Kiedy było mi źle; kładłam się krzyżem pod łóżkiem rodziców, tak, żeby tylko Pan Jezus mnie widział. Nie słuchałam ich krzyków i szeptów, kiedy mnie szukali. Tkwiłam z dłońmi przyklejonymi do podłogi, modląc się o dobre myśli. Jednak w mojej głowie kłębił się huk, tłum i zamęt klejących, kolczastych wyobrażeń, które kaleczyły mnie, powoli zabijając moje serce.
Pierwsza odnajdywała mnie mama, bo tata potrafił zapatrzeć się w jeden punkt, który przypadkiem przykuł jego uwagę i tkwić, obracając w myślach jego części, dzieląc je na połowy i ćwierci, zupełnie zapomniawszy o tym, co robił wcześniej i do czego zmierzał później. Myślał dużo; chcąc wyjść z domu i nie wrócić więcej, żeby bezkarnie tworzyć nowe siatki ściennych figur. Ale kiedy zastygał w drzwiach ze wzrokiem utkwionym w ułamku ściany, mama łapała go za ręce i wciągała do domu. Mama byłą szczupła, koścista i bardzo szybko myślała. Dla tego odnajdywała mnie pierwsza.
Kiedy nie chciałam wyjść, ciągnęła mnie za włosy i krzyczała, że umrze, bo nie warto jest żyć w domu pełnym wariatów. Bardzo mnie zawsze drapała, próbując wyciągnąć, ale w końcu sama wychodziłam, żeby przytulić ją, kiedy płakała. Wbijała mi wtedy paznokcie w szyję i policzki, a przez łzy szeptała o karze, która mnie spotka, jeśli jeszcze raz spróbuję się ukryć... W naszym domu nie można było się modlić. Giętka i wypełniona pustką mama nienawidziła Boga, za to, że nie istnieje; a tata wierzył, że jesteśmy częścią wielkiej układanki, którą można bez ustanku dzielić na coraz mniejsze części, ale nigdy ułożyć. Czasami zabierał się do wyjaśnienia mi tego problemu. Mówił, że nie warto się modlić, że...Zapominał, zaczynając obserwować nowy, fascynujący punkt czasoprzestrzeni.
A ja lubiłam się modlić. Kiedy podchodziłam do krzyża, czułam, że Pan Jezus patrzy na mnie z uznaniem, kiwając na znak opuszczoną główką. Czułam mokre ciepło w dole brzucha, ilekroć się do niego zbliżałam. Zaraz nabierałam wypieków i zaciskałam pięści, bo tylko modlitwa napełniała mnie uczuciem, które pulsowało mi w skroniach i które przesycało mnie do bólu, do szpiku kości.
Dzieci nigdy mnie nie lubiły. Rzucały kamieniami, kiedy przechodziłam przez podwórko i śmiały się, bo głośno prosiłam Boga o pomoc. W szkole rozmawiałam z Maćkiem, który przynosił mi kolorowe wycinki z gazet i mówił, że się ze mną ożeni, bo zawsze umiem dać sobie radę, nawet wtedy, kiedy wszyscy pokazują mnie palcami. Był moim najlepszym przyjacielem, ale sikał w majtki, więc nie mogłam wyjść za niego za mąż. Czasami ciągnął mnie w prawy róg boiska, gdzie stały dwie połamane jarzębiny. Ściągał wtedy spodnie i pokazywał jak to robi, a ja się z niego śmiałam.
Pewnego dnia, zaprowadził mnie do lasu, gdzie czterech pijanych dziadków przywiązało mnie do drzewa. Sam uciekł, a oni śmiali się nad moją głową i pluli mi we włosy. Zaśpiewali piosenkę o pięknej Agnieszce, a potem poszli do domu, zostawiając mnie w objęciach kory. Przez cały dzień próbowałam się uwolnić, ale nie miałam tyle siły, co ich czterech. Długo nuciłam pijacką melodię, ale nikt mnie nie słyszał. Krzyczałam i płakałam, później moja twarz nabrzmiała krwią i opuściły mnie siły. Po trzech dniach przyszedł do mnie Pan Bóg i zabrał mnie ze sobą. Więzy same pękły, kiedy się pojawił, a latające nade mną wróble zaśpiewały mu piosenkę o pięknej Agnieszce.
Teraz patrzę na mamę, która biega od łóżka do szafy, próbując mnie odnaleźć. Klnie w myślach Boga, za to, że nie istnieje. Wyrywa sobie włosy i kręci się w kółko, a ojciec prosi ją, żeby przestała. Wyrywa deski z podłogi, rwie tapetę, a potem idzie do łóżka. Tam żali się tacie, z rozrywającego bólu głowy, po czym natychmiast traci świadomość, a ojciec nie może długo zasnąć, bo dręczy go przeczucie, że jednak o czymś zapomniał....