Listopad 2003
Niech to będzie sierpień, środek lata. Pogodny sierpniowy dzień, nie, nie pogodny a rozpalony. Jeszcze mamy spokój i wieje cichy wiatr, ale wkrótce zapanuje bezlitosny, nikogo nie szczędzący upał. Będzie to dzień paskudny, żrący swymi słonecznymi promieniami, piekący aż skwierczące od gorąca ciała, smagający umęczonych i poirytowanych ludzi piekielnym zaduchem – dzień podczas, którego nawet zwyczajny oddech staje się czymś nieprzyjemnym, kiedy ognisty, cierpki jęzor wślizguje się do twego ciała i wypala boleśnie od środka sprawiając, że wszystko ucieka na zewnątrz. Dzień, podczas którego cała natura zamrze przybrawszy wyczekującą postawę (żaby czmychnął do chłodnych studni i zaszyją się tam aż do nocy, wierzby nachyliwszy swe okalane kordonem nitkowatych włosów głowy nad okolicznym stawem bezskutecznie próbować będą zaczerpnąć z niego wody, ludzie pochowają się w domach organizując uprzednio zapasy gazowanych minerałek i żaden ptak nie rozpostrze skrzydeł i nie wzleci w powietrze), stanie się tak spokojnie, że można będzie usłyszeć jak z nieba spływają bulgoczące lawy ukropu i jak ziemia kruszy się i pęka, cicho wypuszczając syczące gazy i jak jeden, jedyny odważny pasikonik niczym samobójczy artysta chcąc sprowokować cały świat odgrywa wyjątkową solówkę zanurzony gdzieś głęboko w trawie. Bohaterka powie – Co za cholerny gorąc – I wierzcie mi choćbym nie wiem jak próbował oddać swym ułomnym językiem tą rozgrzaną do białości przestrzeń, powietrze, w którym każda cząsteczka wibruje spazmatycznie od nadmiaru energii, to i tak wszystko sprowadziłoby się do tego cholernego gorąca, którego ni jak się pozbyć, a na który można tylko soczyście zakląć i spróbować przeczekać.
Ale przecież jak na razie to jest dopiero co ranek, jeszcze przyjemnie chłodny, namalowany blado-różową poświatą czającą się nad horyzontem, zilustrowany ptasim, rozbudzonym śpiewem dobiegającym z sąsiedniego lasu. Poranek, z pozoru tylko nie wróżący nadciągającej udręki. Jesteśmy nad tutejszym stawem, który otoczony przez wieniec plączących wierzb przywodzi na myśl srebrne lustro strzeżone przez dziewięciu strażników. Woda musi tu być, w taki ranek, nieco zimna, orzeźwiająca, wręcz pełna witalnych sił. I dla takiej właśnie wody przychodzi tutaj co dzień jeden z bohaterów. Nazwę go Robertem. Każdego ranka Robert przychodzi tu, do tego stawu, aby będąc całkiem golusieńkim, jedynie pod okiem budzącego się słońca, wykąpać swe bardzo męskie ciało w tych cudnych, pobudzających odmętach. A jako, że silny z niego drab, kąpiel ta bywa gwałtowna i głośna, wypełniona łomoczącymi o rozfalowaną taflę ramionami, rozbryzgującą puczyście na boki pianą, dławionym spaniem człowieka, który daje z siebie wszystek sił i możliwości. Sama woda zapewnia oczyszczenie nie tylko fizyczne, ale co ważniejsze, też i psychiczne, jako że gwarantuje spokój i wyciszenie umysłu, wręcz wprowadzając go w słodki letarg. Ale czy Robert może o tym wiedzieć? Raczej nie, dla niego jeziorko to wypełnione jest jedynie zimną cieczą, w której można co najwyżej potrenować mięśnie i wykąpać spocone ciało, ale nic poza tym.
Stworzę Roberta silnego, bardzo męskiego, jednak posiadającego pewne nie dające się już załatać luki w myśleniu, niech będzie pewny siebie, aczkolwiek nie do końca rozumiejący świat, dodam jeszcze trochę szpanerstwa do jego charakteru, tę chęć zaprezentowania siebie i tylko siebie i będzie już po trochu wykreowany. Jest w takim razie bohater ten wysoki, z mocno wypięta do przodu klatką, która dzięki letniemu słońcu pokryła się brązowym odcieniem prawie, że przypalonej skóry, o szerokich ramionach, wyrzeźbionych w twardym kruszcu i równie wspaniale umięśnionych nogach, które podczas rozmowy ma w zwyczaju rozstawiać szeroko naśladują kolosa z Rodanu. Twarz jego jest równie piękna jak reszta ciała, wyposażona w długi spiczasty nos, głębokie i nieprzebyte oczy, zwieńczona wysokim, z lekka pomarszczonym czołem pozbawiona jest jakiegokolwiek owłosienia(nie licząc strzyżastych brwi i ledwo widocznego zarostu). Taki to właśnie zaklęty w idealną formę młody bóg wychodzi z kąpieli, ociekając lśniącymi w świtających promieniach dnia, a przez to mieniącymi się złoto-srebrnymi barwami, strumieniami wody, w których to jeszcze przez chwilę z sadystyczną radością się pławił.
Chłopak dyszał płytko, zmęczony swymi szarżami w stawie i przyglądał jak powoli u jego stóp formuje się błotnista kałuża pełna spływającej z niego, spienionej cieszy. Wywiercił w rozmiękczonej glebie dołek, ruszając nerwowo stopą, po czym zanurzył ją w niej całą i wyraził swą twarzą błogi stan zadowolenia. Czuł jak grudki rozmokłej ziemi przemykają pomiędzy kościstymi palcami sprawiając wrażenie jakby ktoś pieścił je delikatną dłonią. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie odwrócił się i pozbawionym już przyjemności wzrokiem począł wpatrywać w jedną z koślawię ugiętych wierzb. Było to stare, spękane drzewo, z zewnątrz jeszcze pełne siły, jednak nieubłaganie trawione przez próchnicę od środka. Zdało się Robertowi, że to właśnie z tamtej strony doleciał jego uszu urywany ni to szept, ni to słabiutki śmiech i już wkrótce miał się przekonać, że słuch go nie mylił, bowiem do połowy obnażone słońce zaczepiło swe złote nici w czyjejś bujnej czuprynie – starającej się bezskutecznie ukryć za drzewem – otoczywszy ją bladą poświatą. Chłopak ruszył w tamtą stronę, otrzepując po drodze ubrudzoną nogę i marszcząc, niczym niespokojnie zdumiony starzec, czoło tak że pojawiło się na nim kilka ostrych bruzdek, drgających przy każdym kroku. Czyżby ktoś tu jeszcze był, oprócz niego samego? A jeżeli tak to kto? Im bliżej był wierzby tym wyraźniej słyszał zapadający się w sobie chichot rozdrażnionego czymś mężczyzny. Chichot dziwny i niepokojący, który raz to unosił się wysoko po to tylko by zaraz urwać na moment i znów rozpocząć od skrajnie niskich tonów. Można było pomyśleć, że śmiech ten jakby faluje niczym niekontrolowany, zupełnie jakby wybuchnął w gruźliku co chwila zaczerpującym świeżego powietrza. Idąc, Roberta oczom spokojnie ukazywał się skulony, oparty o pień mężczyzna, być może czterdziestoletni, który trzymając się jedną ręką za brzuch, drugą próbował zatamować wyciekający z ust potok szaleńczego jazgotu. Był on wyraźnie czymś podniecony. Jednak stan ten gwałtownie ustał i wszystko wokół niego całkowicie oniemiało, kiedy zorientowany, iż został wykryty wciągnął nerwowym haustem powietrze do płuc i oblany rumieńcem ostro wybałuszył oczy na Roberta. A ten odpowiedział jedynie zmieszanym wzrokiem, nie wiedział przecież jak ma się zachować w takiej sytuacji. Powoli wzbierała w nim złość.
- Co to ma znaczyć?! – Krzyknął zaskakująco wysoko i zbliżył się do, tak już teraz się domyślił, podglądacza. Tamten ani drgnął, jedynie jego spojrzenie jakby wbiło się w Roberta i nie mogło stamtąd uciec.
- Ja cię znam do cholery! – Powtórzył krzyk, tym razem już swym typowym głosem i wyciągnął rękę z zamiarem dorwania czterdziestolatka.
Mężczyzna chyba się obudził ze swojego zaskoczenia i rzucił czym prędzej do ucieczki, wparowawszy w rosnące dookoła pola nieskończonej, wysokiej trawy. Biegł przed siebie jak połamaniec odstawiając istną karykaturę ludzkiego sposobu poruszania się. Przeskakiwał z nogi na nogę niby klown, plącząc się raz po raz we własnym rytmie, aż w końcu zanurzywszy się z łoskotem w zielonej otchłani, wydął z płuc piskliwy wrzask. Natomiast Robert spokojnie, bez nerwów, ale z wciąż pofałdowanym czołem, do którego przykleiły się... No właśnie. Może jednak warto, aby Robert był obdarzony bujną, rozwiewaną przez podmuchy wiatru czupryną, która wzniośle pusząc się na szczycie głowy, nada mu ciekawszego wyglądu? W takim razie do czoła jego, wciąż pełnego zmarszczek, przyklejają się czarno-gęste strąki wilgotnego włosia, a sam Robert podąża niespiesznie za mężczyzną. Nie jest to zresztą zadanie trudne, bowiem uciekinier wydrążył w polu trawy drogę, po której łatwo było go odnaleźć. Ziemia była jeszcze chłodna i przyjemnie obejmując Robertowe stopy nie zdawała sobie sprawy z nadchodzącego żaru, który sprawi, że stanie się szorstką płytą, spod której ulecą lekko falujące gazy rozgotowanego powietrza.
Podglądacz leżał wygięty, z dłońmi chroniącymi twarz, w trawie rozkopawszy nogami wokół siebie coś na kształt gniazda. Zorientował się, że przemoczony Robert stoi tuż nad nim, kiedy coś wielkiego zasłoniło słońce i rzuciło imponujący cień. Popatrzył na niego, tak jak małe dziecko rozbiwszy domową szybę zerka na matkę i prosi o wybaczenie. Trwało to chwilę, to spojrzenie pełne lęku, co dało Robertowi miłe poczucie chwilowej wyższości nad drugim człowiekiem. Potem mężczyzna zatrząsł swym ciałem gwałtownie zupełnie jak otrzepujący się z brudu kot i wyskoczywszy do góry, raz jeszcze próbował ucieczki. Bezradnie jednak, z cichym jęko-śmiechem na ustach.
- Przepraszam! Przepraszam! Nie chciałem! Nie będę! – Kwiczał jak wariat mrużąc delikatnie oczy i spoglądając czy może Robert nie zniechęcił się, wciąż biegnąc przed siebie. Ale Robert jedynie wyciągnął wysoko rękę i wskazującym palcem wbitym w mężczyznę próbował zadać śmiertelne rany. Potem krzyknął gromko, z całej siły, zamaszyście. – Pieprzony zboku dorwę cię, się nie martw! – I calutka przestrzeń wokół podglądacza zawirowała.
„Fakt jestem zboczeńcem” – Wyrażała jego groteskowa mina. Zatoczył się na chwiejnych nogach i rozwarłszy szeroko oczy tak by widzieć dopiero co rozbudzone źródło światła na niebie, wpadł hałaśliwie w gęsty busz, który go osaczał. Chłopak nic nie pomyślał, może nie chciał, a tylko podszedł do już nie mężczyzny, a zwłok. I to, co zobaczył wzbudziło krótkotrwałe przerażenie, ludzki odruch. Jego źrenice gwałtownie się rozszerzyły, podobnie jak i same oczy ukazując potwornie jarzącą w pierwszym tego dnia letnim blasku biel, nos przeistoczywszy się w nadymany balon począł furczeć niespokojnie, a grube krwiście oblane wargi, jedyna otyłość tego ciała, poczęły tańczyć niczym rozedrgane struny. Przecież nawet go nie dotknął, a tylko głośno groził. Boże, niepotrzebnie! Nie, to nie jest jego wina... W końcu ten padalec sam się o to prosił. Cholerny zboczeniec. Że też świat wydał coś tak paskudnego i chorego.
Robert nachylił się powoli nad zwłokami. Nad oblaną katatonicznym przerażeniem twarzą jeszcze unosił się zastygły w powietrzu nieświeży oddech mężczyzny. Mimo, iż jego oczy były wywrócone do góry nogami to wciąż sprawiał wrażenie jakby obserwował sprośnie chłopaka. Mężczyzna miał króliczą wargę, szpetny meszek tuż pod nabrzmiałym krwią nosem i rozklekotaną fryzurę złożoną z cienkich ciemno-blond włosów, ale wszystko to okryte było płaszczem nagłego bólu, co zdecydowanie wyrażała pełna fałdów i napięć mimika twarzy. Zastanawiał się przez chwilę Robert czy może nie powinien przymknąć jego oczu, jednak było to chyba niepotrzebne, przecież trup i tak nic nie widzi, zresztą wolał go na razie nie dotykać. Jedynie podniósł się i poczuł jak obrzydzenie do tych zwłok zastępuje dotychczasowy strach i już się go nie bał, a tylko nim gardził. Pomiatał tym trupem tak bardzo, że aż kopnął go od niechcenia pod żebro, a dokonawszy tego ruszył zabrać swoje rzeczy znad stawu. Cholerny trup, tyle będzie z nim kłopotów, cholerne zdechłe ciało – dlatego go uderzył.
Coraz śmielsze słońce zdążyło się już wzbić wysoko i oddzielić od ziemi, zarzuciwszy na świat rozpaloną sieć swych promieni. W powietrzu zbierała się parność, przed którą nie chronił nawet cień i której nie mogły zapobiec włączone w domach plastikowe wiatraczki. Tego dnia ludzkie ciała zmuszone były do wielkich obnażeń, pełne maleńkich krostek, dolinek, pieprzyków, mniej lub bardziej opalone, z srebrzącymi włoskami, pokrywały się pomału słonym, wcale nie kojącym potem. Ludzka skóra stała się jedynie matowym lustrem, w którym słońce może się dokładnie przejrzeć i zatopić swą rozgrzaną postać.
Było ich trzech. Z daleka wyglądali jak dzieci grające w chowanego, jednak kiedy podejść bliżej to okaże się, że to już prawie dorośli ludzie. Tylko on taki mały. Ona niech będzie zgrabna, niech jej twarz pokryje się delikatnymi piegami, a spięte z tyłu włosy przybiorą odcień umierających liści. Każdy jej ruch będzie łączył arogancję z kobiecą powabnością i niech czasem przeciąga się, zmęczona, jak młoda, drapieżna kotka. Za to on stanie się niewysokim, pucułowatym na twarzy chłopcem, który kryje swoje maleńkie, niebieskie oczka za grubą warstwą pokracznych okularów. Odzywa się rzadko, a kiedy mówi to i tak niewiele, spójrzcie na jego wyschnięte usta a zobaczycie jak w swych ślamazarnych ruchach okazują przeklęta nieśmiałość. Zresztą wyraża się ona nie tylko w tych śmiesznie rozdziawionych wargach, ale też i w wciąż zagubionym wśród stóp wzroku, czy może w powolnym, ostrożnym stawianiu swych drobnych nóżek. Jest też drugi on, wyraźnie ich prowadzący, wysoki, obdarzony rozwianą, sterczącą czupryną Robert.
Przedzierają się przez ogrom zamaszyście wzbitych do góry traw jakby czegoś szukali błądzącymi dookoła spojrzeniami, rozdzierając przy tym ograniczające widok poszycie spoconymi dłońmi. Robią to powoli, z uwagą i precyzją, zwłaszcza Robert boi się, że coś może przeoczyć. Tylko ona, niech to będzie Maja, jest wyraźnie znudzona, ale mimo to podąża za swoimi towarzyszami, co jakiś czas ziewając onieśmielająco. W dłoniach trzyma niebieskie klapki, a samymi tylko, nagimi stopami rozgarnia zieleń na boki, aby ułatwić sobie drogę. Mały chłopiec, posiadający twarz zprawiczonego cherubinka niezdarnie naśladuje dominującego nad nim nie tylko wzrostem Roberta. Ma małe stópki, małe dłonie i wszystko w nim tak ogólnie rzecz biorąc jest małe, czuje się bardzo zmęczony. Co chwila ociera z czoła pot delikatnie zraszając nim dłonie, a potem otrzepując je na boku stara się nie zgubić wśród zdecydowanie za gęstego buszu.
- Co za cholerny gorąc – Powiedziała pełna złości, ale i znudzenia Maja. Była wyraźnie poirytowana całymi tymi podchodami – Może damy sobie spokój, co? Jeszcze chwila i się cała roztopię – Powachlowała ręką próbując osłodzić byt swego rozgrzanego lica, po czym poodciągała klejącą się do mokrej sylwetki bluzeczką koloru morskiego – przez to, że mokrą to bardzo ciemną. Robiła to w taki sposób, że mały zawstydził się samym tylko patrzeniem na to. Widząc to speszenie, uśmiechnęła się do niego gorzko i puściła seksownie oko, co miała w zwyczaju często robić w jego obecności, takie niby zaloty w jego kierunku bawiły ją niezmiernie, zwłaszcza kiedy cherubinek mocno zarumieniony uciekał wzrokiem w ziemię i drapiąc nieśmiale głowę z trudem hamował kwitnący na wargach dziecięcy uśmieszek, tworząc dwa maleńkie dołeczki w zaróżowionych policzkach. I tym razem było tak samo. Wiktorek ukrył spojrzenie i z rozbawioną miną przyśpieszył kroku, aby zostawić Maję z tyłu i nie widzieć jak kocio mruży do niego oczy.
- Zaraz go znajdziemy, mówię wam... Tylko musicie uważać jak leziecie. Gdzie on był, hę? Noż nie łaźcie za mną, szukajcie sami to będzie szybciej. To ten spod sklepu, ten taki upośledzony, co to mówią, że z wariatkowa. Zobaczycie. Ktoś mi coś kiedyś mówił, że on czasem to się tak dziwnie patrzy na facetów, jakby sobie nie wiadomo, co wyobrażał w tej zdziczałej łepetynie, ale...
- Wiesz, czasem mam wrażenie, że ci się mózg od wódki zlasował – Głos Mai jak i cała jej postawa stawały się coraz bardziej znużone – Może to, to słońce, nie wiem, ale jakoś mi się nie chce wierzyć w tą historię.
- To niby po co z nami idziesz – Odparował szybko nie przerywając poszukiwań.
- No właśnie nie wiem. W tej zapadłej wiosce to chyba nie ma nic lepszego do roboty, jak tylko...
Przerwało jej głośne „JEST!”, które wypłynęło z ust oddalonego od nich Wiktorka. I faktycznie, trup leżał sobie zupełnie jakby się nic nie stało, w rozkopanym gnieździe, tylko jego twarz posiniała, jednocześnie nieznacznie puchnąc, co sprawiło, że wyglądała jak groteskowy obraz duszącego się starca.
- A nie mówiłem – Robert był wyraźnie z siebie zadowolony. W dodatku zwłoki wyglądały teraz jakby bardziej swojsko i naturalnie, chociaż sama już o tym myśl, o tej ich swojskości wydała się chłopakowi chora. No bo jak niby rozkładające się ciało, wkrótce śmierdzące i gumowe może być swojskie?
- Faktycznie! – Maja podbiegła do nich i oparłszy na ramieniu Wiktorka swój ciężar (raz jeszcze twarz jego zatonęła w czerwonej plamie zakłopotania) wpatrywała się przez chwilę w martwego mężczyznę – I co teraz?
- No nie wiem – Odpowiedział wzruszając ramionami.
- Musimy o tym komuś powiedzieć – Wybąkał z trudem Wiktor – Bo i tak go znajdą.
- Pogięło cię – Robert wyskoczył do przodu chcąc zasłonić zwłoki – Będą pytać co i jak. A potem zwalą winę na nas. Nie bądź naiwny mały, nie możemy od tak o nim powiedzieć.
- Ale... – Próbował, ale jąknąwszy cherubinek urwał i po raz kolejny wiercił wzrokiem dziurę w ziemi. Podobnie Maja, z tym, że ona intensywnie badała leżące u jej stóp ciało. Było coś ekscytującego w byciu tak blisko tego trupa, jednak wolała tego nie okazywać. Nie wiadomo jak oni zareagowali.
- Już wiem! – Krzyknął Robert, zwracając na siebie ogólną uwagę, wyrzuciwszy gwałtownie ręce do góry. – Zabierzemy go nad staw i tam utopimy – Nie czekał na reakcję, zresztą i tak by się z nią nie liczył, a tylko ochoczo zabrał się za ciągnięcie nie stawiających najmniejszego oporu zwłok.
- Przecież wypłynie na powierzchnię – Zaoponowała Maja, zatrzymując ich wbitą w trupią pierś stopą. Kolejne dziwne uczucie wypełniło jej ciało. Teraz nie tylko była koło niego, ale poprzez dotyk złamała kolejną barierę. Jego ciało było zimne, wystygłe i dziwnie miękkie, zupełnie jak opona, albo piłka. Nie mogła się powstrzymać od podjechania nogą wyżej aż do samej głowy i przechylenia brody tak by mogła kolejny raz przyjrzeć się temu umęczonemu licu. Fascynujące.
- Co ty robisz? Zostaw – Robert.
- Tam kąpią się ludzie.
- Teraz nie ma nikogo, nawet w taki upał.
- Ale durniu i tak prędzej czy później je znajdą!
- To już nie będzie nasza sprawa... – Odepchnął ją i pochylony zarzucił zwłoki na swe szerokie, mięsiste plecy. Poprawił ześlizgujące się z bioder szare spodenki, przy których tak na marginesie tylko dyndał srebrny, grubo-mosiężny łańcuch i szybkim krokiem udał w stronę wierzb. Tam było nieco chłodniej, co nie znaczy, że przyjemnie, poza tym odbijająca się w tafli kula znalazła sposób, aby wciąż uprzykrzać życie, rażąc oczy swą złotem rozlewającą się kipielą
Raz jeszcze powracamy nad tutejszy zbiornik wodny. Jest tu bardzo cicho, spokojnie, woda zlewa się z blaskiem słońca, gdyż nadal trwa z mego rozkazu upalny dzień – i tylko czasem coś w niej plumknie pozbawionym życia odgłosem. Robert wyleguje się błogo z rozkoszną miną w cieniu drzew, dłubiąc zwiniętym źdźbłem trawy w bielusieńkich zębach, od czasu do czasu wygwizduje coś nieskomplikowanego. Maja oparta o pień siedzi obok i patrzy jak Wiktorek z uwagą bada trupa siedzącego nie wiedzieć czemu jak żywy tuż nad stawem. Twarz ma wystawioną w stronę słońca, zupełnie jakby korzystał z okazji i próbował opalić swe blade oblicze, a stopy zanurzone w wodzie, dla ochłody. Okrutna zabawa Wiktora polega na przepychaniu zwłok, tak, że te raz po raz uderzają pozbawioną już jakichkolwiek emocji głową o ziemię, bądź też zanurzają twarz w słodkiej kipieli, po to tylko by je zaraz potem, za kołnierzyk ubrudzonej koszuli, wydarł do góry i ponownie kazał wpatrywać się w niebo.
- Nie wiedziałam, że z niego taki sadysta – Mruknęła Maja ziewając. Bo faktycznie Wiktorek w obecności zwłok dziwnym trafem pozbywał się wszystkich hamulców, bawił szczerze jak dziecko, nie myśląc nawet o tym co wolno, a co nie. Ale gdyby któreś z nich podeszło bliżej to pewnie uspokoiłby się i zburaczony usiadł spokojnie i udawał, że wyciera błyszczące czystością okulary. Nikt jednak nie miał na to czasu. Ona przeciągnęła się bosko unosząc jedną z zabójczo jędrnych nóg opiętych krótkimi, ciasnymi spodenkami z dżinsu, a potem zjechała ręką niżej aż do kostki sprawiając, że młody biust zaiskrzył w letnim, sierpniowym świetle. On obserwował uważnie każdy jej gest, o czym doskonale wiedziała. Śmieszyło ją to, ale i sprawiało przyjemność, dlatego też kontynuowała skrobiąc delikatnie skórę tuż nad kostką i wracając przylgniętą do ciała dłonią aż po same uda po to tylko by jeszcze bardziej podwinąć szorty i raz jeszcze wypiąć się na słońcu. Trwało to chwilę, ale zaraz potem odwróciła chyżo głowę i uderzywszy wzrokiem prosto w niego, przyłapała na tym jak spijał z niej wszystkie sekrety kobiecego ciała samym tylko spojrzeniem.
- Czy tak naprawdę było? Tak, że on sam, a... Bo jeżeli ty, własnymi rękoma to... – Mówiła to spokojnie nie przestając prowokować jego spojrzeń, a Robert wstał i pokazał idealnie równą szczękę, zza której wynurzył się mały języczek, co było zarówno odpowiedzią na jej zaczepki jak i komentarzem do pytania.
- Że niby ja, tak? Skąd ty to wytrzasnęłaś niby, taką myśl? Czy ty sobie możesz wyobrazić jak ja go... Własnymi rękoma, dobre... No ten... Naprawdę tak myślisz? Wtedy bym go wam nie pokazywał, prawda? Logicznie trza rozumować – Oderwał się od jej kokieteryjnego ciała i warknął ostrzegawczo na Wiktora, ale ten nie zareagował, być może nie usłyszawszy, być może udając, że nie słyszy.
- Z tobą nigdy nic nie wiadomo. Pamiętasz jak spiłeś tamtą dziewczynę i kazałeś jej ro...
- No co ty, kiedy to było? Szmat czasu, nie ma o czym gadać – Aż wzdrygnął się na samo wspomnienie o tamtym zajściu.
-W takim razie, może byś załatwił tą sprawę, bo zaczyna mnie to męczyć – Znudzonym ruchem dłoni starała się pokazać to zmęczenie, ale w rzeczywistości kłamała.
- Trochę mi go szkoda. Zostaw go mały! – Tym razem Wiktor odskoczył od trupa i przykucnął pod jednym z drzew i wtulił spojrzenie w niepokojąco cichą koronę wierzby.
- Ale masz rację, trzeba to skończyć. Nie ma się co z nim pieprzyć. Jeszcze tylko sprawdzę czy może... – Wprawioną, silną i sprytną ręką począł przeszukiwać zatęchłe ubranie mężczyzny czy aby nie ma tam czegoś wartościowego. Maja patrzyła na to z pełną obojętnością, jednak gdzieś głęboko czuła, że powinna go powstrzymać, zabronić mu wrzucania zwłok do wody, że ich reakcja na „prawdziwego” trupa była zbyt spokojna, że za szybko się z nim oswoili, jakby to ulegające powolnej destrukcji ciało było czymś zwyczajnym, że byli w jakiś niekonkretny sposób wypaczeni. Trup kiwał się spokojnie pod naporem cudzych rąk rzucając ciemny, wtórujący mu w chybotaniu cień – wydał się jej, właśnie w tej chwili, kiedy się tak chwiał na boki, wydał się czymś więcej niż tylko bryłą martwej masy...
- A to niby co – Wyszeptał Robert oblizując wargi, gdy poczuł jak place zacisnęły się na czymś zimnym, ale był to chłód innego rodzaju niż chłód nieżywego ciała, był to chłód starego, złotego zegarka zawieszonego na obtartym łańcuszku, tykającego cicho ostatkiem sił – Już jedenasta, niech to szlag! Miałem pomóc ojcu malować altankę. Cholera! Zapomniałem przez to wszystko.
Zwłoki opadły z łoskotem na ziemię, a chłopak podbiegłszy do Mai i potrząsnąwszy nią kazał dziewczynie żeby „Zajęła się tym sama”, po czym, czym prędzej pognał do domu wciąż powtarzając „Stary mnie zatłucze”. A za nim ruszył śpiesznie Wiktorek, nie było mu na rękę zostawać sam na sam z być może znowuż kpiącej sobie z niego Mają.
- Pewnie. Zostawcie mnie, co się będziecie przejmować. Ja tego przecież nie zrobię!
„ To poczekaj na nas” – Usłyszała w oddali.
Trup leżał tak jak zostawił go Robert, całkowicie niemy, z wytrzeszczonymi oczyma, miał potargane włosy i zmiętą, oprószoną kurzem koszulę, jedna z nogawek u jego spodni przedarła się ukazując chuderlawą łydkę, otwarte usta wypełnił zwiotczały jęzor wypełzający z ciemnego, gardłowego oka, dłonie uczepiły się ziemi jakby próbowały nabrać jej pełne gaście, a jedna ze stóp wciąż pływała subtelnie na wodzie. Całkowicie martwy, nie mogący poruszyć ani jednym palcem, nie potrafiący wydać żadnego dźwięku, całkowicie bezradny. Maja przykucnęła koło niego i wpatrzona w nieżywą twarz poczęła gładzić jego włosy. Trupie milczenie wyzwalało w niej coraz to dziwniejsze odczucia, coś sobie chyba przypomniała. Panował niesamowity spokój, z nieba spływał ogień i tylko to ciało mogło być tak zimnym w ten gotujący się dzień.
Teraz Maja odgrywa jakiś rytuał. Samej nie wiedząc, po co, a jedynie odczuwając potrzebę wykonania wszystkich tych ruchów.
Zaciągnęła zwłoki pod drzewo, były ciężkie i wydała z siebie kilka połkniętych westchnięć. Potem ułożyła je niczym porcelanową lalkę, rozprostowawszy bezwładne nogi, skrzyżowała je w tureckim siadzie, sprawiła, że ręce opadły na kolana i zacisnęły na nich swe zmięte dłonie, głowę oparła o korę, tak że z uniesionym czołem patrzyła przed siebie, jeszcze przedtem otrzepała go z brudu, ukryła dziurę u spodni i rozprostowała delikatnie kołnierz wraz z mankietami. Następnie wyciągnęła zawsze towarzyszący jej grzebyk, zielony pełen rudych włosów i rozczesała burzę kołtunów, tak by mogły swobodnie opadać po obydwu stronach blado-niebieskiej twarzy. Zwilżoną chusteczką przetarła fioletowe oblicze. Jednym słowem ogarnęła i uporządkowała to rozpadające się ciało, chociaż na chwilę można było zapomnieć, że to tylko (sic!) trup.
I teraz bohaterka będzie kontynuować proces. Dziwne, mechaniczne zachowanie może się wydać z zewnątrz pozbawione sensu, jednak w rzeczywistości musi ono mieć swoje znaczenie. Jeszcze tylko przymknie jego wargi, jeszcze tylko wyciągnie ten stary zegarek tak by zwisał z potarganej kieszeni jak u królika z pewnej baśni i jeszcze...
Może napijesz się herbatki? On do niej.
Może...
Wyimaginowane filiżanki, porcelanowe naczyńka pokryte kwiecistymi wzorami wznoszą się do góry pełne równie zmyślonej, brązowej cieczy, która o dziwo paruje w ten wystarczająco już duszny dzień.
Herbatki, w taki upał?
Co ci szkodzi? Stał się lalką, kukiełką...
Zaduch wypełnił się śmiechem, dziecięcym kwikiem. Wesoło im, widać. Rozmawiają, to znaczy ona coś opowiada, a on tylko słucha – teraz pogodny, już nie siny, a z wypiekami na twarzy wpatruje się fascynująco w Maję, jego oczy szklą się z zachwytu, ale nic, nic nie odpowiada, tylko czasem kiwnie głową i jeszcze bardziej wydmie usta. A ona mówi. O tym, że kiedyś chciała być baletnicą i że ma kilka lalek na strychu, może je zaraz przynieść to będzie weselej. Jeszcze weselej? I że się zakochała, no i ma ochotę zatańczyć...
Nie ma muzyki. W końcu się odezwał.
To nic...
Maja porywa trupa, bierze go w ramiona i ściska mocno. Zaraz potem już się kręcą, szybko, w zapomnieniu. Jego głowa odchyla się do tyły jakby miała zaraz odpaść, ale ona tego nie dostrzega. Nie widzi, że martwe ręce wcale jej nie prowadzą, a to ona nimi rusza i że nogi nie tańczą, a tylko ciągną się bezwładnie po ziemi, że ciało drga całe w jej uścisku jak ciało padalca i że jest martwe, a nie żywe. Nie widzi, bo tańczy, wiruje jak opętana, a on chcąc, nie chcąc za nią. Czasem tylko zwalnia, aby mu się dokładnie przyjrzeć, jednak to tylko chwila, podczas której nic nie można dostrzec.
- Teraz się chowam! – Krzyknęła, już nie w myślach, a naprawdę, po czym pchnęła zwłoki na drzewo tak, że uderzając o stary pień rozbiły sobie brutalnie czoło, wydawszy przy tym łamany odgłos tłuczonej kości. Ale dla niej on podbiegł do tego drzewa i objął je dokładnie jakby miało zaraz uciec.
I liczy... 1... 2... 3... 4... 5... 6...
Maja uciekła za jedną z wierzb, tam przykucnąwszy, skuliwszy się w sobie, zaczęła nasłuchiwać czy on czasem już nie nadchodzi. Była bardzo przejęta, aż z tego wszystkiego zapomniała, że bardzo boli ją głowa i że skóra lepi się do ciuchów i na odwrót, że już nie czuje nóg.
Skończył?
Nic się nie stało. Myślała, że może się skrada, sprytnie, powoli i delikatnie, żeby przypadkiem nie usłyszała jak nadchodzi z tyłu.
„To jest zła kryjówka. Znajdzie mnie” - Pomyślała.
100 szukam!
Za wcześnie! Nie teraz, jeszcze nie!
- Co jest! – Robert z przerażeniem spojrzała na rozwalonego na ziemi trupa, a zaraz potem na Maję schowaną za drzewem. W dodatku było tak gorąco...
- Co... Co to ma być?
Musicie to sobie wyobrazić, jak na rozpogodzonym podczas tej zabawy niebie powoli pojawiają się rzadkie obłoki. Zobaczyć Roberta wbijającego mocno swe rozkraczone nogi w ziemię i próbującego odgadnąć, co tu zaszło. Maję, która szybko zorientowawszy się, że on tu jest przerwała podchody, ale wciąż ukryta kątem oka próbuje wybadać jego reakcję. I co najważniejsze uwierzcie w tego trupa, przewróconego, mającego powykręcane ręce i rozcięte czoło, które pokryło się zastygłą, całkowicie czarną krwią. Chociaż przez chwilę się postarajcie, kiedy czynię, że ona spokojnie wychodzi z kryjówki i subtelnym, już nie dziecięcym krokiem, podchodzi do przed chwilą jeszcze tańczącego błogo tancerza. Jest jak zwykle milczący – mimo że z twarzą wykrzywioną zupełnie jakby chciał coś ważnego powiedzieć.
Maja ominęła Roberta i przystanęła nad zwłokami. Zrobiła to tylko dlatego, że czuła potworny wstyd i wiedziała: kiedy się odwróci to chłopak zobaczy szkliste oczy i rozczerwienioną twarz i może się domyśli. Chociaż może tylko spojrzy z pogardą, machnie ręką. Pewnie zaraz powie coś idiotycznego i ona znowu będzie sobą, ten przewiercający wstyd, okropne uczucie, że przez jedną chwilę, przy tym trupie i tylko dla niego, bo przecież gdyby był tu wtedy któryś z chłopaków to nie pozwoliłaby sobie na to, wszystko zniknie. Tak?
- Boże, przecież miałaś go przytopić, a nie walić głową o drzewo – Nie domyślił się, a tylko z zniesmaczeniem pokiwał przecząco głową.
- Do cholery, co ty sobie myślisz, że mnie zostawisz samą, z rozkładającym się ciałem i będę potrafiła od tak o go utopić? Niby nigdy nic, tak? – Strugi potu spływały po nabrzmiałej skórze.
- Spokojnie...
Tak powinna być spokojna. Zero uzewnętrzniania, bo znowu zrobić coś głupiego, zero. Przynajmniej w jego obecności.
- Czy ty do cholery nic nie rozumiesz?! Że jak tutaj z nim tak zostałam i on tak siedział, nic nie mówił, to pomyślałam, że... Że chociaż przy nim nie muszę udawać – Wciąż stała odwrócona plecami, nie ukazując twarzy.
- Udawać?
- Przez chwilę mi się wydawało, że to ktoś inny. Wiem, że to głupie (i po co ja ci to mówię), ale że myślałam, że on żyje – Mówiła to bez przekonania, sztywno. W końcu wiedziała, że nie tylko o trupa tu chodzi.
- No nie, przecież to tylko trup... Gnijące ciało i nic więcej.
- Skąd wiesz. A jeżeli to nie tylko ciało, może pod nim... Tam kiedyś był człowiek. Prawdziwy człowiek. Myślał i czuł.
- To był zboczeniec – Odparł obojętnie – Nawet mnie podglądał. Gej pieprzony.
- Ale to dalej człowiek. A jeżeli on tam wciąż jest, ta jego dusza. Nie wiadomo, co się dzieje po śmierci. Bo jeżeli on tam wciąż jest to nie wolno nam...
- Popatrz – Smukła ręka osiłka uniosła trupa do góry, tak że dyndał niczym bezradna, pozbawiona woli marionetka – To tylko ciało i tylko ono. Gdybyśmy mieli siedzieć po śmierci w takim ciele... To głupota... On nie rusza rękoma, nie mruga, nie mówi, nic nie robi. Można go wlec jak worek, a on nic! Mały nim rzucał na boki, a on nic! To tylko ciało, gdyby żył to by coś robił. Tak mi się przynajmniej wydaje... Ja nie wiem co się z nim teraz dzieje, ale tutaj z pewnością go nie ma.
Maja uspokoiła się. Jej wargi skleiły się, a oczy przestały biegać na boki. Teraz mogła mu się już pokazać. Robert pomyślał, że to, to okropne słońce tak na nią wpłynęło. Słyszał kiedyś, że ludzie dziwnie się zachowują podczas pełni, to czemu by nie podczas takiego upału. Jest gorąco, człowiek jest cały mokry, dusi się – to może namieszać w głowie. Teraz wiedział, że może to wykorzystać. Tą jej chwilową słabość. Podszedł do niej i ją lekko przytulił, wiedział jak może zareagować, już nie raz wybuchała doświadczywszy z jego strony jakiegokolwiek cielesnego kontaktu. Ale tym razem nie protestowała. Nawet odwzajemniła ten gest i to było bardzo dziwne, być tak objętym przez niedostępną zazwyczaj w głębszym tego słowa znaczeniu Maję. Była cała rozpalona. Brązowa skóra łuszczyła się gdzieniegdzie przypominając odchodzącą od ciała folię. Jej serce wciąż biło jak szalone, ale spokojne oczy nie dawały tego po sobie poznać. Uśmiechnęła się tylko łagodnie, ale też bardzo intymnie zwilżając wargi – to ją znowu bawiło.
- Myślisz, że mogl... – Chciał cos powiedzieć, ale wilgotny język spacerujący po jej wargach odebrał mu mowę. Widząc to roześmiała się głośno – Chodź – Pociągnęła go za rękę i już wkrótce znikli gdzieś w głębokiej trawie. Ta ją znowu bawiło, tym razem jeszcze bardziej niż przedtem.
Słońce przybiera kolor dojrzałej pomarańczy, pełnej słodkich soków. Już niedługo bursztynowym miodem rozleje się po tej łące i po tych wierzbach i nawet dotąd uparcie błękitna tafla stawu stanie się miodowo-złota z wciąż rażącą kulą, rozmazującą się łagodnie na jej powierzchni. Na scenie pojawia się gdzieś zapodziany Wiktorek. Tym razem niech będzie nieco, odmieniony. Właśnie napełniam jego drobne oczka tą tygrysią, pełną srogości pewnością siebie, której brak wielu. Prowadzę go pewnym, długim krokiem i zmuszam do głębokiego, męskiego oddechu. Staje nagle obmyty pomarańczowym światłem plączącym się w rozwianej przez wiatr czuprynie i uśmiecha zdawkowo. Tylko skąd ta zmiana?
Zbliżał się wieczór. W przestworzach namnożyło się coraz więcej chmur, a od wschodu napływały kolejne, były to ciemne, brudne, burzowe kolosy. Jednak jeszcze nie błyskało i nie grzmiało, tylko z czasem zerwał się prędki i złośliwie świszczący w uszach wiatr. Wiktor był sam, jeśli nie liczyć umierających z posuchy wierzb i majaczącego pod jedną z nich trupa. To właśnie dla niego tutaj przyszedł. I tak się wpatrywał w te zwłoki mężnym wzrokiem, z wypiętym czołem i zamaszyście nadmuchaną postawą.
Wtem niespodziewanie padł na ziemię, z początku absurdalnie wyglądając jakby chciał tylko powąchać trawę, ale nie, on się czaił, skradał jak zwierzę, więcej: jak wojownik. Niewielki ciałem, ale waleczny sercem... Wbił paznokcie w ziemię, próbował bo była zbyt twarda. Przeżuwał szczęką niewidzialny kęs, a w uszach tłukły się rozbudzone bębny – wierzgające swą diabelską muzyką. Tak, był wojownikiem, był łowcą, był mężczyzną. Instynkt wzbierał w nim tak jak ogień wzbiera w piecu, aż w końcu wybuchł. Twarz mu się zjeżyła jak u rozdrażnionego kota, wygiął grzbiet, rozczepił palce u dłoni i wydał gdzieś głęboko w duszy zabójczy samą swą potęgą ryk wściekłego mordercy.
I rzucił się na bezradnego trupa. Rozcapiwszy gębę począł nim rzucać na boki niby najpodlejszym ze ścierw, turlał ciało po ziemi jak beczkę, wduszał twarz w rozżarzoną glebę i tłukł nią, na nowo otwierając zasklepioną ranę. Skakał po nim, a potem rozdrapywał butwiejącą skórę, aż zobaczył jak wypływa z tych wyciętych bruzd mięso, wyłamywał nogi jakby były z drewna, próbował skręcić kark szarpiąc niemiłosiernie za głowę. Rwał naprędce garści włosów i rozrzucał je dookoła, po to tylko by móc tańczyć w tym rozpostartym przez wiatr pierzu. W końcu wbił w oko jeden ze swych malutkich palców tak głęboko jak się tylko dało i kręcił nim, aż całą dłoń upaprał śmierdzącą mazią. Wkładał ręce do gardła i próbował wyciągnąć język, aż wyrwał z kiszeni przygotowany właśnie na tą okazję rzemień i zacisnąwszy go na gardle, o mało go przy tym nie krusząc, ciągnął zwłoki w kierunku wody. Duma przemieszana ze wściekłością nie schodziła mu z umazanego krwią pyska.
- Znowu?!
Ciało opadło w połowie drogi z łoskotem rozbijając się o ziemię. Coś chrząknęło, chyba kość, coś jęknęło, chyba Wiktor, coś znowu oniemiało, chyba Robert po raz już drugi.
- To on mnie zmusił! Wołał do mnie! Krzyczał, że muszę, prosił! To wszystko on... – Wyjawił Wiktorek wskazując drżącą dłonią sponiewierane zwłoki. Widać męstwo w tej jednej chwili całkowicie go opuściło. Pokrył się krwistym wstydem i uskoczył na bok. Przykucnąwszy, zaszył się we własnym wstydzie i skubał nerwowo trawkę. Tylko od czasu, do czasu pokazywał mokrą od łez twarz cherubinka, na która zdążył założyć okulary. Był znowu niewinnym, bezbronnym Wiktorkiem, który przy pierwszej lepszej okazji oblewa się zakłopotaniem.
- Co się z wami dzisiaj dzieje ludzie. Najpierw ona, teraz ty.
- A miałeś się go pozbyć – Koło rozpłakanego dziecka pojawiła się Maja, dopięła rozporek, pogłaskała chłopca po spoconej główce i szepnęła do ucha kilka słów wprawiając go w jeszcze większe zażenowanie całą tą sytuacją.
Zanim stało się cokolwiek, zanim akcja ruszyła na przód, świat na chwileczkę dosłownie się zatrzymał. Maja tuliła się do Wiktorka – No nie dąsaj się już mały – Pełna zrozumienia, ale i dogrywająca mu złośliwie, a Robert zastanawiał się co też ma teraz począć. Słońce chyliło się na horyzoncie, a od wschodu wiał przyjemny chłód. Płaczące wierzby zaczęły falować w rytm tego wiatru, może na pochwałę zbliżającej się ulewy. Granatowo-szare obłoki rozlały się po całym niebie tworząc gdzieniegdzie spękaną, atramentową krę wyrzuconą w przestworza. Gdzieś daleko rozbudziły się ptaki i nisko, prawie że nad ziemią szybowały chcąc nasycić się wolną, niegroźną im już przestrzenią. Nieopodal wysoka, całkowicie sucha, prawie, że szkielet, trawa kołysała się jak wzburzone morze. Słońce uciekało i dopiero teraz świat budził się do życia.
Robert zacisnął dłonie na twarzy trupa. Z bliska zdawała się być wielką, owalną maską. Z lewego oka wciąż wyciekał płyn, a poza nim czaiła się zaciemniona pustka i...
Wkradając się wzrokiem w głąb, Robert dostrzegł jak wewnątrz coś tliło się jeszcze pulsującym światłem. Coś nieznanego... Ależ, ależ... To był on! W środku, pod siwym korpusem wciąż żyła cząstka tego mężczyzny. Była to jego wola, paląca się bladym zniczem, świadomość, bezradna bo nie mogąca wprawić w ruch martwego ciała. Miotająca się jeszcze, błagająca o pomoc swym cichym wołaniem. To ona właśnie zmusiła Maję, aby zatańczyła z trupem, to ona nawoływała Wiktorka, aby ten zadał trupowi czysto fizyczny ból i to ona sprawiła, że Robert zbliżył swe usta do trupich, jednocześnie nadając im kształt wysuszonego serca. Tylko przez chwilę się zastanowił, odgraniczając siebie od zdechłego ciała centymetrem wolnej przestrzeni. A potem stało się, dotknął swoimi spękanymi wargami tych drugich zanurzywszy w nich lepki język. Ścisnął go w tym przerażająco paskudnym pocałunku i nie chciał wypuścić - sapiąc cicho i zamykając oczy. Zapomniał, że oni tam są i siedzą tuż obok widząc to wszystko. Czterdziestoletnia wola zachichotała szyderczo z wrażenia. „Całuj mnie, całuj... Może poczuję” – Gdyby miała słyszalny głos tak właśnie by krzyczała.
Usłyszał wołanie, krzyk Mai i przestał. Ocknąwszy się odepchnął zwłoki i przetarł z obrzydzeniem twarz.
- On tam siedzi, ten zboczeniec. Ciało jest martwe, ale on tam dalej jest! – Okazało się, że Maja miała rację, niestety dopiero teraz się o tym przekonał. Dramatycznie wręcz próbował przytopić trupa, zabić w nim tą wolę, która zmusiła go do takiego wyn(atu)urzenia, bo przecież ciała raz jeszcze się nie dało. Nurzając twarz raz za razem w stawie miał nadzieję, że już nie usłyszy tego wołania dobiegającego zza wyłupanego oka. Złudna jednak była to nadzieja, przy każdym wyjęciu z wody sprawdzał gapiąc się w tę czarną dziurę czy udało się wypłukać tę ohydną, nie mającą racji bytu wolę, ale ona ciągle tam tkwiła. I wciąż nawoływała aby dać jej ciału namiastkę życia. Aż w końcu zrezygnował całkowicie i nawet Maja przestała powtarzać swoje „Zabij, proszę zabij to”, a tylko rzucił ścierwem o ziemię, wciąż zmuszony do słuchania płynących stamtąd próśb.
- On mnie tak samo, tak samo jak ciebie – Rzuciła się Maja – I jego zresztą też – Pokazując Wiktora jedną ręką, drugą szarpała zwłoki. Robert tylko patrzył na to zrezygnowany.
Bez zapowiedzi rozbłysła pierwsza błyskawica. Z nieba lunął deszcz, najpierw w postaci kilku kropel, ale z czasem było ich coraz więcej. Kojący zmęczone ciszą uszy dźwięk lejącej się wody przypominał odgłos rozsypywanego dookoła ziarna. Było mokro, chłodno i przyjemnie.
Taki to właśnie deszcz obmywa bohaterów. Klęczący Robert przypomina wykutego w marmurze greckiego herosa. Woda spływa po dumnym ciele zmywając z niego cały ten dzień. Maja odczepiwszy się od trupa spaceruje obok, rozpościera szeroko ramiona tak by można dojrzeć każdy zakamarek jej podniecająco mokrego ciała, wypina ku niebu piersi, a potem śmieje się cicho nie przerywając chodu. Jest piękna i pociągająca, aż chciałoby się...
Niedaleko uderzył piorun.
Wiktorek trzęsie się cały ze strachu, wszystko łącznie z zamglonymi szkiełkami na nosie skacze jak porażone. Bardzo boi się burzy. Nienawidzi jak jest ciemno i że w każdej chwili niebo może się zatrząść srebrnym błyskiem. Cherubinek obejmując drzewo błaga ulewę o litość.
Wkrótce deszcz się skończy, chmury rozpłyną ukazując ułamany księżyc. Nazajutrz będzie chłodniej, wilgotno i błotnisto. Świat zapomni o tej dzisiejszej spiekocie. Pierwsi wczasowicze, a może tylko okoliczni mieszkańcy, znajdą unoszące się rytmicznie na wodnym lustrze zwłoki. Pokiereszowane. Pozbawione jakichkolwiek oznak życia... Jak to zwłoki. Wyciągną je ze srebrzystej toni. Oglądną, bezradnie próbując zidentyfikować. A szczególną ich uwagę przykuje puste oko, w czeluściach którego nic już się nie kryje, to co było dawno wymyła ulewa. Zapakują w czarny, szeleszczący worek. Wywiozą. Zakopią głęboko pod ziemią w dusznej, ciemnej trumnie.
Niespecjalnie podoba mi się za to użycie czasów. Nie czuję się kompetentny, żeby pisać co jest nie w porządku, ale coś tu jest nie tak.
Do autora: Strasznie mnie ciekawi, czy kiedyś zetknąłeś się z prawdziwym nieboszczykiem? Wiadomo, że kiedy się pisze opowiadanie, to nie chodzi w nim o suche fakty. Ale tekst bardziej przemawia (przynajmniej do mnie), kiedy autor ma blade pojęcie o czym pisze. Ty kompletnie zapomniałeś, że jest coś takiego jak stężenie pośmiertne. Takie głupie błędy odbierają tekstom wiarygodność, chociaż dzięki temu twoi bohaterowie mogli bawić się „trupem” jak marionetką.
Bohaterowie są skonstruowani w trochę niezręczny sposób. Bardzo mi brakuje analizy psychologicznej i niektórych motywów działania. Ta analiza niekoniecznie musi być w tekście. Wystarczłoby, gdyby zaszła w twojej głowie, a wtedy wszystko stało by się bardziej logiczne. Każdy z trzech bohaterów jest koszmarnie niespójny, jakby co chwila coś przestawiało mu się w głowie i zaczynał być inną osobą. Normalni ludzie tak nie mają. Nawet jeśli ktoś ma rozszczepienie jaźni, to cały proces wygląda zupełnie inaczej.
Pozostaje jeszcze sprawa kontrastu w narracji. Powolne, liryczne opisy i akcja razem z dialogami nie pasują do siebie. Ani nie są groteskowe, ani nie współgrają. I w jednych i w drugich elementach nie ma nic surrealistycznego, ani nie są w pełni wiarygodne (i psychologicznie i merytorycznie, o czym już pisałem). W dodatku różnice pomiędzy częściami tekstu zostały zaburzone przez wykorzystanie różnych czasów, co tylko zatarło mający w ten sposób powstać (jak się domyślam) kontrast. Pomimo to nie twierdzę wcale, że tekst jest zły i z pewnością znajdą się ludzie, którym może się spodobać.
Zacznę może od stężenia pośmiertnego, o którym muszę przynać Ci rację, dowiedziałem się dopiero po pisaniu i jakakolwiek zmiana tego elementu nie wchodziła już w grę, najzwyczajnie w świecie musiałbym zacząć wszystko od nowa. Idziemy dalej, co do przenikających się czasów i moich własnych wtrąceń do treści, to były one zamierzone ( jako że jest to moja pierwsza publikacja w necie, chciałem podkreślić swoją niedojrzałość - mam nadzieję że jeszcze - pisarską, poprzez ujawnienie się w tekście, to tak jakby lalkarz występował obok swojej marionetki) ale widzę, że zrobiłem to całkowicie niepotrzebnie(dziecinnie) i skomplikowałem odbiór treści. Ta bowiem wcale nie mówi o strachu przed trupem, martwym ciałem, przynajmniej starałem się aby tak nie było, ale jak już mówiłem to dopiero pierwsze wprawki są. Co do bohaterów to te nagłe zmiany, nie mają nic wspólnego z rozdwojeniem jaźni( nie jesteś jedynym, który tak to skojarzył, co bardzo mnie jako autora niepokoi:>), a tylko wynikają z tej byćmoże źle przekazanej, byćmożę niezrozumiałem fabuły. Nie będe tutaj nic sugerował jak należy ją odczytywać, bo jeżeli faktycznie dokonałem badziewnego przekazu informacji, to onzaczałoby to jeszcze większe upokorzenie mojej osoby.