Rozkosze

Nieznany

W poszukiwaniu mojej tożsamości. Myśli neandertalskie... Rozkosze bardziej przejmujące niż lód i żelazo. Bądź rozsądna, moja boleści.

Te strony też tak fatalne, tak brutalnie żałosne.

Już nie wierzę w ich publikacyjną przyszłość. Ale czyż po takim kilkunastoletnim wstępie mogę oczekiwać czegoś więcej ?!

Chcę pić, chcę palić, umierać. Ale nie mam z kim. Oni wszyscy tak daleko i obco, bez jakiejkolwiek nici Ariadny porozumienia. Jak oderwę się od nich na chwilę ( Jezu, na całą wieczność!) to oni tacy absurdalni i nie na temat. Tak jordolą. Te ich niespokojne oczka, znudzone twarzyczki, zniecierpliwione usta, zbolałe uszy, nieistniejące nosy i rzęsy.

Zamrugaj do mnie! Proszę...

Aż w tej klatce rozrasta się moje szaleństwo. Lecz trwam tu wciąż.

Tu. Jednakże w jakimś azylu...

Tylko w takiej przestrzeni ma destrukcja rozwija się w miarę normalnie. Brak zrozumienia. Całkowita izolacja wśród przyjaciół.

Jakich?! Czy ja nimi gardzę?!

Nic nie robię. Nie myślę. Wszystko pozostawiam chwili. Nie potrafię i za nic nie chcę planować minut i godzin ( dlatego jestem tak bezczynna). W pociągu do przyszłości... Żadnego zaczepienia w rzeczywistości i w życiu...

Lecz wciąż tak mi trudno podejść do tych, na których mi zależy. Wolę wystawić im piękny pomnik ideału, a potem, w przypływie samobójczej siły, opluć i obrzygać i niszczyć. Jak długo taką nieśmiertelność można nosić jak berło? Boję się ludzi – ich uczuć. Odsuwam się, gdy czuję jakąś nadzieję ( I tu w zależności od człowieka – albo po chamsku zmieniam temat, albo nie potrafię inaczej się zachować, jak tylko zrobić z siebie kretynkę.).

Zaufanie – to ustalenie granicy miłości.

Nie boję się, gdy maleje z drugiej strony ( wtedy cierpię, ale zdając sobie sprawę, że zasłużenie...), gdy to ja się oddalam, to ze strachu.

Ale przecież nie przed zależnością – przecież wciąż dążę (dążyłam) do bliskości drugiego człowieka...

Dlaczego?! Z obrzydzenia do siebie samej. Z obawy może jednak przed jakimś odrzuceniem...

Ostatecznie mówię, że odchodzę od ludzi, gdyż żal mi ich, że musieliby się ze mną męczyć. Że nie chcę, aby mieli mnie poznać i się rozczarować . Że czuje się, że ich brukam. Że czuję się ich niegodna.

I z tych powodów me oczy patrzą na nich błagalnie, lecz nic nie mówią, nie zachęcają. I tylko coraz dalej i dalej, obojętne ( a może jestem egoistką – chcę czuć ból, itp.?!).

Czasem odchodzę z lenistwa, z braku sił by się przekonać, z pewnością z góry przegranej. Idę wówczas niby w stronę nirwany. Mam się wyzwolić od tych więzów. Lecz z jakim bólem ( trudem ) i rozterką jednocześnie to czynię.

Pragnę i pożądam drugiego człowieka (=zrozumienia, oparcia; z kim mam pić?! Dla kogo mam pić?!), lecz tak szalenie się boję. Obawiam.

W piątek poszłam do szkoły z ochotą napicia się, z zamiarem pójścia na łączkę przy Cytadeli i tam zjebania się. Przecierpiałam kolejne ypoku i przed drugą byłam na (66-cio godzinnej) wolności. Nie potrafię być ciągle sama wiec zaangażowałam w wycieczkę Ewę , lecz jej przyszła jedyność towarzystwa, wydała mi się zgubna i nieprzyjemna, toteż zmusiłam Krzysia, aby nam towarzyszył. Ten zaciągnął Olgierda i w ten sposób zorganizowałam sobie obleśne popołudnie. Poprosiłam Ewę, abyśmy wstąpiły po jakieś tanie, odrażające winko, lecz ta oznajmiła, że prawie od roku nie pije i chce mieć ładną rocznicę, a poza tym, nie w tym towarzystwie – jakbyśmy były same, to wtedy może...

Toteż doszliśmy do Cytadeli, tam drobna ściema i nad jeziorko. Siedzę i patrzę na nich. I robi mi się źle. Że jestem taka żałosna. Lecz również czuje się tak pewna ( Jak osoba bardzo słaba i z tego powodu nieustannie otaczana przez przyjaciół – którzy nie zapewniają odpoczynku psychicznego, itp., ale za to ofiarowują bezpieczeństwo, ochronę przed cierpieniami. Lecz również barierę stawiają uczuciom. Nic nowego nie przyjdzie.). Siedziałam taka strzeżona i w moją biedną duszyczkę wpłynęło trochę pustego spokoju i szczęścia. Olałam więc ich i poszłam zrywać kwiatki i robić stokrotkowy wianek dla Krzysia.

Takie wszystko wymyte ( to nie znaczy, ż czyste...), bez udziału świadomości, emocji. Taka sielankowy bezczynny spokój. Cisza.

... ni wiersza

ni człeka

ni ptak nie narzeka

spokój

nie trzeba pisać

nie trzeba świata

sobą zachwycać

Głogostan

J.H.

* * * * * *

Zrobię ci z mojego szacunku piękne buciki.

Dana mi jest tylko ta ( wszeogromna ) pogarda. Do wszystkiego, a raczej do siebie.

Nie wiem czy to ma sens – moje zranione ambicje, (zrozumiawszy )dowiedziawszy się o okrutnej klęsce, zachwiały się. Mój wybór stanął pod znakiem zapytania – słuszna decyzja?!

I to w strasznej kwestii, tak mocno rozgraniczone dwie możliwości – pójść na obleśny kompromis (dawania dupy ( w przenośni – czyli psychicznie)), czy też wciąż trwać w postanowieniu odejścia od tego świata komercji i wyzbycia się bagażu kłamstwa, oszustwa i niewiedzy uznawanej za wiedzę.

Patrzę na ludzi i widzę jak ich obłudnicze duszyczki radują się ta lepszością ode mnie. Osiągnęłam to, co chciałam... i zaczynam wątpić...

Zamiast się wyzwolić, ogarnęły mnie jakieś absurdalne wyrzuty sumienia. Widzę jak im dzięki słodkim uśmiechom i chamskiej sztuczności ( w której gubią swoje „ja”) idzie cudownie dobrze i na laurach.

I zastanawiam się czy moja otwarta prawdziwa tożsamość ma szansę przetrwania. Ta świadomość zakłamania jest tak trudna do przyjęcia.

Czy mogę żyć w szczerości w zgodzie z sobą ? Raczej tak... Ale jaka cena. I tak niska, za tak wiele. Tylko, że ja już przestaję wierzyć, że to wiele. Chyba się mocno mylę z tą moją nadzieją, że to ja outsiderowując się od tych pomylonych przekonań czynię właściwie.

Czyż przypadkiem nie okaże się, że jestem skończonym, żałosnym śmieciem ?

Może prawda i rzeczywistość jest ustalana przez wyobraźnie mas i, właśnie, ich (przekonania) wierzenia.

Mylę się już we wszystkim. Sen z jawą. Głowa mnie boli. Zjebały mi się oczy – są ciągle różowe od czerwonawych żyłeczek. Czuję się podlę i mdławo, dennie, pusto.

Gardzę wszystkimi dookoła za ich śliniące się dążenia. Ale ja ciągle z tym moim systemem wartości przegrywam.

Co teraz?!

* * * * * *

Nawet nie wiesz. Może, więc i nie uwierzysz. Moje łzy zmęczenia i utrapienia tuż obok. Moje łzy na granicy wytrzymałości. Mam w pokoju mały przeciąg, drzwi skrzypią okrutnie, kurwica gwarantowana.

Tak. Skóra szczypie mnie od łez.

Jakże mnie to boli i rozrywa. Szarpie, męczy. Fuck you, die ( lecz tonem załamanym, jak zapłakane dziecko krzyczy bezsilnie i wiedząc (wie), że jego głos zawiśnie bez żadnej przyszłości i sensu).

Tak szalenie nimi gardzę za ich głupotę i w ogóle wszystko. Za to że tak wyprowadzają z równowagi... Szczerze nienawidzę... (?!)

I śmieszne bo zamiast na nich napluć, to kiedy ich widzę i rozmawiam, to po chwili (ich słyszę) w moim mózgu gaśnie ostatnia iskierka, budzi się nienawiść – i chyba do siebie, albowiem jestem skłonna tylko do płaczu , i oplucia siebie samej.

A ci patrzą

na mnie jak na skończoną kretynkę ( co prawda słusznie)...

O kurwa! Jaka jestem żałosna, tak, że nawet przez łzy nie widzę tego co piszę ( jak piszę, raczej). Widzę tylko gdzie...

Czy mam cię spalić jak Morrison?

Jezu, jaki byłby to dla mnie ból – ciągle mam (żywię) nielogiczną nadzieję, że dzieki tym kartkom ktoś (np. ja) odkryje mój nieprawdopodobny geniusz.

Podzieli mękę?

A gdzie prawdziwe wyzwolenie...?!

Od jakiegoś czasu mam katar i się smarkam jak dzika świnia. Fajnie, co nie?

Wzięłam zamach i dmuchnęłam prawą dziurką. To ma być przejaw opętańcze ( all the children are insane ) radości wśród łez. Wyszło, czy też nie, i stałam się bardziej żałosna ?

Chciałabym kiedyś namalować taki obrazek, i aby był na wystawie, w miarę uczęszczanej. Lepsze od Nikifora i jego ślinotoku ( nie wysłuchanych myśli i racji ).Nawdychać się jakichś pyłków, bądź farb wodnych i smarkać kolorowo na papier. Tylko jaki temat tak uwiecznić?!

Patrzę na siniak na nodze, którego się dorobiłam przez moją matkę, czy raczej moją głupotę i brak umiejętności zapanowania nad rachitycznymi szczątkami mego ( jakiego mojego?!) układu nerwowego.

Skoro i łzy i katar, to może jednak i tu napluć. Fuck off... (głosem zbuntowanego czterolatka).

Kchy. Kchy. Kchy. Idę spać.

A teraz jeszcze chodzi ta szczypawka. Jezu, jak ja się boję tego parszywego stworzenia. Słyszę jej kroki maleńkich szczypawich łapek.

Idę spać. Pytanie co się przyśni ?

* * * * * * *

Jest źle i w ogóle dołująco, no future, obleśnie. Nie wiem. Obserwuję Olgierda, który ma takie tematy jak – „Wprowadzam w wakacje reformę moich koszulek i skarpetek”. Mówi mi , że jestem czasem urocza, czasem taka wkurwiająca, ale nigdy żałosna, i że nie mam tak o sobie mówić, bo, „że ktoś jest żałosny to najgorsza obelga”. „Co dla ciebie jest największą obelgą ?” Nie wiem. Człowiek, który nie rozmawia nigdy ze swoim ojczymem, z którym mieszka i brzydzi się tego, czego tamten dotyka. Tylko nie swojej matki.

Tak słodko się obraża i ciągle prosi, abym się z nim kłóciła.

Jezu! Jak mnie boli ta jego pewność siebie i poglądów. Jego łatwość i przystępność dla drugiego człowieka. Jednocześnie w swoim życiu rozmawiał chyba co najmniej z co trzecim człowiekiem, którego spotkał, czyli kilkadziesiąt razy więcej dialogów niż ja.

Ta pewność, czystość, spokój, szczęście (?!)...

Tak rozdzierające.

Lecz i Ewa mnie rani, gdy taka łagodna niczym baranek mówię do nich (cicho...) w postaci jakiejś prostej, ciepłej, naiwnej uwagi. Spojrzenie, zirytowanie na ich twarzach.

Boże, to mnie niszczy. Przecież ja tak nie mogę...

Matko, święta panno...

Matko święta, królowo ze znakiem purpurowym i

wieńcem wydłubanych oczu, Matko święta...

Z kim ja mam żyć?! To wszystko mnie miażdży.

Czy nadal mam żywić tę dziecinną nadzieję, że wyrażam jakoś głębię i sens. Że wybiłam się ponad te bezrozumne, nie dążące do absolutu, masy ?!

Jahwe, ma wiara tak nie istniejąca!

Niecierpliwa!

Zrezygnowana...

Ja tak cierpię.

A okaże się, że to wszystko jest tylko biologią, mojego ciała. Moja chujowa, plugawa dusza. Gardzę.

To wszystko jest błoną, kłamstwem. Kiedy ja się narodzę?

Ma nadzieja wciąż. Zawieszenie, lecz przede wszystkim bezsens. Obrzydzenie coraz głębsze do siebie.

Boże! Ja nienawidzę ( boję się) ludzi za ich optymizm.

Kill kill kill kill kill kill

Oni tak mocno drążą tą rzeczywistość, pożerają rękami, aż im ścieka po bródkach.

A ja przecież od tego uciekam. Odlatuję.

Aż chciałabym ( ale czy chcę? (?!kchykchy!!fuck you, Mary)) ich spoliczkować, aby rozerwać tę mozolnie tkaną pajęczynkę wartości prawd i ciągłych, nieustannych dążeń

( lepszych ocen, książek, nowej mapy i wyjazdu na Słowację.).

* * * * * *

Nic nie robię tylko się myję. Jak mi się nudzi, to idę do łazienki i się myję. Masuję gąbką. Kremuję ręce i stopy. Jak tez jestem przeżarta, to nie widzę innych perspektyw jak jedynie pójść spać. Więc idę o 900 , 1000 , lecz myślę o tym już parę (naście) godzin wcześniej. Jestem nieustannie zmęczona i senna. Ale też jak już się położę, to nie mogę zasnąć.

Więc może teraz się szybko zbiorę póki jestem sama, to nikt nie będzie mi przeszkadzał swymi rozmowami w zaśnięciu.

Jakieś sk (poszłam do domofonu)

Ale. Hmmm. Nie wiem – już jakoś nie wytrzymuję- w znaczeniu, iż to wszystko żałosne i mam maksymalnie w dupie – nie będę sobie rwać włosów ani ciąć czerstwą bułką ( z pełnym obrzydzeniem i świadomością używam – powtórki są wkurwiające...).

Jezu rzygać mi się chce gdy ich widzę i słyszę. Fuck you, die. Ale oni są tacy głupi, niscy, ograniczeni. Zepluci, powtarzają się. Mają zajarkę z jednej rzeczy i plują się z tego szczęścia co pół minuty. A ja mogę się szarpać i rzucać butelkę półtoralitrową z wodą min na środku chodnika ( w ludzi ? nie, tylko w płytki...kchy), słyszeć ich głos, co mi przyjebało i nie odczuwać żadnej zmiany, jakiegokolwiek zdarzenia, namacalności. Ogarnia – wypełnia mnie pustka ( bez żadnych przymiotników, no bo jakich (głęboka pustka ?!), skoro to ma być pustka; pusta?!).

* * * * * * * *

Mam to wszystko gdzieś, albowiem, gdybym miała się choć odrobinkę czymkolwiek przejmować, to powinnam się ze zgryzoty pociąć i w ogóle zajebać.

* * * * * * * *

Tak więc kończę kolejny absurdalny, pusty dzień.

Tak bardzo niczyj. Potrafię skończyć tylko dzień. Nie potrafię wszystkich.

Zastanawiam się nad wcieleniami, a szkoda, że rzeczywistość, w której dane mi żyć, jest tak daleka ode mnie. I ulegam jej z każdą myślą i oddechem. I niszczę to, co jest moim marzeniem. I żyję teraz jak barbarzyńca – ten z cywilizacją. Prysnęły jak bańka mydlana moja chęć i siła – nie ma już mojego dążenia – pogłębiam się w codzienności (niedoskonałości). Nie odrzuciłam, lecz przyswoiłam i jeszcze pragnę. I gardzę sobą choć powiedziałam, że już więcej nigdy.

Z bezsiły psychicznej i nieumiejętności sprostania, poddałam się potworom lenistwa i życia w bezsensie.

Nieznany
Nieznany
Opowiadanie · 5 lipca 2000
anonim