Literatura

Jantar (opowiadanie)

Henryk Cyprian Konkol

Na wschodzie jaśniejącą jutrzenkę było widać. Morze było jeszcze chłodne i ciemne.

Po leniwie przewalających się falach tiule porannej mgły się snuły. Mgławiło.

Białogłowe mewy fala do snu kołysała. Nadmorski piasek jeszcze mokry po nocnej rosie. Koralikami nizały się odciśnięte pazurki rybitw, burzyków i różnego ptasiego drobiazgu. Grzechotały wypłukiwane przez wchodzącą na piasek falę, biało różowe muszle rogowca. Było chłodno, chociaż klifowe wzgórza już w pierwszych promieniach wschodzącego

słońca stały.

Sosny, guźlastymi korzeniami piaszczystego stoku się czepiały. Czupryny miały od morskiego wiatru zmierzwione. Gęstym płotem w dziwaczne formy zaklęte na stoku rosły.

Ku ziemi chylone i karłowate, jakby je ręka Stolina do piachu przygięła. Dzika róża miodem

pachniała. Bażyna do wrzosu podobna miękkie kobierce na stoku tworzyła. Piaskownica

kosmatymi wiechami na wietrze kołysała. Maruna do kwiatu rumianku podobna piachy stoków wiązała. Miętą i rozmarynem pachniało. Kolczasty o szarozielonych skórzastych liściach mikołajek nadmorski się pysznił.

Wysoko, gdzieś nad Wierzchucińską Puszczą, kormorany kręciły. Wieczorem na przybrzeżne piaski zlecą. Na piachach wydmuchrzyca skudlonymi łanami rosła. Modrakowy jasieniec kępkami gdzieniegdzie rósł. Rokitnik kolczasty pomarańczowymi jagodami się pysznił,

które jesienią ptaki obsiądą.

Słońce ponad widnokrąg złotym krążkiem nagle wyskoczyło. Pomalowało fale jaskrawym, kłującym w oczy, pełnym refleksów złotym światłem. Gościniec złotem wymalowany na spokojnych jeszcze falach się położył. Słońce po seledynowo-modrej wodzie miriadami skrzących, rozbitych na mokry pył słońc skakało. Od morza morka na skrzydłach wiatru nadleciała. Ciepły dzień się zapowiadał.

Stary Janik wychodząc z checzy przesłonił spękaną od soli i suchą, jak pergamin dłonią,

łzawiące i blade oczy. Jedno oko już bielmo pokryło. Ledwo kontury rozróżniał.

Słońce wielkim, jasnym krążkiem przed oczami mu skakało. Grzało.

Odżywał w słońce patrząc.

Janik, jak co dzień, długo przed wschodem słońca się zbudził. Lubił wschody słońca oglądać.

Nie zawsze jednakie wschody były. Nie zawsze jednakie było morze.

Stał krótką chwilę i coś bezzębnymi, czarnymi od brzozowego soku ustami mamlał.

Jak co dzień, od dziesiątków lat tak czynił. Pacierze do Swarzewskiej Matki odmawiał.

Nosem siąkał, a z oczu łzy na poradloną twarz ciekły. Od czasu do czasu ręką je rozmazywał.

Nogi miał już słabe więc na wykoślawionym progu checzy przysiadł. Bolał go grzbiet.

Zapadnięte piersi zaniosły się świszczącym kaszlem. Splunął brązową śliną, która na lnianej

koszuli kolejny ślad zostawiła. Oparł się wygodnie o ramę drzwi i przymknął oczy.

Patrzył w słońce. Dumał.

O swoim życiu dumał, które dziesiątkami kolejnych lat się odkładało, odejść nie mając ochoty. O życiu, które wspomnieniami połowów się nizało. Połowy na spłachciu żółtego nadmorskiego piachu rytm życia wyznaczały. Na spłachciu piachu, który ich ojcowie kiedyś puszczy ukradli. Na wyżce pod ścianą puszczy, gdzie kilka jeno checzy miejsce znalazło. Puszcza pachniała żywicą. Janik nigdy do puszczy nie zachodził.

Kochał morze i zarazem nienawidził. Kochał morze za jego spokój. Za plusk fal, gdy na płaski brzeg wchodziły. Za szelest przesypywanych falami okruchów muszli i skorup ptasich jaj. Kochał je, gdy dawno temu łodzią na morze po rybę wypływał. Pieścił wtedy szorstką dłonią przewalające się za burtą stalowo błękitne fale. Kochał je, gdy sieci pełne ryb dawało.

Życie wtedy do osady wiózł. Do podziału. Maszoperia jeno z morza żyła. Z połowów, które tylko spokojne morze dać mogło.

Dzielili wtedy połów sprawiedliwie pomiędzy wszystkich. Janik w tamte dni szaprem był.

Swoją o wysokich, żółto malowanych burtach łodzią na połowy wypływał. Na sieję i szprota.

Nocami na płytkie wody wypływali, by bańtkę w długą cezę z dna zgarniać. Wtedy sieci były ciężkie od zabarwionych brązowym pigmentem płastug. Cała osad miała pełne ręce roboty. Nawet wyrostków wtedy do ciągnięcia sieci gonił.

Włazili po pachy w wodę, garściami wczepiali w szupratą sieć. Krwawili dłonie. Ciągnęli. Były noce, że kilka razy cezę zarzucali daleko w morze wychodząc. Rosła wygarniana z sieci

sterta ryb. Bolały ich krzyże i przesilone mięśnie. Czasami w sieci sieja wpadała, albo ościsty, smaczny leszcz. Na jesiotra i szprota daleko pod Bornholm musieli wychodzić.

Wiosną na błękitnego łososia sieci rzucali. Bywało, że i żarłoczny tuńczyk w sieci się trafiał. Za szprotem gonił. Sporo było wtedy roboty, żeby go na brzeg wyciągnąć. Wędzili go w jałowcowym drzewie. Pachniało wtedy palonym jałowcem i zapachem ryby po osadzie niosło. Syte dni się zapowiadały. Bywały lata, że ryba sama do sieci lazła. Były to lata, gdy wiosenne sztormy jeno kilka dni na wybrzeżu trwały. Gdy jesienie spokojne były.

Bywały też lata, że głodem przymierali. Było to wtedy, gdy oszalałe morze o płaski brzeg tłukło. Zabierało stromy klifowy brzeg. Osuwał się z głośnym mlaśnięciem. Wpadał w rozkołysane fale. Rozmywał na drobinki szorstkiego piachu. Drzewa, które stoku się trzymały

wraz z kęsami ziemi w morze się waliły. Rozszalałe morze prawie pod progi checz podchodziły. W te dni, łodzie daleko na brzeg wyciągali. Do kloców drewna łańcuchem wiązali. Osada tylko trzy łodzie wtedy posiadała. Jedna do starego Brunka należała.

Na połowy zawsze dwóch, albo trzech ryboków zabierał. Drugą Budzisz, rówieśnik Janika

posiadał. Mniejsza nawet od Janikowej łodzi była, a trzech ludzi mieściła. Janik zawsze jeno

z jednym rybokiem na morze płynął.

W te rozszalałe dni, zimnym, północnym wiatrem wiało, który drobiny śniegu z sobą niósł.

Wieja skończyć się nie chciała. Morze było wtedy sine i szare. Grzywacze wicher czesał.

Na brzegu brudna piana zwałami leżała. Fale ja z sobą niosły. Szczątki drewna i morskiego zielska zaścielały nadbrzeżny piasek. Czasami szczątki łodzi przyniosło. Bez ludzi.

Morze silniejsze od drewna było.

W te dni, obce łodzie wicher czasami przyganiał. Obcy mową rybacy pomocy i schronienia na brzegu szukali. Niektóre z łodzi strzaskane były, jeno złamane maszty sterczały.

Rybę zaraz po połowie między bractwo dzielono. Oprawiano, a rybie wnętrzności dla ptactwa pozostawiano. Kołowały rozwrzeszczaną chmurą nad głowami rybaków.

Wrzask falę przyboju zagłuszał. Walczyły o każdy, najmniejszy nawet rybi ochłap.

Podział połowu przebiegał sprawnie, chociaż nie obywało się bez pyskówek i kłótni.

Szło o rybę. O to, że za dużo drobiazgu ktoś dostał. O to, że któraś z ryb podśmierdła była,

co było oczywistym łgarstwem, bo ryba prosto z klepy wyjęta.

Wtedy Janik był młody i pełen sił. Rozsadzała go żywia i chęć do życia. Pchało go na morze, gdzie upust swojej sile dawał.

Walczył z morzem w pełne wieji jesienne, sztormowe dni. W dni, gdy zbełtane grzywacze w wysokie burty tłukły. Maszty wieja w drzazgi łamała. Jak szare ptaki, wraz z wieją ciężkie żagle odlatywały.

Wtedy bał się morza. W wodnym pyle siedzącą na burcie szarą postać widział. Milczała,

jeno oczy jej poświatą świeciły. Nie kazała jeszcze Janikowi za sobą pójść. Żyć pozwalała. Żył.

Uczył się morza. Poznawał jego tajemnice i zwyczaje. Szanował i zarazem nienawidził.

Bał się morza za jego nieokiełzaną siłę. Za kryjące się w nim tajemnice i zdrady.

Morze było jego drugim domem. Nie potrafił żyć bez morza.

Mijały kolejne lata wyznaczone pracą i powrotami do przystani. Lata pełne pracy przy wiosłach, naprawie ciężkich żagli i ciągnięciu pękatych sieci pełnych rybiego drobiazgu.

Pewnego dnia nie wypłynął w morze. Pozostał w checzy. Coś w nim pękło. Kwękać zaczął

i ciągnąć nogami. Osada służebność nad nim przejęła.

Codziennie człapał na brzeg morza. Nie zabierano go na połowy więc na klocu drewna siadał i sieci szył. Polubił tę pracę. Jeszcze potrafił swoimi wielkimi łapskami małą jeglę utrzymać, którą przez tysiące oczek sieci przekładał. Wiele miał wtedy czasu, aby o swoim życiu myśleć. Czasami zasypiał przy jednostajnej, leniwej dłubaninie. Janik już kilka dziesiątków lat temu, swoją kobitę na żalnik odprowadził. Sam został. Dzieci ze swoją kobitą nie mieli.

Syna zawsze chciał mieć, ale czasu nie starczało by w checzy zamieszkać. Morze go wołało.

Odchodzili starzy. Mały przykościelny cmentarz w pobliskiej osadzie nie mieścił już, merkami poznaczonych grobów. Starzy na progach chat siadali. Strzykali brązową papką.

Ślepili niewidzącymi oczami w pustkę życia wpatrzeni. W przeszłość swoich dni wpatrzeni żyli. Nie widzieli nic, jeno obłą pustkę morza, które po widnokrąg sięgało. Czepiali się życia, które już obok przeszło. Chcieli żyć, chociaż umierali na progu chat siedząc. Jakby w letargu żyli, życia nie widząc, które obok przechodziło. Janik żył, chociaż umrzeć się starał.

Młodzi na morze szli. Zamknął się krąg spłachciem złotego piasku wyznaczony.

Siedział wpatrzony w morze. Gonił złote błyski, które małymi błyskawicami rozświetlały ciemność niewidzących oczu. Na ciepło słońca, które już na pół nieba prawie zaszło twarz wystawił. Słońce dodawało mu sił. Ciepło wlewało się w wystygłe ciało. Napinały resztki zwiotczałych mięśni. Wyschłe lędźwie mrowienie obejmować zaczęło. Siły w Janika wstępowały, których pojąć nie potrafił. Życie, które mu słońce dawało z całych sił chłonął.

Radość i chęć do życia go wtedy rozsadzała. Znowu był młodym Janikiem.

Zbliżało się południe. Buchało gorączką. Nad piaszczystym wybrzeżem wesołe purtki tańczyły. Było cicho i spokojnie. Nawet zawsze rozbawione dzieciaki, gdzieś zniknęły.

Ucichły, zawsze rozwrzeszczane alki i czubate czajki.

Ostatnie łodzie, które dzisiaj kutrami nazywali, w morze wyszły. Terkotały maszyny.

Hałas na mile się niósł. Maszyny ciężką ludzką pracę przy żaglach i wiosłach zastępowały.

Janik nienawidził terkotania i tych wielkich czarnych łodzi. Były wielkie, większe od jego bota, którym na morze wypływał. Rzygał, gdy smród oleju, albo smaru poczuł. Teraz jeno małymi punktami na rozświetlonym słońcem morzu się znaczyły. Niektóre, aż ku Szwecji

i Dani płynęły. Dopiero za kilka dni do przystani powrócą. Niebo świeciło błękitem.

Lało roztopionym złotem. Skaczące po wodzie słoneczne odpryski odbijały się od brudnych gomółek w oknach Janikowej checzy. W środku panował półmrok i chłód. Niosło zaduchem

pleśni. Śmierdziało zgniłą rybą i butwiejącymi sieciami. Pod ścianami sterty szmat leżały.

Dobytek całego Janikowego życia. Oparte o ścianę złamane wiosło stało.

Ściany kiedyś smołą i pakiem uszczelniane szparami świeciły przez które promienie słońca wpadały. Jesienią wiatry po checzy goniły. Zimą śniegiem po kątach nawiewało.

Dwa małe okienka ledwo, co trochę słońca do chaty wpuszczały. Pod oknem stół stał z desek na krzyż zbitych. W kącie piec straszył. Niosło kopciem i czadem. Pod ścianą łoże stało. Barłóg. Niosło smrodem uryny. Po ścianach robactwo pełzało.

Na stropowej belce spreparowany tuńczyk wisiał. Od starości ogon mu odpadł i brzuszne płetwy. Otwarta paszczęka ostrymi zębiskami straszyła. Jeszcze teraz budziła strach.

Przy drzwiach wielka skrzynia stała. Misternie kute antaby, wieko i boki skrzyni zdobiły. Przeżarte rdzą już były. Starością. Wilgocią, która od morza przychodziła. Przy zawiasie wielka, przerdzewiała kłódka wisiała. Klucz przed laty Janik gdzieś zgubił, albo w szparę w podłodze wpadł. Skrzynia rozeschła była i kornik ją zżerał. Przez szpary myszy wchodziły.

Czasami odbity promyk słońca do skrzyni wpadał. Rozświetlała się wtedy jasnym, jak samo słońce blaskiem. W skrzyni największy skarb i grzech Janika w szmaty owinięty leżał.

Złoty jantar i karkulica. Obok siebie leżały. Nieodłączne towarzyszki życia i śmierci.

Już dawno szmaty się w proch rozsypały. Karkulicę robactwo żarło. W próchno się sypała.

Karkulicą złowione łososie zabijano. Jantar był wielki i nieforemny. Klump ledwo przez morze obrobiony. Poradlony , jakby go pazury prehistorycznego zwierza dopadły.

Wzdłuż boku głęboka rysa się znaczyła. Ślad. Jantar wielki był, jak głowa dziecka. Jeno mu oczu brakowało, by jak głowa wyglądać. Słońce w nim było zaklęte. Sparciałe szmaty żywicą pachniały. Puszczą, którą prawieki, co po ziemi przeszły, w złoty jantar zmieniły.

Od lat Janik do skrzyni nie zaglądał. Kiedyś, dawno to było, gdy sam w checzy siedział,

otwierał skrzynię. Raz do roku to czynił. Pod jesień, gdy na połowy brejtlingów był czas wypływać. Wyciągał wtedy wielką bryłę jantaru i do piersi ją tulił. Wtedy też łbem o wieko skrzyni tłukł, a łzy ciurkiem z jasnych ślepi kapały. Później znowu jantar w szmaty owijał i na dno skrzyni ciskał. Do następnego roku. Nadszedł jednak czas, gdy sił nie stało by skrzynię odewrzeć. Od tego czasu do skrzyni nie zaglądał. Stała przy drzwiach i czas ją zżerał i myszy.

Janik, dzień w dzień, jak życie długie obok skrzyni przechodzić musiał. Codziennie sumienie swoje w skrzyni zamknięte widział. Sumienie. Obce mu to kiedyś przed laty było.

Był twardy i bezwzględny. Twardy dla siebie i bezwzględny dla innych. Przecież przez kilka lat maszoperię własną z kilku ryboków utworzoną prowadził. Twardą ręką ich trzymał.

Rozbolały go plecy. Niewygodnie było na koślawym progu siedzieć. Twarde drewno ramy

w grzbiet się wrzynało. Poprawić się starał. Łapskami w ramy się wczepił podnieść się starając.

Bólem w krzyżu przeleciało. Ogniem. Zwiotczały nagle, silne kiedyś łapy i na plecy w głąb checzy poleciał. Łbem o wieko skrzyni trzasnął. Szarym pyłem posypało. Rozpadła się na pył i spróchniałe drzazgi. Zbutwiałe szmaty na dnie skrzyni grubą szarą warstwą leżały.

Na dnie skrzyni karkulica obok wielkiej bryły jantaru leżała.

Karkulica na strzępach, zbutwiałych od starości włóknach ledwo się trzymała. Kształtem jeno ciężką przez lata używania łapami wygładzoną pałę przypominała. Tylko jantar nic ze swojego piękna nie stracił. Nadal słońcem się jarzył. Nadal kadzidłem pachniał.

Długo trwało nim Janik na kolana się podniósł. Na brudnej polepie, jak wyciągnięty na brzeg olbrzymi jesiotr leżał. Dyszał. Zapadła lecz jeszcze szeroka pierś płytkim świszczącym oddechem się unosiła. Łapami gmerał, aby oddrzwi się chwycić i na nogi stanąć.

Z trudem na brzuch się obrócił. W oczach czarne plamy. Ból rozsadzał skaleczony łeb. Dłonią bolące miejsce potarł. Krwawiło. Potłuczony był i obolały.

Od brudnej podłogi jantar poświatą się odznaczał. Janik tę tylko poświatę w ciemnych oczach widział. Zaczął łapami po polepie grzebać. Jantaru szukał. Łapą go trącił. Klump w kąt poleciał. Pod koślawy próg i wyrwane z zawiasów drzwi się schował. Po polepie więc niecierpliwie gmerał. Szurgotał sękatą łapą. Spieszył się. Nikt nie powinien jantaru widzieć.

Namacał. Zgarnął i do wychudłej, zapadniętej piersi przytulił. Suche łkanie piersi rozsadzało.

Zakaszlał się i zapluł. Brązowa ślina mu po brodzie ciekła. Suchą dłonią po jantarze błądził. Szukał. Śladu szukał. Blizny. Była. Wymacał i paluchem grzebać zaczął. Coś znowu mamlał. Słów nie rozróżnisz. Długo trwało nim łkanie i drżenie rąk opanował. Uspakajać się zaczął.

Siwym łbem nagle potrząsnął, jakby coś postanowił. Jantar na długość rąk przed siebie wyciągnął. Lepiej jego piękno widział. Jedynym okiem, które trochę światła dawało, skarb swój oglądał. Grymas uśmiechu usta mu wykrzywił. W pokrytym bielmem oku, złoty krąg jantaru się znaczył.

Z tym uśmiechem na brązowych od brzozowego soku, bezzębnych ustach i plamą złota w oku, Janik, jak wupji wyglądał. Jeno mu szarej szmaty na grzbiecie brakowało.

Ciężar jantaru zbyt wielki dla wychudłych był rąk, więc go na kolanach położył. Wielką łapą, którą kiedyś wiosło złamać potrafił, czule złoty jantar głaskał. Dotykał, jakby zapamiętać go chciał. Paluchami po wgłębieniach błądził. Po rysie. Po bliźnie.

Długo tak siedział, jakby w postanowieniu się umocnić. Szeptał lecz ciepły wiatr słowa porywał. Ulatywały, jak podarte żagle. Rozleniwiało go ciepło słońca, które wolno na drugą stronę nieba przechodziło. Gorąc jeszcze od piachu biła. Po nadmorskim piachu najmniejsze

z morskich ptaków, rdzawo brązowe bieguski biegały. Popielate, czerwonodziobe rybitwy wrzask czyniły. Gromadami, srebrzyste mewy na falach przyboju się kołysały. Morze barwę zmieniać zaczęło. Seledynem zaczęło się podbarwiać. Po grzbietach fal jeszcze słońce skakało. Na widnokręgu skłonie czarne punkty wracających łodzi było widać. Późną nocą

do przystani trafią.

Janik zasypiał. Głowa mu na kolana opadła. W pół się zgiął. Zmalał. Sterta szmat na progu siedziała. Wrzask rybitw go zbudził, które o ochłap jakiś walczyły.

Wytrzeszczył oczy i w słońce spojrzał. Ręką za ramę drzwi chwycił i na nogi podniósł.

Chwilę stał oparty dłonią o wykoślawione starością drzwi, nim pierwszy krok zrobił.

Jantar pod pachą trzymał. Nogami ciągnął. Człapał. Spod krótkich, szerokich lnianych spodni chude piszczele nóg było widać. Był boso. Przystawał często i odpoczywał. W stronę brzegu szedł, gdzie kołysały się łodzie. Jego łodzi wśród nich nie było. Dawno temu od starości zgniła. Jeno kawał burtowej deski, którą na ścianie chaty przybił, zachował. Tyle mu z życia pozostało. Sterta szmat i deska z łodzi, którą nad życie kochał. Domem mu była. Żoną. Całym życiem.

Nim na kamienisty brzeg doszedł, kilka razy odpoczywać musiał. Szedł wolno lecz każdy krok go do brzegu przybliżał. Do brzegu, gdzie kamienista grobla głęboko w morze wchodziła. Półkolistym kamiennym wałem morze od skrawka piachu odgradzała.

Spokojne za kamiennym wałem morze było. Przystań dla czarnych kutrów, które na morze wyszły. Krótkie fale o groblę tłukły. Pryskało pianą. Drobny wodny pył nad groblą wisiał.

Kamienną groblę zielone wodorosty już dawno pokryć zdążyły. Śliska od wodnego pyłu była i omszała. Muszle pobrzeżki, pąkli i fioletowej koralki grobli się czepiały. Czerwony żebrowiec na kamieniach rósł. Fala długie liście, które dzieciaki na słońcu suszyły, kołysała.

Wysuszone, jak wielkie karminowoczerwone wachlarze wyglądały. W chałupach je na bielonych ścianach nad oknami wieszano.

Janik ku grobli człapał. Coś dziwnego się z nim działo. Całe ciało miał jakieś lekkie. Siły dziwne w niego wstąpiły, a wychudłe nogi raźniej go niosły. Nie zastanawiał się jednak dlaczego tak się dzieje i co jest tego powodem. Wytłumaczenia nie szukał. Nie potrafił.

Człapiąc w stronę kamiennej grobli, jakby obecność innego człowieka pobok idącego wyczuwał. Człowieka, którego zobaczyć nie potrafił. Kogoś, kto go pod ramię prowadził. Drogę ku grobli wskazywał. Iść raźniej pomagał. Wielki kamień jantaru, jakby lżejszym się wydawał.

Na grobli, wydeptaną przez lata, wąską ścieżkę można było odróżnić . Ku stopce grobli szła, gdzie wielki głaz leżał. Grobla oślizgła była i koślawa. Pamiętał - jak jeszcze knopem był -

zaczęto groblę budować, aby od szalejącego morza się oddzielić. Ciężko szło. Głazy w morze

wpychano. Cała osada powinność miała groblę budować. Knopy nawet kamienie z pól nosić musiały. Na każdego po kopie kamieni przypadało. Lata minęły nim groblę usypano.

Kamiennym wałem szalejące morze od piaszczystego brzegu odgrodziła. Spokojnie na skrawku zamkniętej groblą wody było. W kamienne pachołki żelazne pierścienie wpuszczono do których łodzie wiązano. Dzisiaj jeno dwie małe łodzie na spłachciu spokojnej wody się kołysały. Kutry niedaleko od wioski swoją przystań już miały. Wioska od morza odchodziła.

Nabrzeżem się od morza odgradzała. Jeno stare checze, na wyżce pod skrawkiem boru, który po pradawnej puszczy został, jeszcze stały. Nowe się ze starym pomieszało.

Bose nogi ślizgały się na mokrych kamieniach. Kilka razy myślał, że upadnie i w morze się stoczy. Całkiem z sił wyzbyty na koniec grobli doszedł. Dyszał. Krótki oddech poświstem z szeroko otwartych ust uchodził.

Siadł na nagrzanym przez słońce głazie. Odpoczywał. Jantar u nóg położył.

Wpatrywał się w seledynowe, już szarością podchodzące morze. Słońce ku zachodowi się chyliło. Stawało się coraz chłodniej. Wzgórza już mrok obejmował. Groblę ptactwo obsiadać zaczęło. Nie bało się siedzącego na kamieniu człowieka.

Ciepłym wiatrem nagle od brzegu powiało. Na klifowym brzegu sosny się zakołysały. Poszumem po brzegu poszło. Sypnęło ostrym, jak szkło piaskiem. Wiatr ptasie pióra nastroszył. Zatrzepotało się siedzące na grobli ptactwo. Skrzekiem i piskiem się po nadbrzeżnych piachach poniosło. Wieczorne ptasie rozmowy się zaczynały.

- Bryza idzie... - szepnął Janik i odruchowo dłoń w górę uniósł.

Z przyzwyczajenia siłę wiatru starał się zmierzyć. Stara, sucha i zrogowaciała skóra dłoni już podmuchów wiatru nie wyczuwała. Gorąc i zimno, jeno jeszcze dłońmi wyczuwał.

Wpatrzył się w daleki zachodzący już siną pomroką horyzont. Myśli zbierał. Siwą grzywę włosów wiatr przeczesał. Kosmykami na czoło opadły. Przesłoniły niewidzące oczy.

Niecierpliwym gestem dłoni je z czoła odgarnął. Groblą drobne fale kołysały. Morze drobinkami wody prychało. Na kamienną groblę skakało. Do nóg Janika dopaść się starało.

Lniane gacie już mu skacząca fala zmoczyła. Otrzeźwiał. Z majaków się zbudził. Na jawie śnił. Tamte dni, gdy w trzy łodzie w morze wychodzili się wpatrzył.

Sierpniowy dzień był wtedy słońcem rozjaśniony. Wiało. Fale brzuchatymi wałami na brzeg właziły. Szerokimi jęzorami żółtawy piach nabrzeża lizały. Zostawiały po sobie okruchy

wypłukanych muszli i złomki drewna. Czasami śnięte ryby na brzeg rzucało. Wtedy nad morzem wrzaski ptactwa się niosły, które o ochłap rybi walczyły. Piach mokry i twardy cofająca się fala zostawiała. Wyraźnie koraliki ptasich łapek się odciskały.

Pierwsza łódź na grzbiecie fali się jeno gibnęła, gdy w morze wychodziła. Stary Brunka największą łódź wtedy miał. Czarne burty żółty pasek zdobił. Znak ich maszoperii.

Wysoki drąg masztu także największy żagiel niósł. Brunka zawsze trzech ryboków z sobą zabierał. Łatwiej niewód przez wysokie burty się ciągnęło. Lżej.

Budzisz, jak zawsze wiosłami robić kazał. Ciężko przez fale się łódź przepychała. Przybój ją do brzegu dopychał. Ciężko było na wiosłach od brzegu odejść, gdy fala do brzegu gnała.

Janik tylko na żaglu odchodził. Łódź Janika najmniejsza była, więc lekko przez grzywę przyboju się wahnęła i już można było żagiel do wiatru ustawić.

Na brzonę wyszli. Wioska na rybę czekała. Wiosna łaskawa dla maszoperii nie była. Na rybę całymi tygodniami czekać musieli. Odeszła. Wielkie połacie spokojnego morza sieciami czesali nic nie znajdując. Nawet stornia, której zawsze w nadmiarze było w piach się głęboko zakopała. Pojedyncze jeno na płyciźnie ościeniem kłuli. Knopy zabawę miały.

Brunka łódź na Ost z wiatrem położył. Szybko wśród rozkołysanych fal zginęła. Tylko szary żagiel długo jeszcze widać było. Budzisz długo wiosłami robić załodze kazał, nim żagiel postawił. Za kilwaterem Brunkowej łodzi poszedł. Janik daleko z tyłu pozostał. Nadążyć nie mógł.

Starą, wypraną przez morską wodę i wysuszoną przez słońce płachtę żagla z trudem aż pod top wciągnęli. Żagiel już dawno barwę i kształt stracił. Głośnym trzaskiem wiatr, jak zawsze na blachę go wypełnił.

Janik szot żagla wokół dębowego kołka owinął. Ciężki rumpel do zawietrznej ustawił.

Malik sieci rychtował. Wzdłuż burty je warstwami układał, by naciągów przy rzucaniu nie splątać. Łódź z wiatrem poszła. Byli w morzu. Lekkim przechyłem łódź od brzegu odchodziła. Brzeg od płynącej z wiatrem łodzi uciekał. .

Z Malikiem nie pierwszy raz w morze wychodzili. Malik, w czas połowów, Janikowi szczęście przynosił. Zawsze jednego ryboka zabierał. Miejsca w łodzi nie starczało.

Rybą nie trza było się dzielić. Malik za płatę u Janika rybę ciągnął. Płatą ryba była. Nigdy nie dorobił się swojej łodzi. W checzy kilkoro dzieciaków matkę za zapaskę trzymało. Najstarszy knop, dopiero dziesięć wiosen skończy. Ciężko było, więc za roba się najmował, by gromadę wyżywić. Starszy maszoperii Malika chwalił, że do roboty pilny. Chwalbą garów nie napełnisz.

Morze kołysać zaczęło. Pod wysokie burty płaską falą zaczęło pryskać. Zmieniało barwę.

- Chyba, na burzę przyjdzie ?. - pomyślał Janik i sieci rzucać kazał.

Pierwszy zaciąg, jeno kilka drobnych ryb przyniósł i morskiej trawy. Zaraz za burtę wszystko poszło. Gdy czwarty raz sieci rzucili, pewni byli, że puste będą. W Janiku już wściekłość pulsowała. W skroniach mu tętnić zaczęło. Do brzegu już płynąć zamierzał. Do domu.

Zaciąg pełen makreli się trafił. Dno łodzi srebrno brązową łuską się wypełniło. Ryba dorodna i wielka była. Tłusta. Szerokie grzbiety śluz pokrywał. Trzepotały.

Drugi zaciąg już nie tak dobry był. Drobnicą sypnęło, którą za burtą zostawili. Wiatr od Ostu wiał. Tam Brunka i Budzisz łowił. Rybę straszyli, która na głębię odejść musiała. Bywało, że

ku brzegowi podchodziła, aby sieci obejść.

Janik płachtę żagla na bakburtę przełożył. Malik ledwo łeb zdążył przed lecącym bomem uchylić. Pod wiatr ku brzegowi poszli. Malik sieci z wodorostów czyścił. Morze już mocno kołysać zaczęło. Wzmagał się wiatr. Wszystko burzę zapowiadało.

W sieć jakieś szczątki wpadły. Morszczyn się w sieć zaplątał. Zaraz za burtę poszły.

Wściekłość w Janiku rosła. Do gardła podchodziła. Dławiła. Czyżby ich szczęście opuściło?

Kołysało. Łódź z fali na falę się kładła. Trudno było w łodzi ustać. Sieć znowu za burtę poszła. Nagle liny wybieraków, jak struny się naprężyły. Janik w pośpiechu żagiel w łopot postawił. Sieć o dno musiała zaczepić.

Ostrożnie ją wybierać zaczęli. Sieć wiele dla szypra znaczyła. Więcej, jak łódź. Sieć wszędzie zarzucisz. Łódź bez sieci, jeno łodzią była. Sieć życie znaczyła. Połów. Rybę dla osady.

Bez sieci ryby nie złowisz. Sieć szła. Poluzowało nagle, że mało za burtę nie poszli. Musiała się nagle od dna odczepić. Pełna wodorostów i rybiej drobnicy była. Już sieć za burtę iść miała, gdy nagle silnym trzepotem wątłusz łeb wychylił. W pogoni za drobnicą, aż na Viejgje morze się zapędził. Janik za oskrzela go z sieci wyciągnął. Na stertę do innych ryb poszedł.

W sieci jeszcze złomki drewna i zwały morskiej kapusty zaplątane leżały. Malik je łapami za burtę rzucał. Na samym dnie sieci wielki, oblepiony morską trawą klump jakiś leżał. Bryła.

Ciężka była i niekształtna. Żółcią podeszła. Złotem. Miodem. J a n t a r.

- Jantar najdłem !!! J a n t a r ... - prosto w gębę Janikowi wykrzyczał. - Mój...

Łapami w pośpiechu jantar oczyścił. Byle jak. Bryła wielka, jak głowa dziecka była. Nieforemna. Bruzdami poradlona, jakby ją pazury zwierza przed tysiącami lat dopadły.

Z boku narośl wystawała. Jak nos. Wielkie bogactwo Malik w łapach trzymał. Łódź można było za mniejszą bryłę jantaru dostać. Nareszcie własną łodzią na morze wychodzić będzie.

Nigdy głodni nie będą. Bryłę złota do piersi przytulił. Radość mu w oczach skakała, więc twarzy Janika nie widział.

Słowa Malika jakby go w piersi uderzyły. Złością się zadławił, jakby ość rybią połknął.

W oczach czerwone skry skoczyły. Tysiącami jarzących iskier we łbie się Janikowi zapaliło.

Łapa sama pod ławkę, która burty spinała, sięgnęła. Karkulica, którą łososia bito tam leżała.

Sama do łapy weszła. Zakołysało łodzią więc masztu się musiał uchwycić. Wtedy Malik śmierć w oczach Janika zobaczył. Swoją śmierć. Ręce, które jantar trzymały ku Janikowi wyciągnął, jakby osłonić się starał.

Janik krótkim machem karkulicę w łeb Malika puścił. Trzasnęło. Jantar złotą kulą między leżące ryby wpadł. Nieforemny odłupek iskrą w niebo poleciał. Zakołysało łodzią, gdy Malik w morze się zwalił. Fala jeno szerokim kręgiem poszła. Nawet plusku słychać nie było.

- Jantar ...Mój jantar - słowa Malika powtórzył i łapami stertę ryb rozgarniać zaczął.

Jantaru szukał, który pomiędzy ryby wpadł. Oklejone rybim śluzem łapy uchwycić go nie mogły. Wyślizgiwał się, jak piskorz. Łapy o gacie wycierał by suche były. Nareszcie ciężką bryłę do piersi przycisnął. W oczach jeszcze obłęd skakał z radością pomieszany. Śmiechem się zaniósł, który wraz z wieją w morze poleciał.

- Sieć moja ... Moją siecią jantar wyciąglim... i łódź moja. - czyn swój przed sobą usprawiedliwiał. Przed własnym sumieniem.

Głuchy stuk Janika zbudził. Coś o burtę trzasnęło. Na kolana przy burcie padł i łapami wodę rozgarniać zaczął. Piaszczyste dno widać wyraźnie było. Malika spodziewał się zobaczyć.

Deskę jeno którą fale przyniosły zobaczył. Ciało Malika denny prąd uniósł. Ni śladu. Pustka. Łódź ku brzegowi niosło. Wiatr fale gonił. Z zachodu burza nadchodziła.

Błyski na skłonie widnokręgu widać było. Tabunami czarne chmury nadchodziły. Mrok zaczął ku brzegowi podchodzić. Janik pazurami w burtę się wczepił. Malika wołał. Daremnie. Nie wróci tego, co uczynił. Przez życie całe, ciężar nieść z sobą będzie. Ciężar jantaru. Ciężar sumienia.

Opamiętał się naraz i myśleć zaczął, co w osadzie powie. Dlaczego bez Milka wrócił.

Łodzi przecież burza nie zrąbała. Morze - chociaż kołysze – nie straszne dla ryboków.

A Janik najlepszym po Budziszu szaprem był. Nic nie wymyśli.

Nagle szmatę żagla na sterburtę przerzucił. W stronę otwartego morza poszedł. Krótka fala pod łódź wchodziła. Łódź dęba stawała. Nogi mocno w dennicę wparł, aby z łodzi nie wypaść. Liną się wpół do masztu związał. Wieja rosła. Morze zaczęło pianą pryskać. Grzywacze już pianę na sobie niosły. Żagiel do pół masztu musiał zrefować. Bał się, że

z wieją uleci. Ciężkim rumplem fala miotała. Ledwo w łapach dawał się trzymać.

Łódź na skrzydłach wiatru leciała. Na dnie sterta błyszczących ryb leżała i ...jantar.

Późną nocą do brzegu podchodził. Z dala światło widać było. Kaganiec smolny na wyżce pod lasem stał i światło dawał. Żółtą kulę z dala widać było. Wiatr płomieniem miotał. Osada na swoich czekała. Tak od dziesiątków lat bywało.

- Drągiem boma w łeb dostał i za bort poszed - Tyle jeno zebranej gromadzie powiedzieć umiał. Milkowa kobita skowytem się zaniosła. Baby ją w krąg wzięły. Poszły ku chacie.

Janik, owinięty w szmaty jantar pod pachą niósł. Do chaty prawie biegiem leciał. Pytań się bał, których się od gromady spodziewał.

Drugiego dnia znowu w trzy łodzie na morze wyszli. Z Janikiem młody Bogusz popłynął.

Osada swoim normalnym życiem żyła. Żyli i umierali. Rybę ciągnęli.

Janika chłód zbudził. Obolały był i sztywny. Ledwo nogi wyprostować zdołał. Od głazu zimno ciągnęło. Wyprostował zgięty grzbiet i na nogi stanął. Trudno było po leżący pod nogami jantar się schylić. Musiał na kolana opaść. Gdy na końcu grobli stanął już jantar mocno w łapach trzymał. Jak dziecko go do piersi tulił. Łzy ciurkiem po twarzy kapały.

Nosem siąkał. Zapluł. Z przyzwyczajenia na zawietrzną splunął. Dreszcz go nagle przez całe ciało przeszedł. Z chłodu. Boso przecież był i w koszuli, która stygnącego ciała nie grzała.

Pod lasem latarnia światłem błyskała. Morze czernią się znaczyło, po którym odblask lampy skakał. W jantarze złotym okruchem się znaczył. Prosto w Janikowe oczy świecił. W duszę mu złotym okiem zajrzał. Janik ręce nagle nad głowę uniósł. W łapach rozświetloną bryłę jantaru trzymał. Szerokim machem rąk w morze ją rzucił. Ciężaru, który dziesiątki lat w sobie nosił wraz ze złotą bryłą jantaru się pozbył. Uświadomił sobie nagle, że należało to wcześniej uczynić. Inaczej by żył. Spokojniej by umierał. Teraz za późno było. Na wszystko było już za późno. Życia, które odchodzi nie zawrócisz. Plusku nawet słychać nie było. Jak wtedy.


fatalny 1 głos
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
przysłano: 25 czerwca 2000

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca