Trenował w lokalnym klubie NKS Niedokończeniówka. Od lat był jedyną sportową nadzieją miasteczka. Uprawiał biegi długodystansowe. W zasadzie, to biegi bardzo-długodystansowe. Posiadał wszystkie cechy takiego sportowca. Wątła budowa ciała, wytrzymały organizm, dobra kondycja, lecz słaba szybkość i siła. Biegał powoli, ale najprawdopodobniej nieskończenie długo. Był to sport jakby wymarzony dla jego psychiki. Zawiłości technicznych nie było w nim wiele, więc nie miał się do czego zniechęcać, a wyjątkowa kondycja przykrywała słabą wolę. Nie wiedzieć czemu, szczególnie leżały mu długie, strome wzniesienia. Okolica słynęła z takiego terenu, miał więc gdzie pan Mateusz szlifować swoją formę.
Klubowym trenerem Chodzińskiego był pan Wsumiewporządalski(alias W...ski). Pan W...ski był człowiekiem starej daty i starych sportowych zasad. Nie liczyła się dla niego komercja, czy też kunktatorstwo(nie mówiąc już o dopingu). Liczyła się sportowa postawa fair-play i czymś takim, według niego, Mateusz winien był się kierować. Można śmiało stwierdzić, iż był on właściwie trenerem niepotrzebnym. Technikę biegania Chodziński znał od szkoły podstawowej, a taktyka rozgrywania biegu była dla trenera nieważna. Zawsze powtarzał:
- “Biegniesz sam i nikt ci w tym nie pomoże. Znając dystans, obierz stałą szybkość, z jaką dotrwasz do mety. Obierzesz największą, wygrasz.”
Pewnego dnia miasteczko obiegła wiadomość tej treści, że:
Pan W...ski, mimo swej konserwatywności,
Dał się namówić na sygnały nowoczesności.
“Nibytrener” pewnego razu zabawiał w jakimś większym mieście. Opowiadał potem, że jakiś “łysy” namawiał go do jakiejś medytacji. Podobno w ten sposób można czuć i nie czuć gwoździ na tyłku, a może to być pomocne w treningach. Starszy pan myślał, że trzeba zawodnikom podkładać gwoździe pod zadki, a wówczas ci, z bólu, niczym strzały popędzą do mety. Na szczęście, ktoś mądrzejszy, wyjaśnił mu, o co chodzi. Ostatecznie trener polecił swemu podopiecznemu, w momentach kryzysowych, odlatywać myślami od biegu, dzięki czemu nie będzie czuł zmęczenia.
Wtłoczenie siebie w atmosferę koncertu, gdzie musi przypominać sobie tekst piosenki i nuty do niej, pozwalało Mateuszowi uniknąć próby swej siły woli. Robił to jednak wówczas, gdy już było rzeczywiście ciężko. Taka medytacja ujmowała przyjemności biegania, a ponadto, gdy za bardzo odlatywał, wówczas często się potykał i wywracał. Wiadomo, że dla sportowca kontuzja, to nic dobrego.
Chodziński biegał zawsze w swoim ulubionym, biało-niebieskim dresie. Był jedynym sportowcem w Niedokończeniówce, który posiadał wyłączność do dresu. Na dresie wyszyte były jego inicjały: MC.
W dzień 1 kwietnia, ktoś spłatał mu figla i te inicjały przerobił na przezwisko z dawnych lat: MC2.
Pseudonim ten był dwuznaczny. W sytuacji korzystnej MC2 - od wzoru fizycznego, a w sytuacji nie-korzystnej MC2 - Mateusz - cymbał do kwadratu.
Niezależnie od PKT(popołudniowe treningi klubowe), nasz bohater umiejętnie połączył doskonalenie formy z pracą zawodową. W swoim miasteczku pełnił funkcję doręczyciela pocztowego. Zamiast roweru używał swoich kończyn dolnych(dobrze, że nie cudzych). Jako, że biegał nieraz, jak już mówiliśmy, zamyślony, na murach pojawiło się graffiti:
“Medytacje miejskiego listonosza”
Ubierał codziennie rano biało-niebieski dres i pędził doręczać przesyłki. Z okien wychylały się
wówczas piękne niewiasty różnego wieku(bywało też, że niewiasty różnej płci), pytając:
- Panie Mateuszu, ma pan coś dla mnie?
Lubił odpowiadać, że tak, gdy były to kartki z życzeniami, lub wygrane w telewizyjnych konkursach. Nieszczególnie, gdy upomnienia z biblioteki, lub telegramy z przykrą wiadomością. No, zdarzało się, że poleciał za nim pantofel, gdy nie miał dla którejś alimentów.
Praca listonosza miała też dla Mateusza inne znaczenie. Roznosząc przesyłki, mógł bez podejrzeń częściej przebywać w towarzystwie swej cichej sympatii, najurodziwszej w miasteczku, jasnowłosej Olimpii. Olimpia zachowywała wobec niego spory dystans. Była jednak dla Chodzińskiego symbolem czegoś wielkiego. Nieosiągalnym marzeniem. Powiedziała mu, że da się poznać bliżej, gdy nasz bohater wygra jakiś poważniejszy bieg.
Trener ciągle powtarzał Mateuszowi, że jest najlepszym zawodnikiem w okolicy. Sportowca te
słowa bardzo podbudowywały. Musiał jednak posiadać w głowie duży procent tempactwa. Nie
zastanowiło go nigdy to, że biega zawsze sam. Nie widział w okolicy nikogo, kto uprawiał by
czynnie jakiś sport. A twierdzi się, że jest najlepszy. Racja! Najlepszy, bo jedyny. Poza pochwałami,
pan W...ski często też używał słowa zawody. Coś takiego jeszcze nie miało miejsca. Widocznie
miały to być te zawody, o których mówiła Olimpia.
Wreszcie nadszedł dzień, w którym pan trener uchylił rąbka tajemnicy. Oświadczył swojemu
zawodnikowi, że wkrótce odbędą się zawody. Zawody bardzo ważne dla długodystansowca i
całego miasteczka. W...ski powiedział, że bieg rozgrywany będzie w odległym województwie, kon-
kurencja duża, trudne warunki, a przede wszystkim trudne zasady. Regulamin miał wyjaśnić później.
Mateusz specjalnie nie wiedział, co myśleć o tym biegu. Nie znał realiów czegoś takiego. Zawsze
biegał sam i dla siebie. Z drugiej jednak strony, pamiętał słowa Olimpii. Gdy tak siedział z rozdzia-
wionymi szczękami, trener przerwał mu rozmyślania:
Wiem, że uczyłem cię sportowego podejścia, ale pewnie chcesz wiedzieć, jaka będzie nagroda?
Chodziński słyszał w ustach słowa Olimpii. Ich urzeczywistnienie było dla niego największą nagro-
dą. Była to jednak nagroda zbyt osobista, aby wyjawiać ją trenerowi.
Okazało się, że dla zwycięscy organizatorzy przewidywali niewielkiego, złotego pionka. Biegacz
chwilę się zastanowił, cóż niesamowitego mógłby zrobić ze złotym pionkiem? Brnąc szybko myślami
w świetlaną przyszłość, umiejscowił go na wąskiej półeczce. Na przeciw półeczki siedzi on, obejmu-
jąc pannę, lub już panią Olimpię. Dziwnie mu to brzmiało. Złotowłosa Olimpia i złoty pionek.
OLIMPIA w zestawieniu z pionkiem. Zarzucił trenerowi, że przecież pionek, to przysłowiowy “nikt”.
Pan W...ski sprytnie z tego wybrnął. Stwierdził, że pionek będzie miał wygrawerowaną pozycję na
szachownicy: E7. Miał to być pionek w “królewskiej” kolumnie szachowej i gotowy do promocji,
czyli zamiany na najsilniejszą figurę. Dający duże możliwości. Coś takiego miał też dawać tryumf w
zawodach.
Kryształowy sportowiec widział to wszystko mało zrozumiałym. Nie brał też pod uwagę popularnego
ostatnio powiedzenia, że:
“Jak nie wiadomo o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o pieniądze.”
A, tak naprawdę, to chodziło o duże pieniądze. Naprawdę duże. Pieniądze aż dziwnie duże, jak na coś
takiego. Wiadomo też, iż często największe profity zbiera nie ten, kto zasłużył na nie swoim wysiłkiem,
lecz ten, kto zwycięża sprytem. Zyski z biegu wyławiali tajemniczy sponsorzy, menedżerowie, trener(?), prezydent miasteczka, radni, pani prezesowa Towarzystwa Miłośników Spraw Nieważnych, pan
Franek, itd.. Nic dziwnego, że ławica mniejszych i większych nominałów, przepuszczona przez taką
sieć, nie mogła dotrzeć do Mateusza. Chyba też pod tym kątem należy spojrzeć na obietnicę jej wyso-
kości, pani Olimpii. Przeromantyzowanemu bohaterowi głównemu nie przyszło to wcale do, już wtedy
rozmarzonej głowy.
Zasady biegu okazały się równie podejrzanym tematem. W...ski wyjawił je Chodzińskiemu, gdy ten
trochę ochłonął z pierwszego wrażenia. Trener nazwał te zasady systemem “kanaryjskim”. Zawodnicy
mieli biec regulaminowe 13 okrążeń. Była to tzw. żelazna porcja. Potem mogło być różnie. Po przebie-
gnięciu tych 13 okrążeń, sportowcy mieli biec dalej. O ostatecznej liczbie pętli decydowali sędziowie,
już w trakcie zawodów. Mogło więc być tych rund 14, lub kilkukrotnie więcej. Oświadczenie o tym, że
zbliża się ostatnia pętla, miało paść tuż przed jej rozpoczęciem przez prowadzącego zawodnika.
Dla biegnących meta była więc od początku, do końca tajemnicą. Wygrywał oczywiście ten, kto po
obwieszczeniu mety, dobiegnie do niej pierwszy. Takie rozwiązanie utrudniało rozgrywki taktyczne i
prowokowało uczestników do maksymalnego wysiłku. Chcąc bowiem wygrać, należało być cały czas
z przodu, ponieważ nagłe ostatnie okrążenie mogło nie wystarczyć na odrobienie ewentualnych
strat. Zawodnicy dublowani, mieli być automatycznie dyskwalifikowani. Okrążenia były znacznej
długości i wiodły przez bardzo urozmaicone tereny: podbieg, zbieg, rzeka, las, wiejskie opłotki, itd..
Dla Mateusza taki system miał spore zalety, ale też i pokaźne wady. Skoro należało być cały czas z
przodu, nie musiał zwracać uwagi na rywali, z którymi nigdy jeszcze nie biegał, tylko pędzić swoim
najszybszym tempem. Ostatecznego dystansu nie znał, więc jak miał to tempo obrać? Na to trener
W...ski miał tylko jedną odpowiedź. Ruch ramionami w górę i w dół, czyli żadną odpowiedź.
Ostrzegał tylko Chodzińskiego, że najprawdopodobniej rywale będą upatrywali w nim faworyta, więc
ich zachowanie nie zawsze będzie czyste i uczciwe. Nie w każdym miejscu trasy będą sędziowie i
zdany będzie, w walce z nimi, tylko na siebie.
Nasz bohater długo zastanawiał się nad całą sprawą, biorąc pod uwagę różne, nieraz zupełnie skraj-
ne aspekty. Ostatecznie przeważyło to, co miał po tych zawodach uzyskać, czyli “Boska Góra” na
horyzoncie. Już tylko to zajmowało jego szare komórki. Myśląc tak cały czas, strasznie sobie to
wszystko wyolbrzymił. Przed startem, bieg jawił mu się, jako ciasne, ale własne, być, albo nie być.
Co działo się z biedakiem w wigilię zawodów, o tym nie trzeba mówić.
Stanął na starcie. Rozejrzał się w koło. I co? Na widok trasy i rywali nie robiło się wesoło.
Konkurenci zbyt przyjemnie nie wyglądali. Nie patrzył na nich, aby nie psuć sobie przepełnionego
nadzieją, wiarą w siebie i sportowym zębem, nastroju.
Padł sygnał startera i wszyscy ruszyli. Wszyscy, za wyjątkiem Mateusza, obarczonego zresztą
numerem 13. Do tej pory startował, gdy sam uznał to za stosowne, więc strzał z korkowca był dla niego
obcym dźwiękiem. Ruszył jednak, widząc innych z przodu.
Regulując tempo, wysunął się szybko na prowadzenie. Biegło mu się dobrze, lub wręcz przyjemnie.
Słońce świeciło, ale nie przypiekało. Chwilami zrywał się lekki, orzeźwiający wiaterek. Letnie krajobra-
zy uatrakcyjniały pracę oczu. Podbiegał, zbiegał. Przez las, przez potok. Dotarł do wioski. Przebiega-
jąc przez opłotki, stwierdził, że w takim obiecującym momencie, zainteresować mogą również
tamtejsze zapachy. Postanowił, gdy już wygra, otworzyć manufakturkę, wytwarzającą kosmetyki
przeciw natrętom. Opatrzy je reklamowym hasłem:
“Fetory prosto z obory”
Pachnidła pochodzić będą od krowy w “kółko i krzyżyk”.
Ze śmiechem na ustach uciekał przed małymi, wiejskimi kundlami. Przeciwników zostawił z tyłu i w
żaden sposób nie odczuwał ich obecności na trasie.
Koniec pętli i może kiedyś meta, usytuowany był na wysokim pagórku. Podbieg, kilkanaście metrów
prostego odcinka i tablica świetlna. Mateusz ochoczo pokonał ostatnią górkę, a dobiegając do mety
pierwszego etapu, nie mógł się powstrzymać od szaleńczego śmiechu. Przecież miał już coś za sobą.
Rozpoczynając drugą serię, przypomniał mu się, słyszany niedawno, “Marsz Turecki”, który zgrał
mu się z sytuacją. W takim rytmie ruszył dalej, różnorodnie przebierając nogami. Aż chciało się
zawołać: “nogi, nogi rozbiegane”, a nie “roztańczone”.
Kolejnych parę okrążeń minęło w podobnym stylu. Czuł się silny. Nie miał potrzeby słuchać zosta-
wionego gdzieś przed startem, W...skiego. Nie musiał też stosować “medytacji miejskiego listonosza”.
Wszystko, co związane z teraźniejszością i “tutejszością”, wydawało się zbyt piękne, a pracy nóg i
płuc jeszcze nie odczuwał.
Około 10 okrążenia stwierdził, że biegnie zbyt szybko. Rywali nie widział za sobą nawet na długiej
prostej. Zdecydowanie zwolnił. Przeciwnicy wkrótce do niego dołączyli.
Chodziński w przykry sposób odczuł prawidłowość słów trenera, odnośnie rywali. Dał się wchło-
nąć głównej grupie. Okolica momentalnie zmieniła się z rzek i zagród, na wyrośniętych osiłków, o
nienawistnych spojrzeniach. Rywale biegli powoli i skutecznie utrudniali Mateuszowi wydostanie się
z ich otoczenia. Wkrótce nastąpił większy szok. Poczuł na sobie czyjeś łokcie i ostre kolce butów.
Zupełnie nie był na coś takiego przygotowany. Czując łzy bólu pod powiekami, pożałował, że trener
nie zaopatrzył go w ostre opiłki żelaza na łokciach i ostrogi, na pięcie każdej nogi.
To nie było jeszcze wszystko, na co stać było biegnące otoczenie. Chodziński potknął się o czyjąś,
celowo wystawioną stopę i runął, jak długi. Spadając na asfalt, dotkliwie potłukł sobie determinanty
przyszłego awansu. Odarte kolana łatwo było przetrzeć. Trudniej było ruszyć dalej, tym bardziej, że
akcja miała miejsce w połowie stromego podbiegu. W takiej sytuacji ciężko się startuje. Powoli, bo
powoli, ale ruszył Mateusz w dalszą drogę i pogoń za rywalami. Tamci zdążyli się już zresztą oddalić
na dużą odległość.
Dogonić. Jak to łatwo powiedzieć. Zrobić trudniej, skoro w oddali widać tylko ich plecy. Ledwie się
do nich zbliżył, od razu przypomniał sobie łokcie i podkładane nogi. Psychika przez chwilę zostawiła
go z tyłu, mimo tego, że fizycznie ciągle jeszcze czuł się mocny. Bał się kolejnego wchłonięcia.
Podziwiając krzywe kręgosłupy, teraz już wrogów, dotarł Chodziński do końca regulaminówki, czyli
mety 13 okrążenia. Jeśli nadal chciał wygrać(a chciał nadal), należało działać. Koniec zawodów mógł
być już niebawem. Zbyt dużym ryzykiem byłoby czekanie na udany finisz.
Mateusz wykorzystał dogodny dla swojego stylu, długi, stromy podbieg. Śmignął obok grupy, która
wybiegała dużo wolniej. Uczynił to z zamkniętymi oczyma, by nie widzieć ich nieprzychylnych oblicz.
Był to zresztą chyba pierwszy, poważniejszy objaw zmęczenia, gdyż widział coraz mniej rzeczy dla
siebie przychylnych. No, może poza metą i tym, co po niej. Tyle, że okrążenie 16, a mety ni widu, ni
słychu.
Po wyprzedzeniu rywali Chodziński cały czas utrzymywał bezpieczną odległość od nich. Z trwogą
myślał o kolejnym zetknięciu się z kłuciem i kopaniem. Z “przebiegu” sytuacji wywnioskował, że rze-
czywiście musi być mocny, skoro tamci nie mogą go dojść. Patrząc pod kątem taktyki, powinni byli
przynajmniej starać się o to.
Mateuszowi znowu biegło się przyjemnie, jednak nie pogniewał by się na obwieszczenie mety.
Prowadził zdecydowanie, ale jak mawiała babcia:
“Jak się ma pecha, to cię nawet w kościele okradną”
Bał się wypadku losowego, który odbierze szansę na zwycięstwo.
Nie ma mocnych. Około 17 okrążenia trafił się liderowi moment kryzysowy. Co gorsza, na swoim
terenie, czyli długim podbiegu. Nogi stały się cięższe o kilka kilogramów. Zobaczył przed oczyma
białe płatki. Pocieszył się, że to śnieg, ale niestety. Mimo częstych ostatnio figli ze strony aury, pora
na śnieg była wyjątkowo nie akuratnia. Może manna z nieba?
A końca biegu nie widać!
A biegnący tłum coraz bliżej!
Śnieg przemienił się w potworny ból oczu. Tu także się zdziwił. Do tej pory nie myślał, że oczy mogą
boleć z wysiłku fizycznego. Tutaj też szukał pocieszenia. Wyjaśnienie miał proste. Oczy bolą, gdyż
usilnie stara się dojrzeć wśród gapiów, swego trenera. I jeszcze ciągle nie dojrzał.
A końca biegu nie widać!
A biegnący tłum coraz bliżej!
Nogi watowieją!
Płuca rdzewieją!
W kolejnym stadium, zmęczenie przybrało jeszcze dziwniejszą formę. Mateusz czuł , jak by od środka
ktoś chciał, za pomocą patyków, umieścić jego narządy wzroku na rozgrzanym asfalcie. Jeszcze trochę
i gałki mu faktycznie wypadną.
Na szczęście, koniec podbiegu już za parę metrów.
Pokonanie własnej słabości i strach przed kopiącym tłumem dodały mu animuszu. Pędził szybciutko,
by znów zwiększyć przewagę. Czuł, że gdy tłum znowu go wchłonie i przewróci, już się nie podniesie, a
sny o potędze szlak trafi. Z wysiłku coraz bardziej wyolbrzymiał sobie pozytywy wygranej. Pędził ze
śmiechem na wysuszonych ustach, obserwując, jak jego przewaga rośnie z każdym metrem. Przypo-
mniał sobie fragment znanej od dawna piosenki:
“Nie złapiecie nigdy mnie,
Jeszcze nie umarłem, nie!”
Po raz kolejny swoją osobę mógł podłożyć pod słowa idoli z lat, kiedy biegał jeszcze tylko do kiosku
po lody. Zmęczone myśli przekształciły znaną filozoficzną maksymę, na:
“Uciekam, więc jestem.”
“Dopóki nie dam się wtłamsić przez tłum, skopać i obalić, to mam szansę.”
Kryzys minął, ale ogólnego zmęczenia przybywało. Przybywało go wprost proporcjonalnie do wzro-
stu liczby pokonanych okrążeń. Mateusz miał jakie, takie przygotowanie matematyczne, więc dla
odcięgniącia uwagi od nóg(już nie tak ochoczo rozbieganych), począł wszystkie elementy tej gonitwy
wiązać, przedstawiając za pomocą wzorów i funkcji. Łatwo się domyślić, że “medytacji coraz słabiej
biegnącego listonosza” nie mógł stosować i przenosić się w inny świat. Chwila obecna nasuwała dość
skojarzeń i powodów do zastanowienia. Jeden przebijał wszystkie inne. Podstawowy. Jak długo
jeszcze? Przebytych pętli zrobiło się dwadzieścia kilka, a napisu, obwieszczającego ostatnie okrążenie,
wciąż nie widać. Rosnące zmęczenie czuł w każdym kawałeczku organizmu. Coraz częściej nachodziły
go wątpliwości, czy wytrzyma do niesprecyzowanego końca? Cel musiał być dla Mateusza naprawdę
ważny, gdyż dość łatwo odpędził od siebie te myśli. Nie był do końca pewien, czego by bardziej żało-
wał w wypadku rezygnacji. Celu, czy pokonanego dystansu.
Cały czas wodził oczyma po widowni, szukając trenera. Nigdzie go nie było. Mateusz pomyślał, że
może W...ski przecenił jego możliwości, a teraz wstydzi się pokazać? Poczuł się jeszcze bardziej osa-
motniony w swoich dążeniach. Wbiegł we wiejski teren. Za każdym razem wbiegał tam wolniej, a coraz
trudniej było mu się uwolnić od złośliwych i natrętnych wiejskich kundli. Tym razem jeden z nich
chwycił go za przepoconą podkolanówkę. Chodziński odpędził go patykiem i wykrzyknął ze złością:
“A tobie co takiego zrobiłem, ty głupi kundlu?!”
Pojawił się wreszcie jakiś optymistyczny akcent. Gdzieś z boku wyskoczyła młoda, wystraszona
sarna. Przez moment biegła równo z Mateuszem. Nasz długodystansowiec dojrzał w niej bratnią
duszę. Pomyślał, że ona też ucieka przed tymi z tyłu, a widząc w Chodzińskim oparcie, podąża u jego
boku. Prawda była oczywiście inna. Sarna jego też się lękała, ale w skoku w bok przeszkadzały jej
domostwa. Gdy te się skończyły, leśna pani zaraz czmychnęła w prawo.
Mateusz pomyślał, że jako zwierzęciu, pewnie byłoby mu lżej. Wyobraził sobie siebie, jako konia.
Biegłby na czterech nogach. Rozwiana grzywa wyglądała by imponująco. Zaraz jednak wystraszył
się nieprzemyślanych spostrzeżeń. Podobno konie mogą biec do swojego końca. Znowu bez przesa-
dy. Załagodził sprawę, przedstawiając siebie, jako konia na biegunach. Koń na swoich biegunach:
raz z podniesioną głową, raz ze spuszczoną. Koń na biegunach magnetycznych: wygra - plus,
odpadnie - minus.
Zamiast napisu: meta, wciąż widnieje numer kolejnej rundy. Kończy się trzecia dziesiątka.
A sił coraz mniej!
Cały czas pociesza go myśl, że czas już najwyższy na tą metę i może w końcu się pojawi, a on wygra i
będzie “kimś”. Pojawiła się przed nim jakaś biegnąca postać. Wydawało się mu, a nawet był pewien,
że nikt go nie wyprzedzał. Może to on, Mateusz, będzie kogoś dublował? Dublować, czyli ostatecznie
pozbawić kogoś szans! Etyczne? Pozwolił temu z przodu oddalić się od siebie.
Zauważył, że rywale sięgają do trenerów po butelki, aby uzupełnić płyny w organizmie. W...skiego
wciąż nie widać! Pragnienie rosło również wprost proporcjonalnie do przebytego dystansu. Zdawało
mu się, że biegnący z tyłu robi gest, jakby chciał podać swoją butelkę. Chodziński zwolnił, wyciągnął
rękę, by zaraz upuścić na asfalt. Wydało mu się, że tamten podał alkohol, czy, co gorsza, jakiś kwas.
Szybko się uspokoił. Aż tak źle chyba nie jest.
A woda zlała się w dół drogi.
A napisu: META, jak nie było, tak nie ma!
Jest tylko numer kolejnej pętli.
A zmęczenie rośnie wraz z każdą rundą!
50 % zmęczenia niweluje świadomość życiowej szansy. W zasadzie, on sam nie wiedział, że ma tak
silną wolę. Tyle, że stawka nie byle!
Nareszcie! Zbiegając, dostrzegł pan Mateusz, pana W...skiego. Oczywiście, ucieszył się! W końcu
jakieś przyjazne oblicze. Widział jednak jego twarz, jakby za mgłą. Przez moment spotkali się wzrokiem.
Z miny trenera wynikało, że też nie wie, o co chodzi. Gdzie ta meta! Fakt, że oboje wiedzieli, gdzie jest
“meta” w Niedokończycach, ale teraz nie miało to żadnego znaczenia. W każdym razie, szczególnie,
to pan trener go nie zdopingował. Na tablicy, nad linią końcową, pojawiały się kolejne napisy:
29, 30, 31.
Obawiał się coraz bardziej, czy aby na pewno słowo META, kiedykolwiek się pojawi. Może to jakaś
podpucha?! Albo jakaś bajka, czy sen, czy cóś?!
Niespodziewanie, gdy skierował wzrok na publiczność, ujrzał znajomą twarz, której jednak nie mógł
skojarzyć. Tajemnicza osóbka trzymała nad sobą transparent z napisem:
“Trzymaj się, maratończyk!”
Chodziński intuicyjnie wyczuł, że chodzi o niego. Dziwne, ale nigdy, nawet w myślach, nie określił
siebie, jako maratończyka. Może dlatego, że to słowo wiązało się ze zbyt dużą, jak na niego, wytrwało-
ścią? Tymczasem dystans ma szansę przekroczyć ten najdłuższy, a on, Mateusz, “czadzi” dalej.
Znów przypomniał mu się jakiś, zasłyszany przed laty, wers na ten temat:
“Żyj tym oddechem, który maratończyk zna!”
Ładne by to było życie. Oddech, na początku może, prawidłowy, ale szybko po starcie nierówny. W
gardle gwizdy, jak na przemówieniu Gomółki. Oddech świstem przypominający startujący pociąg.
A mety nadal nie widać! Niestety!
Zamiast niej wiadomość, że zbliża się runda numer 33. Mateusz ruszył w dalszą drogę już resztkami
sił. Przewagę ciągle miał dużą. W połowie okrążenia naszło go przeczucie, że przebiegając kolejnym
razem pod tablicą, ujrzy już zbawcze słowo, rozpoczynające się od litery: “m.” Będzie to oznaczać osta-
tnie okrążenie. Wówczas już z pewnością go nie dogonią i nie wchłoną. Zdobył się na wzlot. Wy-
krzesał z siebie resztki sił, pokonując wszystkie odcinki z maksymalną, na ten moment, szybkością.
Na ostatni pagórek wybiegał chyba szybciej, niż gdyby z niego zbiegał. Przygotowywał się na osta-
tnie metry, gdzie miał wydać z siebie okrzyk bardziej szaleńczy, niż na początku. Od końca górki, do
linii końcowej już tylko kilka metrów. Teraz nie miał już wątpliwości, że będzie to napis: “META’, a z
uwagi na dużą przewagę, ostatnie okrążenie pokona, jako rundę honorową.
Wyłoniły się słupki z rozpiętą tablicą świetlną, na której widniał napis:
- 34 -