Stoję przed lustrem. Wpatruję się w swoją , nie wyrażająca żadnych emocji, twarz. Układam punkty. Dziesięć, dwadzieścia, czterdzieści. Zrealizować na pewno, być może, jeśli starczy czasu. Czynność wykonywana z maniakalnym uporem. I z uczuciem, że i tak bez sensu...
Nie powiem, że łatwo było uwolnić się od tego wszystkiego. Bo było trudno. Naprawdę, kurewsko trudno. Ale udało się. Może tylko jestem odrobinę mniej normalny i trochę odrealniony. Ale to minie. Jestem pewien, że minie szybko. I nic nie będę pamiętał. Czas leczy rany.
Czas leczy rany. Obrzydliwy, wyświechtany frazes, powtarzany przez wszystkich wokoło. Znaczy że co, ogromny ból, a po roku, dwóch, czy dziesięciu, zapominam o tym? Tak po prostu? Wyrzucam ze świadomości? Żyję swoim życiem? Na nowo poskładanym, osobnym, egoistycznym życiem? Gówno prawda. Można sobie wmówić. Że nie boli, że dawno, że wszystko zapomniane, że toczy się dalej... Ale nie. Wyparte ze świadomości, schowane gdzieś tam do którejś z szufladek podświadomości, egzystuje sobie nadal, świeże i soczyste, jak mięso dopiero co zabitej zwierzyny. I pozostaje tylko zatopić zęby w ciągliwych włóknach. I wtedy odżywa. Na różne sposoby. Zupełnie elegancko, z widelcem w jednej i kieliszkiem wina w drugiej dłoni. Zwyczajnie, jak jeden z wielu, szybkich popołudniowych posiłków. Czy też, znacznie rzadziej, jak pożeranie ochłapów brutalnie rzuconych na stół. Do zatopienia zębów w swoim własnym, żywym jeszcze mięsie. Do zagryzienia wszystkich tkanek, które przechowują punkciki tak upragnionego bólu...
Zawsze najbardziej bałem się dwóch rzeczy. Tego, że stracę wyczucie i stanę się całkiem pompatyczny. Że miłość będzie "całowaniem ziemi pod jej stopami", śmierć "czarnym księciem ciemności", a samotność zacznie wydawać "niemy krzyk". Bałem się tego cholernie. Przesady , żałosnej egzaltacji. To po pierwsze. Po drugie, bałem się tego, że popadnę w banał. W banał przeciętny aż do zarzygania. No i stało się. Jakaś tam kobieta, nieważne...
A właśnie, że ważne. Najwspanialsza kobieta, jaką można sobie wyobrazić. Nieprawda. Wspanialsza, niż ktokolwiek jest w stanie sobie wyobrazić.. Taka, co to nie można uwierzyć, że tez jest człowiekiem (jak my wszyscy), że czasami się poci, miewa nieświeży oddech i myśli, których się wstydzi. Cudownie nierealna. Cudownie piękna. Cudowna!!!
Tak. Kobieta. Wiadomo. Miłość, srali mazgali. Stało się. Nagle, zupełnie niespodziewanie. I zaczęły się zachwyty. Jaka piękna, jaka mądra. Jak się ubiera, jak odgarnia ręką włosy. Jak wymawia to a to słowo. Jak się śmieje. Standard.
Standard- jasne. Najpiękniejsze chwile, jakie przeżyłem kiedykolwiek, były chwilami spędzonymi z nią. Milczeniem miękkim jak futro kota. Czułością w stanie płynnym, wypełniającą każdy wgłębienie mojego ciała. Orgazmem. Czułem, jakbym przebywał przez cały czas w ciepłym wnętrzu matczynej macicy. Jakbym odnalazł pierwotne szczęście, zgubione gdzieś tam w czasach dzieciństwa, wraz z odruchem ssania. Jakbym posiadł cały kosmos ,zamknął go w swojej dłoni, poznał wszystkie odpowiedzi i nie musiał już na nic czekać..
Nieustanna euforia. Kochanie się. (Tak, właśnie- kochanie. Nie sekszenie, pieprzenie, pierdolenie, czy ruchanie. Nie z nią.). I listy i wiersze. I patrzenie na niebo pełne gwiazd. I "dla ciebie mógłbym umrzeć". Jednym słowem- pełen asortyment. Wszystkie te ograne do niemożliwości, romantyczne sztuczki, które u wszystkich, prócz totalnie odmóżdżonych gospodyń domowych, oglądających przeróżne "Marie" i "Emanuelle" , wywołują zdrowy atak torsji.
Euforia stała się stanem permanentnym. Na pozór rutyna, życie jak każde inne. A w rzeczywistości szczęście tak wielkie, że aż bolesne. I tak to sobie trwało. Zawsze razem. Zawsze przytuleni. Oddani sobie całkowicie. Wierni jak para kundli. Bajka. Dwie połówki pomarańczy...
Aż któregoś ranka, obudziłem się (jak zawsze) obok niej. (Jak zawsze) spojrzałem na nią, jeszcze śpiącą. Poszedłem do łazienki, gdzie (jak zawsze) odkręciłem wodę, by móc się (jak zawsze) ogolić. I nagle ogarnęło mnie dziwne uczucie. Tak, jakbym stał się kimś nowym. Zupełnie osobnym. Spojrzałem na swoje odbicie w lustrze, na swoją wykrzywioną w uśmiechu twarz. I pomyślałem, po raz pierwszy do wielu, wielu dni:
ŻAŁOSNE
Tak właśnie. Nie czułem się wcale szczęśliwy. Czułem, że jestem tylko takim małym, śmiesznym facecikiem. Takim, którym zawsze bałem się stać. Pompatycznym i banalnym w tym swoim nic nie znaczącym życiu. Przeciętnym w tej swojej cholernej miłości. Małym. Małym. Małym i beznadziejnym panem nikt, który dał się zmiażdżyć. Tak po prostu dał się rozgnieść, podeptać, wyruchać. I za co? Za jakąś cholerną iluzję. Za przeciętne szczęście. Zapomniał o Dostojewskim i Napoleonie. O wielkich celach i dążeniu do nich. Dał się wpakować w pieprzoną, kurwa, operę mydlaną . Tyle, że opery mydlane też wymagają czasem łez, a happy end wyszedł z mody...
Dlatego też postanowiłem działać. Nie będę żałosnym, zwyczajnym człowieczkiem. Nie będę ekscytował się wieczornym pierdoleniem i miłosnymi liścikami. Nie dam sprowadzić swoich dążeń i pragnień do "być razem z nią". Nigdy! Będę silny, ambitny i wyjątkowy. Tak właśnie. Będę ponad to cholerne szczęście, miłość, narkotyczne gówno dla mas, gorsze nawet od religii. Koniec.
Koniec. Koniec. Wziąłem swoje rzeczy i wyprowadziłem się. Ot tak, bez wyjaśnień. Bo czy trywialne "nie pasujemy do siebie" można uznać za wyjaśnienie?
Kochałem ją, wciąż ją cholernie kochałem. I nienawidziłem siebie za tą miłość. I nienawidziłem jej za to, że była moją słabością. Nienawidziłem całego świata za to, że musiałem wybierać pomiędzy przeciętnym szczęściem, a wyjątkowym bólem. Mimo to, byłem z siebie dumny. Udało się. Udało się wyrwać z banału. I co z tego, że wiązało się to z cierpieniem? Świadomość znikomości jest znacznie gorsza od cierpienia. A poza tym... Tak, poza tym czas leczy rany i...
*
Jak zawsze stoję przed lustrem. Wpatruję się w swoją , nie wyrażająca żadnych emocji, twarz. Układam punkty. Dziesięć, dwadzieścia, czterdzieści. Zrealizować na pewno, być może, jeśli starczy czasu...
Żyję. Żyję. Mam wielką ochotę rozbić lustro własną głową. Mam wielką ochotę wykrwawić się na śmierć. Rozszarpać swoje ciało własnymi paznokciami. Powiesić się na czymkolwiek. Skoczyć z któregoś tam piętra. Podpalić się. Nałykać tabletek. Rozpierdolić sobie łeb jednym strzałem. Mam wielką ochotę. Nic z tego.
Samobójstwo jest takie banalne. Samobójstwo z miłości jest banalne do porzygania. Śmierdzące pieprzoną przeciętnością. Dlatego nigdy sam nie skończę swojego życia. Będę żył wegetując, będę żarł swoje własne odchody, będę skamlał z bólu. Będę kopał i będę kopany. Będę nienawidził siebie i swojego życia, ale będę żył, żywiąc się tym swoim cholernym bólem. Silny. Nie do zniszczenia. W swoim pokoju powieszę zdjęcia jej dzieci, by móc się w nie wpatrywać godzinami I tak aż do usranej śmierci. Będę śmiał się w twarz tym wszystkim, którzy zadają mi to idiotyczne pytanie "dlaczego". Och, motywy są takie zwyczajne...Przecież nikt, kto zabija z jakiegoś powodu, nie jest godzien nawet odrobiny zainteresowania. Ważni, naprawdę ważni są ci, którzy zabijają bez żadnego powodu. Ci, którzy robią to wbrew swojej własnej naturze, którzy krzyczą razem z ofiarą...
Tak. Więc iść do banku, wypłacić pieniądze, porozmawiać z klientem. Odkurzyć w domu. Wyruchać tę pretensjonalną Sonię, dać kwiaty starszej pani spod piątki, odgrzać pizzę w mikrofali. Zapłacić rachunki, spakować się. Jutro. Zamówić budzenie i taksówkę, kupić prowiant na drogę i coś do czytania. Być spokojnym, uwierzyć że czas leczy rany, zachować swoją normalną bezuczuciowości i potrenować mimikę (może trzeba będzie śmiać się z dowcipów łysych, tłustych, bogatych wieprzy). Uwierzyć w Boga i znaleźć te cholerne skarpetki...
dam ci dobrą radę - popracuj sobie przy zbiorze truskawek, a wierz mi, że wszystkie pseudoegzystencjonalne i psychodeliczne problemy opuszczą cię raz na zawsze. i śmiej sie w twarz, proszę bardzo. ja sie będę śmiać z ciebie.
ludzie mają wyimaginowane problemy. ludzie boją się banalności. czasami robią kretyńskie rzeczy, żeby wyłamac się z banalności. nie zawsze. stanowią być może bardzo mały procent wszystkich ludzi. ale jednak istnieją, prawda? a jesli istnieją, to można o nich pisać.
i własnie jest tak, że to MA BYĆ BANALNE. nie tylko bohater ucieka od banalności. cały tekst jest jedną wielką wariacja na temat banału. obroną przed nim. a najlepszą obroną jest właśnie atak. takze słowany. wykpienie swoich własnych lęków. i tutaj zostały one właśnie WYKPIONE. bohater nie jest wspaniałym wybrańcem, który odkrył, co jest naprawdę ważne. jest człowiekiem, który postopił irracjonalnie z takich, a nie innych powódek. i zauważ, że nie stał się przez to szczęśliwy. wprost przeciwnie, poświęcił swoje szczęście tylko dlatego, że bał się. może wcale nie banalności? może bał się miłości? może bał się otworzyć DO KOŃCA przed tą inną osobą i wymyślił sobie szlachetną wymówkę.
możesz czepiać się mojego stylu. historia może wydawać ci się głupia, a bohater niesympatyczny i kretyński. proszę bardzo. ale nie oceniaj zbyt pochopnie tego, co chciałam w tym tekście przekazać. bo tego, tak się składa, ani trochę nie zrozumiałaś.
no. a tak w ogóle to zyczę zdrowego dystansu. do wszystkiego. i mam nadzieje, że spojrzysz teraz na tę moją pisaninę, nie wazne, dobrą, czy kiepską, innym okiem. nie tak dosłownie.
:*
1.Wydaje mi się, że można by było rozwinąć to opowiadanie i bardziej zgłębić problem.
2.Styl jest dobry, jednak w niektórych momentach nadmiar wulgaryzmów razi. Oczywiście, wiem, tak miało być...Ale można nad tym pogłówkować.(Będę żył wegetując, będę żarł swoje własne odchody, będę skamlał z bólu. - trochę pretensjonalne i grafomańskie).
Poza tym, widzę duży talent, a niektóre fragment są naprawdę dobre! Pisz!
Pozdrawiam
Bartek
no dobra: już się poprawiam. hihi... wiesz ja mam wrażenie, że też już jestem trochę dalej niż w 4 klasie podstawówki... i tak szczerze mówiąc, to naprawdę nie uważam, że każdy autor pisze o sobie.
ale mniejsza z tym. być może zmyliła mnie ta narracja w pierwszej osobie liczby poj... hihi... oj źle z moją główką... ciekawe czemu:>
więc tak: zapewne nie jesteś człowiekiem, który całkowicie i dosłownie utożsamia się z owym bohaterem. skądś jednak musiały się wziąć w twojej głowie tego typu problemy...
wybacz mi w takim razie 'kretynizm' i 'debilizm'. ale powiem ci, że nadal doradzam truskawki, bo mnie ta pieprzona robota kompletnie wyleczyła z takich 'nieprzyziemnych' problemów. ja się dziś z tego śmieję, bo mam to za sobą i może dlatego tak ostro zareagowałam. ale to raczej nie był gniew, bardziej ostra odpowiedź na ostrą prowokację.
co sie zaś tyczy stylu - bo jakimś cudem zaniedbałam skomentowanie tegoż... no cóż, czytało sie nienudno, wiec styl musi być dobry. rzeczywiście można się przyczepić do tych wulgaryzmów, bo co tu dużo gadać... po masłowskich i innych to sie stało takie... BANALNE... ;P
no ale dobrze już, hihi... respect dla ciebie - po prostu mnie zarzyłaś:D
A co do roozi, to: dziecko drogie pomysl, zamin cokolwiek napiszesz-- był taki poeta, moze go znasz, Tuwim sie nazywal i powiedzial kiedys: "Myslenie ma kolosalna przyszlosc...'
Aha, i jeszcze co do obrony wlasnego tekstu, to folguje zasadzie, ze autor umiera w momencie ukonczenia tekstu. Ty wiesz co napisalas, a to, ze inni nie rozumieja tego, to naprawde tylko i wylacznie ich problem.
Aha,Boni, sama dobrze wiesz, ze tak naprawde, kazdy autor pisze o sobie...
A to, że czas leczy rany, to prawda... W każdym razie jak narazie. Pewnie truskawki też, ale z tymi truskawkami to jeszcze nie jest udowodnione na szerokim gronie, nie tak?
kussi.
a poza tym - cóż za banalna zasada, że autor umiera wraz z zakończeniem tekstu:) ja bardzo lubię wyjaśniać różnym matołkom, co też chciałam przekazać. wiesz, nie każdemu jest dane od razu zaqmać - dlategoteż wyższa inteligencja powinna zająć się takimi ludziami i pomóc im torchę... trzeba udostępniać szczyty ;)
a poza tym, co się czepiacie! każdemu się mała wpadka na kacu może przydarzyć :/
kussi - nie każdy potrafi sobie uświadomić jak wiele mogą zmienić w jego życiu truskawki:D życzę ci, żebyś do takich osób należała.