Cała prawda o człowieku

Nieznany

- Nazywam się Scott. Przyszedłem odebrać swoje wyniki – powiedział wysoki, czarnowłosy, czterdziestoletni mężczyzna do pielęgniarki, która pełniła dyżur w recepcji Kliniki Kardiologicznej Johnson & Brown. W stanie Nowy York było dużo placówek tego typu, jednak ta, mieszcząca się w Nowym Yorku miała najlepszą renomę. Właśnie dlatego zgłosił się właśnie tutaj.

Kobieta szperała przez chwilę w szufladzie po czym podała mu teczkę podpisaną R. Scott. Z jej wzroku odczytał, że wyniki nie należały do najlepszych.

- Profesor Brown czeka na pana w swoim gabinecie – powiedziała. Mężczyzna udał się tam nie zwlekając ani chwili.

Kiedy wchodził do środka naszło go niemiłe wrażenie, że profesor już na niego czekał.

- Nie jest dobrze panie doktorze? – spytał gdy tamten przecierał szmatką szkła w okularach.

- Jest nawet gorzej niż pan myśli. Ma pan bardzo poważną wadę serca, a w tym stadium choroby nie jesteśmy w stanie nic zrobić. Tutaj nie pomoże żadna operacja, na to jest już niestety za późno. W każdej chwili może pan umrzeć. Daję panu najwyżej pięć dni – wypalił lekarz. Nigdy nie był zwolennikiem owijania takich rzeczy w bawełnę. Uważał, że pacjent ma prawo do tego, by go jasno poinformowano o stanie jego zdrowia. Nawet w takich, a może zwłaszcza w takich przypadkach.

Scott zbladł.

Dlaczego ja? Dlaczego akurat ja, Roland Scott – pomyślał. – To niesprawiedliwe! Na świecie jest dużo ludzi, którzy o wiele bardziej niż ja zasługują na śmierć.

- No cóż, zdarza się – powiedział wstając, kiedy wrócił mu głos. – Zegnam pana profesorze.

- Nie może pan wyjść. Potrzebuje pan ciągłej opieki medycznej. Musimy jeszcze zrobić dodatkowe badania, żeby się upewnić. Mamy już dla pana przygotowane miejsce – krzyknął za nim lekarz, ale drzwi gabinetu już się zamknęły.

Brown nacisnął guzik na automatycznej sekretarce.

- Tak panie profesorze – dobiegł go damski głos należący do jego nowej, młodej sekretarki.

- Może pani zadzwonić do pani Hoppkins i powiedzieć jej, że właśnie zwolniło się miejsce...

Scott, wychodząc z kliniki zatrzymał się koło kosza na śmieci i wyrzucił do niego swój zegarek. Za złotego Atlantica otrzymałby całkiem pokaźną sumkę, ale pieniądze były dla niego ostatnią rzeczą, której potrzebował. przecież nie mógł za nie kupić sobie życia.

Złapał taksówkę, która zawiozła go do siedziby firmy, w której pracował od piętnastu lat. Był to olbrzymiej wielkości szary budynek taki, jak większość wieżowców na Brooklynie.

- O, Scott, dobrze, że już jesteś – powiedział wyfrakowany mężczyzna podchodząc do niego. – Musisz zerknąć na tę dokumentację. Coś...

- Nie teraz – przerwał mu Scott i wszedł do właśnie zamykającej się windy. Wysiadł na szesnastym piętrze, bo właśnie tam znajdowały się biura dyrekcji C. J. Industries. Odepchnął na bok zagradzającą mu drogę sekretarkę i wszedł do sali konferencyjnej przerywając spotkanie z konkurencyjnym koncernem. Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, zaczął swoje przemówienie.

- Zwalniam się – rzucił do zaskoczonego prezesa.

- Ale dlaczego? – zdziwił się tamten. – Moja firma bardzo sobie ceni pańskie umiejętności zawodowe i o ile wiem, godnie pana za nie wynagradza...

- Osiem i pół tysiąca dolarów rocznie nazywa pan godnym wynagrodzeniem? – roześmiał się Scott. – Od piętnastu lat haruję dla firmy dniami i nocami! Dwoję się i troję, żeby urząd skarbowy nie przyczepił się do niczego, a dostaję za to marne siedem i pół patyka! Przecież to jest rozbój w biały dzień!

- Porozmawiajmy spokojnie – zaproponował prezes – Proponuję panu dwadzieścia... nie, dwadzieścia pięć tysięcy rocznie plus premia za staż. Co pan na to?

- Wsadź sobie gdzieś swoją forsę – odpowiedział Scott. – Nie zostałbym tutaj nawet gdybyś mi proponował pięćdziesiąt patyków stary sknero!

- Jesteś zwolniony! – krzyknął rozdrażniony prezes.

- Spóźniłeś się stary, bo ja sam się zwolniłem.

- Reszty nie trzeba – rzucił Scott taksówkarzowi i zatrzasnął drzwi samochodu.

Wjechał windą na osiemnaste, ostatnie piętro wieżowca i otworzył drzwi swojego dwupokojowego mieszkania. Wydawałoby się, że trzydzieści metrów kwadratowych, to mało, ale w zupełności wystarczało to staremu kawalerowi, którym był Scott. Już we wczesnej młodości postanowił sobie, że na pierwszym miejscu będzie dla niego kariera i do tej pory mu to nie przeszkadzało. Jednak teraz trochę tego żałował. Jego dziewczyna zostawiła go czternaście lat wcześniej, wyszła za mąż i dochowała się gromadki dzieci. A co on miał z życia oprócz okrągłej sumki w banku?

I tak, błądząc myślami w swojej przeszłości, zasnął. Zostały mu jeszcze cztery dni.

Kiedy obudził się rano, tknięty nieznanym do tej pory uczuciem, postanowił, że musi pooddychać świeżym, naprawdę świeżym powietrzem, a nie mieszaniną CO2 spowijającą cały Nowy York. Zaopatrzony w namiot, śpiwór i zapas żywności udał się na dworzec centralny.

- Gdzie chcę jechać? Prosto przed siebie – odpowiedział kasjerowi, który popatrzył na niego jak na wariata. Jednak wcale się tym nie przejął. Ostatecznie odszedł od kasy ściskając w dłoni bilet dzięki któremu mógł dojechać do jeziora Ontario.

Wysiadł z pociągu na jakiejś małej stacyjce, która w żaden sposób nie przypominała nowoczesnego dworca w mieście, z którego wyjechał. Nie wiedział co to była za mieścina, ale właściwie nie wiele go to obchodziło. Ku wielkiemu zdziwieniu zawiadowcy skierował się w stronę lasu.

Szedł prosto przed siebie. Naokoło niego ciągnął się las. Wraz z upływem czasu zaczynał się robić coraz ciemniej i ciemniej, ale on wciąż szedł przed siebie zachwycając się zapachem czystego, leśnego powietrza. Prawie nie zwracał uwagi na fakt , że jego nieprzyzwyczajone do długich spacerów nogi, ledwie utrzymywały resztę jego ciała.

Nastała noc. Scott zatrzymał się dopiero wtedy, kiedy pod jego stopami chlupnęła woda. Cofnął się na brzeg i rozbił namiot. Zasnął zanim jeszcze na dobre zdążył się położyć. Jeszcze trzy dni...

Obudził się o wschodzie słońca. Zwykle miał trudności z wstawaniem o godzinie ósmej, ale teraz obudził go radosny śpiew ptaków. Słyszał go po raz pierwszy od czasu dzieciństwa, gdyż w Nowym Yorku właściwie nie było dziko żyjących zwierząt. Miasto dbało o to, aby nic nie brudziło skwerków, które jeszcze z przyzwyczajenia nazywano parkami.

Zaraz po śniadaniu poszedł na spacer. Zieleń w takich ilościach była egzotyką dla biurokraty, który od ranka do zmierzchu pracował na dziesiątym piętrze wielkomiejskiego wieżowca.

Scott zachwycał się drzewami. To nie były drzewa, jakie można by było spotkać w mieście. Tych tutaj nikt nigdy nie przycinał, nie pilnował, aby rosły prosto. Ich położenie nie było ustalone przez grono architektów krajobrazu. Były... były przerażające. Powyginane przez wiatr wyglądały jak straszydła z opowieści o duchach, które całe wieki temu opowiadała mu babcia.

Około południa wszedł na polanę porośniętą krzaczkami jagód. Zjadł kilka owoców i wtedy przypomniały mu się ciasteczka pieczone przez jego babcię. Zaczął szybko i zachłannie zjadać drobne owoce. Były taki soczyste i smakiem wcale nie przypominały tego, co kupił kiedyś w mieście. Jagody hodowane na nawozach sztucznych i pestycydach oprócz koloru nie miały nic wspólnego ze swoimi naturalnymi odpowiednikami.

Przetarł usta wierzchem dłoni i dopiero wtedy zauważył, że ma ona barwę fioletu. Druga dłoń wyglądała identycznie. Nie miał lusterka, ale przypuszczał, że jego twarz jest takiego samego koloru. Zerknął jeszcze raz na swoje dłonie a potem za pełną jeszcze owoców polankę i ze zdziwieniem spostrzegł, że się śmieje. Już nawet nie pamiętał kiedy robił to po raz ostatni.

- Nie do wiary, taka głupia rzecz, a cieszy – zawołał.

Nie przestając się śmiać usiadł pod białą brzozą. Nie wiedział, która była wtedy godzina, bo przecież wyrzucił swój zegarek do śmieci. W tym właśnie momencie spostrzegł jak przyjemnie jest żyć nie będąc ograniczanym przez czas.

Brzoza szumiała. Scott już prawie zapomniał jak szumią drzewa. Wsłuchawszy się w piosenkę nuconą przez liście, zasnął. Zostały mu dwa dni...

Kiedy się obudził, był cały zdrętwiały i obolały. Pień drzewa i korzenie są mniej wygodne niż tapczan czy materac. Mimo iż mężczyzna mógł bez dotykania się policzyć na ilu szyszkach i kamieniach spał, był dziwnie szczęśliwy. Przez dwadzieścia lat mieszkał w kawalerce, zamknięty w trzydziestu metrach kwadratowych powierzchni, a teraz spał w przestrzeni nie ograniczonej przez żadne cegły.

Na śniadanie zjadł część prowiantu, który zabrał ze sobą z obozu i ruszył przed siebie.

Po pewnym czasie wyszedł na małą polankę i niemal zamarł z wrażenia. Kilka metrów dalej stała sarna. Miała brązowe, nakrapiane na biało futerko. To był wspaniały widok dla kogoś, kto widział to zwierzę tylko na pocztówkach, ponieważ szkoda mu było pieniędzy na Zoo. Stał tak przez długą chwilę i nagle z przerażeniem spostrzegł, że po jego policzkach spływają łzy. Przeszedł go zimny dreszcz, kiedy pomyślał, co by się stało, gdyby zobaczyli go teraz jego współpracownicy z firmy. To byłby skandal.

Noc zastała go jakieś dwa kilometry od namiotu. Nie śpieszył się z powrotem, bo przecież nikt na niego nie czekał. Człowiek biznesu nie ma czasu na miłość, czy znajomości szersze niż w obrębie firmy.

Las w nocy wyglądał zupełnie inaczej niż w dzień. Był tajemniczy i straszny. Na ziemi roiło się od przerażających cieni. Scott drętwiał słysząc każdy, nawet najmniejszy szelest. W mieście nigdy czegoś takiego nie doświadczył. Teraz dopiero dowiedział się, co to znaczy naprawdę się bać. Nie o kontrakt za milion dolarów, ale o własne życie.

Boję się o własne życie... Czy to nie śmieszne? – pomyślał. – Przecież niedługo rozpocznie się mój ostatni dzień. Dziwne, że dopiero przed śmiercią człowiek uświadamia sobie jakie miejsce zajmuje w hierarchii świata. Uświadamia sobie , że jest jedną z cząstek przyrody. Jestem człowiekiem, co czyni mnie częścią przyrody. Niektórzy myślą, że rasa ludzka stoi wyżej, ale to bujda. To kłamstwo, którym ludzie próbują się dowartościować. Człowiek jest częścią przyrody i nikt ani nic nie zmieni tego faktu. Tak już po prostu jest.

- Co pan tutaj robi? - usłyszał po południu, kiedy również spacerował.

Dopiero wtedy spostrzegł, że znajduje się o kilka kroków od szosy, a przed nim stoi jakiś wyfrakowany jegomość.

- Czy jest pan buszmenem? – spytał tamten.

- Nie, jestem księgowym i radcą prawnym w jednej osobie – odpowiedział Scott.

- W takim razie, co pan tutaj robi?

- Nawróciłem się...

- Nie rozumiem.

- Widzi pan, kiedyś myślałem, że pieniądze są najważniejsze, ale teraz wiem, że tak nie jest.

- Chyba pan żartuje – roześmiał się tamten. – Pieniądze SĄ najważniejsze, bo dają władzę.

- Po co komu władza, jeśli nie ma się przy sobie przyjaznej duszy – odpowiedział Scott.

- Pieniądze są najważniejsze, szczęście jest rzeczą drugorzędną, a poza tym, za pieniądze można kupić wszystko...

- Nie prawda – przerwał mu Scott. – Nie można kupić za nie życia!

- I tu jesteś w błędzie bracie. Nie słyszałeś o czymś takim jak klonowanie? Pobierają od ciebie komórkę a z niej rozwija się człowiek na twoje podobieństwo. To tak, jakbyś nie umierał. W klinice w Bostonie już rozwija się mój klon. Jeśli chcesz, to mogę dać ci adres tej kliniki, ale to jest oczywiście nie oficjalne.

- Panie Collins, spóźni się pan na konferencję – zawołał szofer i wyfrakowany jegomość poszedł do samochodu.

Przez następne dwa dni Scott zastanawiał się nad tym, co powiedział mu Collins. Trzeciego dnia spostrzegł, że coś jest nie w porządku. Przecież, według słów Browna, powinien był już nie żyć. Spostrzeżenie to wywołało w nim furię. Czyżby został oszukany?

- W akta naszych pacjentów wkradł się błąd. Sekretarka nie zapisywała imion pacjentów tylko ich pierwsze litery. W związku z tym, mieliśmy dwoje R. Scottów. Pani Roberta umarła pięć dni temu. Odebrał pan jej wyniki przez co nastąpiła ta głupia pomyłka. Jest pan zupełnie zdrowy, a bóle, o których pan wspominał, były wynikiem nadmiaru stresu. To nic poważnego. Jeszcze raz najmocniej przepraszam – powiedział profesor Brown.

- No cóż, mój adwokat skontaktuje się z panem i razem dogadacie się w tej sprawie – powiedział Scott wstając. – A tak na marginesie, to podczas mojej ostatniej wizycie w tej placówce zginął mi mój złoty Atlantic. Byłbym bardzo rad, gdyby się odnalazł – powiedział i zamknął za sobą drzwi gabinetu.

- Na róg 15 –tej i 34 – tej – powiedział wsiadając do taksówki.

Postanowił sobie, że jeszcze tego samego dnia rozejrzy się za jakąś pracą. Może przyjmie propozycję jaką złożyła mu dyrekcja Donald’s Company, największy konkurent C.J. Industries? A może założy własną firmę? Ma przecież duże doświadczenie. Tak – postanowił. Zbuduje swoje własne imperium i zniszczy C.J. Industries. Może też wybudować kurort wypoczynkowy w miejscu, w którym spędził ostatni tydzień. To przecież znośna okolica, ludziom by się podobało. Wycięło by się kilka starych drzew i po krzyku. Tak, ten interes przyniósł by mu dużo pieniędzy. Miałby wtedy bardzo dużo pieniędzy i ... władzy.

Tak, pieniądze dają władzę – stwierdził w myślach. – Do diabła Collins, miałeś rację!

Nieznany
Nieznany
Opowiadanie · 4 lipca 2000
anonim