do granic grania w obrębie jej nóg i ramion. W takim napięciu istniała tego lata.
Głowa trzeszczała w niej, ilekroć się onanizowała [miękki sen spadał na nią z furkotem i dynamika tiulu, owijał jej uda i wtapiał się głębiej. Mogłaby wówczas - w poprawionej wersji tej historii, w wersji akademickiej z uwzględnieniem wszystkich przypisów, mogłaby wówczas pociągnąć ją na siebie i przyjąć jak ten kawałek materiału, wyrwany z sukna jak po eksplozji]. Jestem do dawania ci siebie - nie wypowiadała tych słów ani w swoim, ani w żadnym języku. Nie mówiła do niej żadnych słów, nie posyłała ich w jej stronę. [Zajączki odbiłyby się o wytrawną, gładką, boską - bez łączeń i nitów - karoserię zielonkawego samochodu, który poprawiony niedawno przez mechanika objawił się jej oczom w innej wersji; myślała o tej gładkiej, wyzywającej powierzchni jak o perfumach i trumnie, na którą - podtrzymywana przez świąteczny dzień i wiatr - rozrzuciłaby kilka oderwanych [zgilotynowanych] pączków kwiatów. Łby rozrzucone wokół forda poddałyby naszej historii rytm ceremonii pogrzebowych, które mijała codziennie [których tyle miała przed oczyma], przejeżdżając obok osobowickiego cmentarza. Historia samochodu.
Pojawił się nagle wczesną wiosną obok jej domu i początkowo nic nie wskazywało na to, że pewna historyczna [w perspektywie tego zapisu - nie życia artystki] jazda tramwajem - tuż za nią [historia z dotykaniem włosów] stanie się przeszłością, za którą się tęskni, którą się ma we władaniu [jak wszystko, co przebrzmiało]. Więc stanął tuż pod jej domem. Wielki, męski, ograniczający. W rytmie tej melodii powinnam napisać: dyktujący warunki, metalowy, znamienny, zimny i to, co mi się kojarzy: anschluz Austrii [kraina pełna łagodności, łagodne zbocza gór, łagodne krowy i delikatne mleko łagodnie - jak czytamy w przewodniku - stymulujące trawienie], linia demarkacyjna, lądowanie wojsk alianckich.
Zastała go w klęczącej pozycji tego deszczowego dnia [deszczowa niedziela, pierwsza pełna deszczu i zimnego wiatru, który przyniósł jej pierwszą gorzką - w swojej poetyckiej wymowie - myśl; pomyślała wtedy, że wszystko stracone i ona stracona jest na zawsze], kiedy przechodziła tuz obok ogrodzenia osobowickiego cmentarza. Anioł stał na deszczu, naprzeciw niej i przygarbiony patrzył w ziemię. Jego kamienna sylwetka [zauważyła go od razu, kiedy zaczęło padać - po jego odłupanej, zarośniętej twarzy młodego budrysa - przewędrowało kilka kropel wody; istotnie, to zwierzę porosłe mchem płakało] przyniosła jej wraz z deszczem i wiatrem zimne uczucia.
Zimno więc trwało w niej na skutek spotkania z aniołem, na skutek wielu przejeżdżających samochodów, na skutek ruchu, jaki się w niej dokonywał [te pędzące sylwetki unoszące podmuch tamtej kobiety, władające - jak w filmach drogi - jej obrazem, uprowadzające ją w kadrowany, spowolniony sposób] i poza nią, kiedy myślała o kobiecie z forda i nawet wtedy, kiedy o niej zapominała. To nie trwało długo - po chwilach krótkiego ozdrowienia-zapomnienia, następował agresywny nawrót; wystarczył długi, łagodny- wyprofilowany żółcią i lekką zielenią - zakręt, wystarczył cień jej samochodu, żeby delikatny i wrażliwy spokój - jak stonowany smutek w rytm, której piszę tę historię, przemienił się w niej - chusta zarzucona na oczy - w potężny ból bez szacunku. Nic się wtedy nie liczyło. Choroba postępowała z nią łakomie; krystalizowała jej uczucia do postaci kostek cukru - białe, śmiertelnie poważne dłonie i pozbawione życia usta. Ponieważ ta choroba zalewała ją z dnia na dzień, wżynała się w starorzecze dobrze obeznane i płynęła coraz sprawniej. Mogę napisać: zrosły się w przeciągu tego półrocza - ona i jej miłosna choroba. Protestowała na wiele subtelnych, powściągliwych sposobów: leciał czas, upadały im chwile, kiedy mijały się na przystankach lub wypadała znienacka niedziela - tylko dla jednej z nich - rodzinna.
Poprzez kraty patrzyła na nią; kraty, na które składały się ramiona jej przyjaciółek, szyby tramwaju, opłotowanie jej jasnego domu, odległości, które trzeba było pokonać każdego wieczoru, żeby się do niej dostać. Kraty, które rdzewiały w deszczu [tuż przy ziemi], które błyszczały w słońcu - jeśli było. Obierałam wszystkie sakralne pozy dla ciebie - myślała tego wczesnego lata. Ale teraz, kiedy wszystko stracone, nie obieram żadnej maski, ani pozy, nie wyposażam się w nic sakralnego, totemicznego i wielkiego. Jestem stopniowym zatraceniem na ulicy - pieszym stopniowym zatraceniem, redukcją stojącą na własnych nogach - a bywa - że o własnych siłach, kiedy cię mijam. W przeciwieństwie do ciebie więc - którą pokryłaś się blachą, maską łagodnie wyprofilowaną, stalową zielonkawą powłoką - poruszam się na kaleki, ludzki, trochę kulawy sposób. I czekam. Na podmuch wiatru
Na koniec tego miesiąca
I przyszłego
który zakończy [rozetnie] tę historię i sprawi nam ulgę - ponieważ uczyni to wyręczając nas i uciszając ten cały kobiecy [i trudno w to uwierzyć i bardzo sprawnie się w to wierzy, kiedy się czyta, że coś jest kobiece, a więc do końca niezdefiniowane i bardzo usprawiedliwione] harmider.
Pomyślała wówczas jak dwudzielna jest w tej historii, jak dwupłciowa. I jak bardzo jej pożąda [po zrzuceniu uświęcającego jarzma], jak po męsku użyłaby
w t e d y siły i w kobiecy sposób rozkochałaby ją w s o b i e. Lecz przecież należało uświadomić sobie to proste zdanie, które wyznacza horyzont naszej opowieści, porządkuje ją i niejednokrotnie - co byłoby intencją autorki - skłania do refleksji: była kobietą, ona w dalszym ciągu była kobietą i mieściło się w obrębie jej kobiecości coś dziwnego i niezrozumiałego dla innych - a jednak jasnego dla niej, która się z tym urodziła i tkwiła w tym od dziecka - z tą różnorodnością w obrębie jej samej, z tą dwutorowością w ramach jej płci, z tym, że była kobietą i kobietą - mężczyzną i jeszcze kimś - na kogo akurat tego dnia starczało.
Brakuje nam czasu, pewnego wymiaru czasu - tak, jak scenografii nam zabrakło w tej historii i dlatego spotykamy się wciąż w tym samym miejscu na ulicy, tuż obok przedszkola twojej córeczki. Lecz był taki czas, że widywałam cię przy telefonie, po drugiej stronie rzeki, w twojej dzielnicy [jak na twoim terytorium], z drugiej strony profilu, niemal na wyciągnięcie ręki. Słabo opalona twarz - kiedy cię mijałam - nie nabierała żadnego koloru ani nie traciła żadnego z nich [nie traciłam niczego z życia, moja krew w swoich korytach płynęła spokojnie; błękitnie- tylko wówczas, kiedy dotknięta twoimi włosami myślałam sobie dla zabawy - romantyzm seksualny; jestem ciepła, gładka i wilgotna. Potrafię być kobietą i mężczyzną. Możemy to zrobić na inny sposób. W tym lub innym miejscu. Otoczone kobietami lub nie. Możemy to zrobić raz i zakończyć to natychmiast, możemy to zrobić raz i wracać do siebie wielokrotnie w ciągu dnia, po wielokroć w ciągu roku. Nie ma w tym nic nieznośnego. Nie ma w tym smutku ani pośpiechu. Jestem tu po to, żeby ci siebie dać. Jestem do dawania ci siebie. [Po prostu to inna miłość, inna satysfakcja, po prostu to nowa miłość, nowa satysfakcja - po prostu uwięziłam twoje włosy w ustach i wypowiedziałam je n a g ł o s ].
Pewnej nocy powiedziała niespodziewanie dla siebie: renkloda - a wkrótce potem - pamona. Masz na imię Pamona. To było proste; poznała jej imię nocą, pomiędzy jednym bokiem a drugim, pomiędzy jednym policzkiem a drugim, pomiędzy krótką fazą snu a zakazaną fazą odpoczynku, kiedy śniła w powolnych, majestatycznych i dojrzałych ruchach: Płynęłam na ogromnym parowcu [który za pierwszym razem - jak pierwszy raz w łóżku - wydaje się ogromny, przytłaczający, górujący, niezatapialny] w niewidocznej stąd wodzie. Prawdopodobnie wiał wiatr [piszę to tylko dla porządku]. Stałam więc tyłem do wiatru i rozmawiałam z kobietą starszą ode mnie i od ciebie starszą. Kilka zrolowanych klisz jednego nieba stoczyło się za horyzont. Zrobiło się ciemniej. Opadł filtr powietrza, koloryzujący filtr. Podeszłaś od tylu i objęłaś mój brzuch. Poczułam uderzenie noża - tak tępa była rozkosz twojego dotyku, tak mdła i gwałtowna. Więc stałam tyłem do wiatru i rozmawiałam ze starszą od ciebie i siebie samej kobietą. Z tą aktorką, z którą sypiałaś - ku memu zaskoczeniu pozbawionego zazdrości - od czasu do czasu. Przestałam oddychać, przestałam mierzyć czas.
Trzeba to sobie powiedzieć wyraźnie: bała się jej - nie tyle jej zgorszenia czy zażenowania na widok kobiety, ale jej odrzucenia z powodu t y c h rąk, t y c h ramion, t y c h oczu. Z powodu tego jaką j e s t kobietą, a nie, że nią j e s t. Jak już wspomnieliśmy, smutek obrysował jej sylwetkę i zarys ust [pokrył ją jak delikatne, mleczne nasienie, które po zaschnięciu na jej palcach utworzyło niepokojącą strukturę - pajęczą sieć]. Na pierwszy rzut oka wydawało się postronnym, że kiedy siedzi tak z podniesioną wysoko głową próbuje się wywyższać i robi to na swój młodzieńczy, bezczelny sposób. Jak bardzo mylili się jednak ci, którzy tak myśleli! To smutek wyprostował nienaturalnie jej sylwetkę, nadając jej wygląd kamiennej, zadumanej postaci [od początku spisywania tej historii towarzyszy nam aromat dynastyczny - królewski - nie arystokratyczny - a zatem:] skłonnej przewyższyć swoim majestatem pary książęce. Kobieta zrośnięta ze smutkiem o lekko błękitnym odcieniu ich pierwszego spotkania; porosła tym smutkiem jak bluszczem. Której nogi stąpają z wysiłkiem [wobec jej obecności w zielonkawym fordzie, wobec zmęczenia i utraty czasu], ponieważ pokrył je do połowy uda - jak podwiązką - rosnący wciąż i wciąż smutek. Stopy stawały się zbyt ciężkie; leżały na fałdach - koturnach cierpienia.
Przedstawiała więc taki widok dla wszystkich, którzy przypatrywali jej się po raz pierwszy. Dopiero w łazience odnajdywała całą swobodę bycia; mogła przechadzać się jak chłopiec i jak chłopiec wyglądać, mogła mieć chłopięcą twarz. Po otwarciu drzwi - nie musiała włączać światła - skapywał na nią płatek po płatku jak wosk - złotawy lub lekko rudy pulment, który z dnia na dzień przyspieszał jej starzenie. Obleczona, skażona woskiem [mam homoseksualna grupę krwi i homoseksualne spojrzenie, nie muszę patrzeć w lustro, żeby dostrzec jak homoseksualne są rysy mojej twarzy, jak bardzo zamglone, nierzeczywiste, zatarte, jesienne, zatopione, obrzękłe, infantylne rysy wyznaczają moją twarz], wygłuszoną na wszelkie przejawy życia z ulicy, zabezpieczoną, zakonserwowaną drogocenną substancją o lekko chropawej strukturze - napisała kiedyś na drzwiach swojej sypialni: OGRÓD NASIENNY. Sny, które później miała doprowadzały ją do wytrysków; zdobyła poranne polucje - majtki, prześcieradło, koce, czyli Epoka Wilgotnych Prześcieradeł.
Jak cicha jest ta historia! Jak pozbawiona jakichkolwiek dźwięków przemyka pomiędzy tym jednym, najważniejszym zdaniem, które powtarzała sobie od kilku dni w myślach: najlepszy w swojej klasie. Jestem najlepszy w swojej klasie.
A teraz kilka faktów: ulica Osobowicka, przy której spotykają się nasze bohaterki łączy dwie dzielnice miasta: Różankę i odległy Rędzin. Przedszkole numer pięć leży na trasie do Rędzina, tuż przy poczcie i sklepie spożywczym. Obok szerokiej, leniwie rozlanej ulicy leży również kościół i park przykościelny, w którym - jeśli brakowało jej sil - znajdywała cień i wytchnienie. To tutaj powiedziała do siebie samej: przedstawienie skończone, możesz wracać do domu.
Czy to był wynik kultury? Czy to był wynik historii? Czy gdyby wybuchła wojna mogłabym cię położyć - tak po prostu - na rozgrzaną blachę czołgu [nie znała się dotąd na wojnie, ale sądziła, że czołgi lub wozy pancerne byłby wtedy pod jej ręką; na każdej niemal ulicy, na której by jej zapragnęła]. Czy gdyby wybuchła wojna i świat przestałby się nami zajmować w tak metodyczny sposób [twoje podróże po córeczkę, twoje zakupy i praca], przyniosłoby to nam ulgę i spełnienie. Dla mnie spełnienie? Widziała w swoim spojrzeniu niejeden akt błogosławieństwa. Spuszczała się na nią spojrzeniem, okrywała ją nim jak ciężka strona brewiarza pełnego inkrustów i damaskinazy [inkrusty od in - crusto; pokrywam skorupa - patrz katedra ]. Przemawiała przez nią żądza. Ta żądza ją rozsadzała. A przecież poeci zakrzyknęli pewnego dnia - na wiele dni przede mną - czy można kochać, zażywać rozkoszy, modlić się, zdychać z bólu, czy po prostu zdychać w innym języku lub nie mówiąc o tym nikomu, nie mówiąc wręcz w ogóle. Czy można wydrzeć z ciebie to życie, które ktoś ci kiedyś włożył, wpasował w ciebie, dopasował do twoich rozmiarów, rozmiarów twojej pochwy, twoich piersi? Zagarnąć to życie i je sobie przywłaszczyć. I jeszcze to jedno zdanie: twoja płodna twarz wobec mojej bezdzietnej. Ty, którą zapominam na długie godziny czekania; której nie pamiętam tuż po spotkaniu - którą sobie przypominam pod przedszkolem, więc żeby się ciebie nauczyć na dzisiaj - zjawiam się codziennie na pustej i rozgrzanej ulicy. Ulicy straceń.
Więc wtaczasz się władczo na ulicę - ten fakt nie dawał jej spokoju, nie dawał jej zasnąć w upalne, przekrwione noce, ten fakt prowokował w niej te zdania, nieskończone pręgi zdań, niekończące się wyznania - wtaczasz się na nią [lecz wtaczasz się na m n i e] po męsku , ponieważ posiadasz szeroki wóz, tak jak posiadałabyś rozlegle latyfundia, ponieważ w tych prostych gestach - jak poświadczają kroniki reklamowe - zawarty jest cały twój unormowany, uregulowany stosunek do samochodu; w postaci comiesięcznych rat, dzięki którym go masz - w tych prostych gestach odpalania, zamykania drzwi, przełączania biegów, zawarty jest mój stosunek do ciebie - pożądam cię dzięki tym unormowanym, skodyfikowanym gestom [gestom męskim, przewyższającym męskość zawartą we mnie, kiedy cię pożądam]. Moja praca nad tobą przypomina pracę podwodnego archeologa; łupina po łupinie - przy wtórze chemicznych odczynników - wydobywam cię na powierzchnię i sklejam. Ciebie z poprzedniego dnia, ciebie z okresu zimowego, ciebie tuż przede mną, ciebie, której twarz wydaje mi się teraz odzyskana, uratowana, przypomniana. I drogocenne oczy - wyblakłe, historyczne, lekko rozcieńczone w tym upale - fosforyzujące z wnętrza wozu.
A kiedy osiągała rozkosz i budziła s i ę z pierwszego otumanienia, widziała swoją sytą twarz w lustrze. Była to twarz chłopca zażywającego rozkosz, obumierającego od przegrzanej rozkoszy, na wpół żywego chłopca, który osiągnął dojrzałość płciową w tym właśnie momencie. I cierpi. Wkrótce później napisała to sławne dzisiaj zdanie w toalecie uniwersytetu, które niespodziewanie przerodziło się w manifest wielu kobiet jej podobnych. Które - zapewne dla wielu z nich - miało sposobność wynurzyć się spod tynku jak martwa, czekająca na nią Wenecja. Zdanie, które napisała: Dziwię się, że pod wpływem mojego wzroku nie pękają wam staniki. Zdanie, które napisała: Pokochałam kobiety w szerokim roz - kroku. Zdanie, które napisała: Nie stanowię alternatywy dla świata męskiego, ja stwarzam własny świat. Albo to zdanie, które napisała: Gdybyście nie istniały, musiałabym was wymyślić. Zdanie, które wówczas napisała było w niej od samego początku. Było w głębi niej od lutego.
A potem przychodził moment stężenia. Krzepła w środku; bezbarwny, ciepły wosk, który przepływał przez nią przez cały czas tej historii tężał i zastygał. Przestawał kapać. Jej krocze schło.
Ta historia wciąż milczy; żadna z nich nie powiedziała dotąd ani jednego słowa. Po ciężkim, sparowanym dniu zapadała równie ciężka noc. Obok jej okien dzienny świat przewracał się do góry nogami. I dzienny świat, do którego należała ta historia kończył się. Kończyła się ona i jej świat. Zapadała noc indyjska - lepiszcze gorących dni maja i czerwca, doskonale zaparzona noc komarów i żab, bezsenna noc - noc przytomna.
Skutkiem wielu drobnych okoliczności [struktura tych okoliczności jawi się nam niczym przywołana uprzednio pajęcza sieć - tak włochate były i nieco lepkie te okoliczności] straciły ze sobą kontakt. Nie widywały się już od wielu tygodni - ten sam samochód wtaczał się mimo to na ulice i w taki sam skoordynowany sposób odwoził córeczkę pod dom.
A teraz kilka słów o rozplanowaniu naszych postaci w tekście: panuje zamieszanie i brak równowagi. Podczas gdy jedna z nas realizuje z całą swoja upartością i brakiem motywacji figurę teatralną - wbiegając z prawej strony jezdni, chodnika - ta druga stoi z lewej strony - martwa, do rozpuku statyczna. Bohaterka o twarzy chłopca - siła dośrodkowa tekstu - stoi naprzeciw; posagowa, hieratyczna, upozowana heroina. Ta kobieta nigdy nie odwraca się do nas plecami, nie nachyla się, nie nagina, nie czyni żadnego z tych ruchów w naszej obecności. Francuska finezja. I biały [to cokolwiek za dużo] dialog. Ukrywała się zatem w ogrodzie przykościelnym i nic nie realizowało teatru Racinea. Bezruch, który nastał przerzucał ją niczym gładką platformę na druga stronę historii - ku końcowi. Te azjatyckie noce u wyjścia do świtu!
Dniało. Po kilku krótkich godzinach leżenia nadciągał dzień. Działo się to raptownie; wstawało nieporuszone od wczoraj, nieprzewietrzone wnętrze następnego upalnego dnia i znowu było jasno. Leżała odgrodzona kilkoma neonami tego miasta, rozgrzana ich blaskiem [matowym blaskiem, blaskiem wygłuszonym] i myślała jak wiele dzieli ją neonów do miasta, które o tej porze nocy pachnie kobietami i świeżą prasą.
Kobiety były opalone. Jednolita opalenizna zuniformowała wszystkie rysy twarzy - odzyskałam wzrok, a zatem: wszystkie kobiety przybyły z odległego miasta, wszystkie czuły się tu obco - przepłoszone, wygłodniałe, szukające drogi - więc na nowo uczyły się obcego języka [to na przystankach], smakując ten nowy język w ustach - ostry, obcy akcent.
Wyładniały i dopiero teraz - a więc od końca lutego - spostrzegła jak niedosięgłe ciała, niedosięgłe księżyce wielu planet, jak obce i chłodne - i jak potężne musiałaby posiadać papiery, żeby się na nie dostać.
Okolica wyparowała. Oczywiście, że pozostały drzewa i powietrze - o to nietrudno. Pozostały filary naszego eposu.
A mimo to - pomimo jej delikatnych sińców wokół oczu, które mogłyby wyzwolić reakcje tych kilku następnych fraz - mimo to pisze nam się coraz ciszej i szybciej.
Chcemy to zakończyć.
Nic nie równoważy lewego skrzydła tej historii - jedna z bohaterek obsunęła nam się w przepaść. Druga jak dawniej - powinniśmy napisać głęboko ingerując w fikcję - swoim zwyczajem - ukrywała cierpienie.
Nikt z postronnych nie zauważał cierpienia i nie zauważał delikatnej poświaty, łagodnie obrysowującej jej sylwetkę i twarz - wosku, którym pokryła ją ta miłość. Wosk - zgodnie z jej wewnętrznym wyobrażeniem - zalegał w niej od początku, od dnia narodzin niemal. Ale dopiero ta wyższa temperatura ciała, jaką wyzwalała w niej tamta kobieta, rozpuściła go i zmusiła do wypłynięcia. Wystąpił z brzegów - jak teraz jej zmęczenie i obojętność wobec kobiety z forda... Odpoczywała i wątpiła - bez wątpienia, ale przede wszystkim odpoczywała. Pozwalała sobie zatem na odpoczynek; podkurczała nogi i zasklepiała oczy [i znów musimy to podkreślić - przy zamknięciu powiek nikt by tego nie zauważył, ale teraz przy tak silnym ich domknięciu - zasklepione powieki przemieniały się u swych brzegów, materializowały się przy końcówkach w delikatną pajęczą strukturę - po jednej i po drugiej stronie twarzy]. Niczym obleczona [zwierzęcą, ponieważ wosk, pajęczyną i jej -
w p e w n y m sensie pożądanie, ponieważ jak figura poetycka na prawach zwierzęcej postaci istniała; niemal jak znak lub jego odbicie] firaną przy pełni księżyca. I woskiem - w jej wypadku bardzo brązowym.
Wystarczyło zamknąć oczy, żeby już nie czuć i zniknąć [nie odczuwać zmęczenia i tej ciągłej ambiwalencji; miejskiego zgiełku, raptownego stukotu kół na podszyciu ulicy straceń i ciszy, która później zalegała]. Żeby się przelać i zalać koniec końców tę historię ciszą, ciszą, milczeniem.
Korzystając z części pierwszej tej historii dopisuję jednak: żeby to skończyć przelewając się jak całun długi i szeroki, jak jego wspomnienie na druga stronę opowiadania, jak wosk wszystko zatrzymać, zasklepić, zachować. I wyeksponować - pod światło, ze wszystkich stron, trzymając w dwóch palcach. Wystarczyło więc zamknąć oczy na chwilę, żeby już nie czuć i zniknąć. Tak też robiła.
Ale nic straconego...