A teraz wyobraź sobie taką sytuację że ŁUP (albo ‘tap’) wypięło się na ciebie całym swym dostojeństwem i zamiast niego jest tylko nieśmiałe ‘plop’, parabola nie kończy się jak to ma w zwyczaju tylko orbitujesz sobie dalej po jakiejś podejrzanej spirali.
Budzisz się, jasne że się budzisz.
Tylko wszystko wkoło wydaje się spać. I lunatykować.
Nawet sobie nie wyobrażasz co może robić taka ściana przez sen. Albo twoja półka z płytami. A najgorsze są wszystkie te niepotrzebne rzeczy walające się Bóg wie od kiedy po podłodze. Mają w sobie coś tak złośliwego że żałujesz że kiedykolwiek umieściłeś je na swojej drodze. A tym bardziej na własnym dywanie. Który, nawiasem mówiąc, zachowuje się teraz najbardziej przyzwoicie. Nic takiego, tylko nagle znalazł się pod sufitem. Nawet stanu skupienia nie zmienił (bo ściana była teraz definitywnie ciekła).
Ciężko sobie wyobrazić, co? Bo to trzeba zobaczyć. Trzeba być tamtego dnia w moim pokoju. Sobota, trzy dni temu, dziesiąta rano.
Siedzę na łóżku, zupełnie zdezorientowana. Krople ściany spadające raz po raz na mój kark bynajmniej nie ułatwiają zebrania myśli. Zresztą, co tu dużo myśleć. I tak wpadłam już na najbardziej odkrywczą myśl na jaką w ogóle w tej sytuacji było mnie stać: „coś jest nie tak”. Ba.
Drzwi w suficie otwierają się z trzaskiem (tak, te same drzwi co jeszcze wczoraj wieczorem znajdowały się na ścianie, tej naprzeciw łóżka, i były na tyle dobrze wychowane że trzaskały tylko przy zamykaniu), ktoś czy coś wpada na lewitujący dywan. Odruchowo podciągam kołdrę pod szyję. Właściwie miałabym ochotę naciągnąć ją i na głowę ale jakoś nie ufam jej aż na tyle. Poduszka jest cała mokra. Zresztą najwidoczniej odechciało jej się być poduszką bo wygląda jak śpiący gołąb. (Nie, z całą pewnością nie zdechły. Zresztą, chyba lepszy zdechły gołąb w łóżku niż COŚ pod sufitem...)
Dywan fruwa sobie dokładnie nade mną. Przed chwilą wisiał trochę bardziej na lewo, musiał się przesunąć kiedy zajmowałam się pościelą. (Jak będziesz kiedyś mieć okazję, przyjrzyj się swojemu dywanowi od spodu. Może na twoim tez ktoś namalował Narodziny Wenus.)
Tymczasem zza dywanu wychyla się głowa. Całkiem normalna, w zasadzie prawie ludzka. Męska, gwoli ścisłości. Taka ot, twarz przeciętnego faceta. Tyle że z czymś w rodzaju czterech małych różków nad czołem. I szerokim, głupawym uśmiechem. Nawet sympatyczna, jakby się zastanowić.
Gapi się na mnie, ja na niego, trzymając się kurczowo kołdry (kołdra się przewróciła poniekąd na lewą stronę – pierze na zewnątrz, szmatki w środku). Niezręczne milczenie gęstnieje coraz bardziej i zaczyna się materializować. Milczenie wygląda jak kwiatki. Takie drobne, różowo-niebieskie. Całkiem ładne, tylko wonieją jakoś tak... drażniąco.
Tfu, zbyt drażniąco, doprawdy.
- Kto? – pytam.
Szeroki uśmiech okazał się nie być uśmiechem tylko normalnym wyrazem twarzy. Gość uśmiecha się dopiero teraz. Makabra. Właściwie według wszelkich praw dolna część twarzy powinna mu odpaść.
- Twój osobisty Diabeł Stróż. Cieszysz się, misia, prawda?
- Eeeee...
(Jak jasna cholera... zaraz znikniesz, prawda?)
Nie znika.
Wciąż nie znika.
Cały pokój w kwiatkach. Pfe.
- Myślałam że od tego powinien być anioł...
- Powinien. Ale dla ciebie zabrakło.
- Ah.
Nie, wcale nie jestem zdziwiona. Takie rzeczy podobno się zdarzają. Jak ktoś ma gorączkę.
Ostrożnie dotykam dłonią czoła. Zimne.
- Główka boli? – wiesz co jest najbardziej wzruszającą rzeczą jaką słyszałam? Troska w głosie diabła.
- Nie. Nie boli.
Ściana zalała już większą część łóżka, dłuższe siedzenie na nim wydaje się nie mieć większego sensu. Ostrożnie wysuwam nogę spod kołdry, czubkami palców badając na ile mogę zaufać podłodze.
Z podłogą w porządku.
Z nogą nie zupełnie...
- Pióra??!!! – moje spojrzenie aż ocieka paniką (panika to budyń wiśniowy. Albo truskawkowy. Jakiś różowy w każdym razie).
Diabeł (ahh, mój osobisty diabeł) zeskakuje z dywanu i w ciągu ułamka sekundy znajduje się przy mnie. Przygląda się uważnie mojej nodze. A ja przyglądam się jemu, w całej okazałości. Właściwie niczym nie różni się od zwykłego faceta. No bo ogon się nie liczy. Wydaje mi się że wyglądałby dziwniej gdyby go nie miał.. No i niski jest. Kurdupel. Ubrany, jak to na diabła przystało, na czarno. Zwykłe proste spodnie i powyciągany sweter (po starszym diable?). Prawie elegancko, nie ma co. Włosy króciutkie, właściwie meszek.
- Eeee, misia, ty się tu drzesz że mi się prawie serce o mózg rozbija a to tylko kołdra. – odzywa się z beztroską miną odklejając maleńkie piórka z mojej nogi.
Odsuwam jego rękę i odrzucam dziwnie lekką kołdrę. Cała jestem w piórkach. Cóż, trzeba się oskubać. Ciężko, strasznie zawzięte to małe badziewie.
- Pomóc? – pyta mój Stróż ze zbyt dużym impetem siadając na łóżko i uwalniając z nasiąkniętego materaca kaskadę małych błyszczących kropelek.
- Nie. Lepiej powiedz co się tu dzieje.
- A naprawdę nie widzisz?
Staram się zmiażdżyć go spojrzeniem. Nie wychodzi.
- Widzę. Pytam tylko o co chodzi.
- Hm. Nie wiem... Ja właściwie mam to tylko posprzątać.
Spod warstwy piórek wreszcie zaczyna wyłaniać się piżamka. Chociaż powoli zaczynam w to wątpić.
- Posprzątać..? Czyli to nie twoja sprawka?
- CO?! Ależ skąd! – oburzony diabeł zrywa się na równe nogi. Świeci mi w oczy. Oczami.
To boli.
- Żartowałam.
- Wiedziałem – uśmiecha się znowu makabrycznie, triumfująco.
Odrywam ostatnie piórko z rękawa czegoś co jeszcze niedawno było piżamką w zajączki. Nadal jest w zajączki. Długa kieca balowa z flaneli w zajączki. Kopciuszek się przy tym chowa.
Wyglądam jak kretynka.
- To może już zacznij to sprzątanie – mówię z niesmakiem przyglądając się mojej kreacji – to wszystko robi się coraz mniej zabawne.
- No coś ty, miśka, wyglądasz szałowo.
Rzucam w niego śpiącym (dobra, niech będzie, zdechłym) gołębiem.
- Dobrze już, dobrze – mówi ze śmiechem – tylko musisz mi pomóc.
- Pomogę – odpowiadam szukając wzrokiem szafki z ciuchami. Nie ma jej nigdzie. Tam gdzie stała wczoraj wieczorem teraz beztrosko rośnie sobie wielki kaktus. Fantastycznie. Jestem skazana na zajączki. – Co mam robić?
- Powiedzieć mi tylko czego chcesz.
- He?
- No, coś trzeba z tym wszystkim zrobić – rozgląda się po pokoju – przecież tego nie wyrzucę. Ale można by na coś wymienić...
- Masz na myśli cos w rodzaju „spełnię tyle twoich życzeń ile masz rzeczy w pokoju”?
- Brawo misia.
- Łał... – patrzę na niego osłupiała. Zasłania dłonią oczy, teraz pewnie moje świecą zbyt jasno.
- Od czego zaczniemy?
- Diabełku... – łapię go za rękę i uśmiecham się przymilnie – a gdyby tak hurtowo, wszystko naraz? I jedno życzenie, ale takie duże duże?
- No, co ci tam chodzi po głowie? Wal, miśka.
- Bo widzisz, chciałabym... albo czekaj. Najpierw chcę mieć porządne ubranie
Nawet nie wiem kiedy i jak to zrobił. Nawet nie wiem skąd wiedział co to po mojemu znaczy porządne ubranie. Flanelowa kieca zniknęła bez śladu. Teraz stoję w normalnych dżinsach i za dużym swetrze.
- I co dalej? – pyta przyglądając mi się uważnie.
- Teraz, diabełku, chciałabym... ale to ci powiem na ucho, dobrze?
Pochylam się i szepczą kilka zdań do jego lekko spiczastego ucha.
Diabeł uśmiecha się i kręci lekko głową.
- Oj misia, misia.
ale też pozdrawiam serdecznie,
kussi
Jedna przyjemna żecz to narracja. Taka sielankowata i ciepła (zaspana więc pasuje w sam raz).