Most

Nieznany

Zaczęło się od mostu.

A może zaczęło się od krowy, może to krowa zapoczątkowała cały ten bieg wypadków, zmąciła spokój małej, nizinnej rzeczki. Bo do tej pory w dolinie wszystko trwało spokojnie, wojna przebrzmiewała gdzieś daleko, za horyzontem, i krowa dopiero, którą Chiba prowadził z odległego miasteczka wypełnionego złowrogim, żołnierskim gwarem, dopiero krowa...

— No, Czarna! – Chiba pociągnął za postronek, ale krowa nie chciała iść dalej. Stanęła przed mostem.

— No, Czarna! – raz jeszcze krzyknął Chiba, mocniej ściągnął powróz, zamachnął się do uderzenia, które zawisło w powietrzu groźnie, złowrogo. Krowa popatrzyła na niego wielkimi, łagodnymi oczyma i nic. Nawet nie drgnęła.

— O job twaju mać! – Chiba rozsierdził się, obiegł ją, kopnął w zad, chwycił rózgę leżącą na drodze i siec ją zaczął po bokach. Razy utonęły w jej sierści, jak błyskawice w stepie, bez śladu. Chiba sczerwieniał, pot wystąpił mu na twarz. Krowa jak stała, tak stała.

— A na rynku mówili, żeś dobra taka! – krzyknął. – Jakaś ty dobra, jak durna! Czekaj no, niech stracę, sprzedam, rzeźnikowi oddam, krew ci zdoi, nie mleko, zobaczysz. – A krowa spokojnie, jakby teraz dopiero most zobaczyła, schyliła łeb i powąchała stare, zniszczone deski.

— Ty, Czarna, kompletna szajba jesteś, co? Mostu nie widziałaś? Idź, no! – Chiba naparł na nią raz, drugi, zasapał się, zadyszał, aż w końcu spocony podrapał się w głowę, poprawił czapkę, i po dłuższej chwili powiedział: – A może ty przez most przejść się boisz? Chodź no, durna, spróbujemy rzeką.

I krowa poszła nie stawiając już żadnego oporu. Zeszli z drogi w dół, na brzeg rzeki i obok mostu zaczęli się przeprawiać przez bród.

— Ale i zacofaną krowę kupiłem. Żeb nie znała do czego mosty są. Teraz po wodzie przez nią chodzić muszę, cuda wyczyniać, kiedy most obok. Ech, życie... – mamrotał jeszcze pod nosem Chiba. I przygonił jej: - Ty to nawet niegodna jesteś, żeby przez taki most przechodzić. Na takim moście, to chleb krajać, komunię na nim przyjmować, a nie przez most przechodzić takiej krowie.

I wtedy krowa stanęła. Na środku rzeki. Chiba pociągnął ją za postronek, szarpnął, raz, drugi. Potem spróbował w drugą stronę, ku brzegowi z którego przyszli. Krowa nie drgnęła. Odchyliła tylko uszy do tyłu, do Chiba, i na Chiba patrzyła swymi wielkimi ślepiami.

— Osioł, nie krowa. - mruknął Chiba.

Stali tak na środku rzeki. Krowa i Chiba. Dwie małe wysepki, połączone w wodzie ze sobą pępowiną postronka. Jedna od drugiej, nie do rozdzielenia, nie do odłączenia - bo Chiba bał się, że jeśli wyjdzie z rzeki, zostawi ten postronek opleciony wokół dłoni, to straci krowę, która tyle kosztowała go zachodu. A krowa, jak to krowa, stała w cieniu pod mostem, bo upał był straszny.

Akurat przechodził Organista. Szedł przez most śpiewając „Kiedy ranne wstają zorze”. To było odludzie, więc głośno śpiewał, nie bał się, że ktoś go usłyszy. Organista fałszował. Tyle, że w kościele swój brak słuchu zagłuszał organami, bo w kościele ani fałsz, ani kłamstwo, nie miały prawa istnieć, więc ilekroć śpiewał, ilekroć grał, to ministranci powietrza do miechów nie nadążali napędzić, tak grał Organista, a najgłośniej grał Organista, kiedy jego żona do spowiedzi szła, a ksiądz w konfesjonale mówił oj, głuchy, głuchy ten wasz mąż.

— Hej! Pomóżcie! - krzyknął Chiba spod mostu. Krowa zaryczała.

Organista urwał pieśń. Zadudniło mu w uszach. Nogi się pod nim ugięły.

— Hej! Hej! - raz jeszcze krzyknął Chiba, lecz w odpowiedzi usłyszał tupot nóg na moście, głuche dudnienie w odpowiedzi, jak w konfesjonale, kiedy nie widać księdza, a palec stuka w deskę nie wiedzieć czemu: czy temu, że rozgrzesza czy temu, że się nudzi?

Tak i teraz zadudniły stopy Organisty na deskach nie wiedzieć czemu, i nie wiedzieć czemu, Chiba w nagłym przypływie rzucił postronek, wybiegł z brodu, i wyżej, na drogę. Ale na drodze nikogo już nie było.

— Uciekł, skowronek, cholera. Jakby postał, pośpiewał, to krowa w te pędy by ruszyła.

Właśnie, krowa. Chiba zwrócił się ku krowie, ale... krowy nie było. Rzeka płynęła spokojnie, sennie, że ani jednego kręgu na niej, ani żadnego zmącenia, jakby żadnej krowy nie było, jakby nie stała pod mostem nigdy. W trzcinie też nic nie szeleściło czy w chruśniaku, czy w pobliskiej olszynie – nic. Nasłuchiwał Chiba i nic. Nic. Bo co może być, kiedy krowy nie ma? Nic. Cały dzień, do zmierzchu, chodził Chiba szukając krowy. Już miał zrezygnować. Powiedział, może jeszcze za tym wzgórzem zobaczę, może jeszcze tam... a za tym wzgórzem – nic. Więc może w tej niecce, w tych chaszczach może? A w tej niecce, w tych chaszczach – nic. Szedł tak, to zbliżył się do wsi, to się od niej oddalił, to wrócił do mostu, aż wreszcie, zły, zrezygnowany, zmęczony, postanowił wracać do domu.

— A skąd to tak późno? – zapytał od niechcenia Franio. Siedział w cieniu pod lipą i ćmił machorkę. Obok niego stał Głup. Chciwie ślepił się w tytoniowy dym i rozdziawiał usta.

— A nie widzieliście gdzie krowy? – odpowiedział pytaniem na pytanie Chiba.

— Krowy? – powtórzył od niechcenia Franio.

— No, krowy.

— A czyja to krowa?

— Jak to czyja, moja, z targu prosto...

— A mleczna chociaż?

— Czarna, czarna krowa! Nie widzieliście gdzie?

Franio spuścił wolno wzrok, spojrzał na bose, utytłane stopy Chiba.

— Co się nerwujecie... Ty, Chiba, jakiś odmianek jesteś. Dziwak. Z targu wracasz bez butów, bez krowy... Jaki z ciebie kupiec?

— A paszoł ty! – Chiba spojrzał srogo i splunął. Ruszył przed siebie.

— Hej, czekajcie! – krzyknął za nim Głup, który do tej chwili przysłuchiwał się tylko. – A jaka to krowa? Z rogami?

Zabiły dzwony. Tak nagle. Rozkołysały się nad doliną, aż po zagłębienia uszu. Ludzie wybiegli z chałup, z obejść, z pól, bo w taki zwykły dzień dzwony nie dzwoniły bez powodu, więc nie bez powodu wszyscy pośpieszyli pod kościół. I każdy rozglądał się po niebie, czy aby to nie pożar, czy aby to nie następna wojna: byli Ruskie, byli Niemcy, teraz są Ruskie, a może znowu są Niemcy?

Organista stał wysoko, na dzwonnicy i krzyczał:

— Ludzie! Procesja! Chorągwie! Wyciągajcie!

Był cały w pąsach (a może to zachodzące słońce tak odznaczało mu się na twarzy?). Drżał cały z tej wysokości dzwonnicy.

— Zwariował – powiedział Franio, który przyszedł jako ostatni, niespiesznie, ćmiąc tego samego skręta, tego samego, bo Franio skręcał skręty na całą długość gazety. – Zwariował.

— Zwariował? – powtórzył z zaciekawieniem Głup. Wyszczerzył zęby. To słowo chyba coś mu mówiło.

— E! Głup, co ty wiesz? – odezwała się Organiścina obok. Tłuste boki zatrzęsły się jej ze złości. I wszystkim wokół zaczęła tłumaczyć głośno: - Przyszedł stary cały roztrzęsiony... Z rana wyszedł, do lasu, posłuchać, jak las rośnie, czy aby kornik drzew nie łupi, albo jaka siekiera złodziejska czy piła... A potem wraca... A głuchy jak pień, wiecie przecież... Wraca, a na Joszczika Moście, jak nie huknie, jak nie wyskoczy spod mostu... – Organiścina chwyciła się za piersi, rozejrzała się po zwróconych ku niej twarzach i wybałuszając oczy wyszeptała: – cień jakiś, mara, utopiec... Zły!

— Zły? – powtórzył Głup z dziecięcą ciekawością.

— E tam... co tam... jak tam... bujda... – cmoktał Franio.

— Nie, nie – odezwał się Albin. – Parę dni temu, tak, zaraz, wtorek to był, spotkałem we wtorek tego Żyda, no, jak mu, Motel chyba, wrócił w mundurze, w oficerkach takich...

— No, wrócił – i co? – przerwał mu gwałtownie Franio.

— Jak to? Byłeś wtedy, widziałeś, słyszałeś. Popłakał, że rodzinę stracił, że dom... tylko dobro zostało, na przechowaniu, i odebrać trzeba, powiedział...

— Powiedział – i co?

— Powiedział, że chce...

— Chciał – i co? – znów przerwał natarczywie Franio. Patrzył z dziwnym grymasem na ustach prosto Albinowi w oczy.

Albin zamilkł.

Cisza rosła, stawała się nieznośna. Przerwałem to milczenie.

— A jak to było podczas wojny? – zagadnąłem.

— O... – pan Franio oparł się o wóz, zapatrzył się gdzieś daleko. Uniesione brwi uwypukliły jego zmarszczki na czole. – Jak przyszedł Wrzesień, była cisza, zupełny spokój. Gdzieś po dwóch tygodniach przyszło wojsko. Polacy. Wywiesili flagę, odśpiewali Jeszcze nie zginęła i poszli. Znów była cisza, aż do października. Potem Niemcy. Na rynku rozstawili kuchnię polową i wszystkich częstowali bigosem. O, dobry to naród, porządny. Żydzi wysłali do nich delegację ( bo tylko Żydzi niemiecki znali), a Niemcy do nich mówią, że oni tu nie będą, że przyjdą Rosjanie. I przyszli... Sowieci...

Przestałem na chwilę szuflować węgiel. Trochę z ciekawości, a trochę żeby odpocząć spytałem:

— No dobrze, a co z Żydami? Ocalał ktoś?

— Nie słyszałem... a nawet gdyby, to i tak nikt by tu nie wrócił.

— Dlaczego? – spytałem chcąc podtrzymać rozmowę, no i szuflę własną, w stanie spoczynku.

Pan Franio uśmiechnął się tajemniczo. Wskazał na wierzby, w cieniu których stał zaparkowany samochód.

— Widzisz? Tam stała chata.Szmerki. To enkawudzista. Był.

— A Motel?

— Motel? – pan Franio spojrzał na mnie uważnie.

— Motel - gdzie mieszkał?

Zapadło milczenie.

— Słuchajsa! – krzyknął Chiba.

Zapadał zmierzch i lekko mżyło. Albin zawahał się. Przystanął na chwilę. Chiba podszedł do płotu i spytał:

— Nie wiesz, po czemu teraz krowy? Chcę kupić na targu. Byłeś może...

— Nie wiem, nie byłem. – szybko odparł Albin i ruszył przed siebie truchtem.

Albin od trzech dni miał biegunkę. Sam nie wiedział od czego (bo niby od czego, kiedy mało jadł?), ale biegunkę miał. Popędził prosto, za stodołę. Kiedy już szukał, wybierał co ładniejszy, co delikatniejszy liść łopianu, usłyszał krzyki. Dobiegały z okolic sąsiedniej stodoły, gdzieś przy olszynie. Albin wytężył wzrok, wpatrzył się w zapadający zmierzch. Były tam trzy osoby, każda z nich czymś uderzała, kolbą karabinu jakby, i nogą jeszcze, ale co, w co uderzała?

Albin podkradł się bliżej, podczołgał się, i pod liśćmi łopianów obserwował. Ktoś leżał u ich stóp. Albin usłyszał jego głos, wydało się, że znajomy, że jakby wczoraj, dziś, że jakby niedawno go słyszał, i twarz widział niedawno, ale czyją, czyją twarz? Taką zapłakaną, męską twarz? Kiedy?

Nagle jeden z mężczyzn podniósł tego leżącego, jak wywrócony worek ziemniaków, podniósł i postawił na ziemi. Potem ruszyli z nim, kierując się ku wzgórzu, w stronę Mostu.

Zapadła noc i jakaś dziwna cisza.

— Jaki Motel? - zapytał pan Franio.

Czułem, że rozmowa urywa się, przestaje być rozmową, tylko jakąś dziwną grą, bardziej grą milczenia niż słów.

— Ten Żyd, co go na Joszczika Moście... Nie pamięta pan?

— Nie pamiętam... Kto ci o nim mówił? - zapytał po chwili.

Spojrzałem na niego. Był taki stary. Mógł nie pamiętać. Przydeptałem papierosa, sięgnąłem po szuflę.

— Ostatnio żwir woziłem i Albin powiedział...

— Powiedział – i co?

— Powiedział, że chce... – ciągnął dalej Albin.

— Chciał – i co? – znów przerwał natarczywie Franio. Spoglądał na niego z dziwnym grymasem.

— I co? - powtórzył raz jeszcze Franio.

Ślinił odklejejące się brzegi skręta, patrząc Albinowi w oczy. Albin opuścił wzrok. Teraz dopiero zobaczył lśniące oficerki Frania.

Takie same miał Motel.

Znów zapadła cisza.

W tym milczeniu się urodziłem. Wsłuchuję się w to mgielne poszeptywanie, które pojawia czasami, jak z drugiego brzegu wołanie, głos z głębi rzeczułki, spod Joszczika Mostu. To są różne ślady, które idą za mną, i przeczą sobie nawzajem. Kłócą się w ciszy. W ciszy, która jest ich tarczą i grobem.

Nieznany
Nieznany
Opowiadanie · 5 lipca 2000
anonim
  • anonim
    muracha
    znam piotra i nie wypada mi tutaj go chwalić, ale jedno powiem: będzie kiedyś znany.
    muracha

    · Zgłoś · 22 lata