Teraz mieszkał w dolinie, w domu, który zbudował o własnych siłach, własnymi rękami. Żył spokojnie, lecz ten spokój był spowodowany nie czym innym, tylko przerażającą samotnością. Nie miał nic, jałowa pustka jego myśli odbijała się od nagich ścian, spozierających na niego codziennie z takim samym wyrzutem. Odwracał wzrok, by nie czuć się tak podle, by nie czuć na sobie brzemienia czyichś niespełnionych oczekiwań. Zawiódł wiele osób. Zawiódł siebie.
Każdego dnia siadał w swoim wyimaginowanym fotelu pod oknem i wpatrywał się całymi godzinami w ten szczyt majaczący w dali, który w całej swej wyniosłości górował nad jego doliną. Kiedy z niej spadał, kiedy cofał się myślał, że robi dobrze, wydawało mu się, że tak będzie dla niego najlepiej, inaczej przecież mogłoby się to dla niego zakończyć tragicznie. Lecz każdego dnia, kiedy siedział na swoim krześle- namiastce fotela, na który go nawet stać nie było, żałował swojej decyzji. Chciało mu się wyć z rozpaczy po utraconym szczęściu. I wszystko co się stało on sam spowodował, wiedział, że jest sobie sam winien, że sam zdecydował się wejść w to bagno. Ale panicznie bał się, by nie wciągnąć w to innych, dlatego wybrał samotność. Nie chciał, by ktokolwiek inny cierpiał przez jego głupotę. Uciekł od rzeczywistości, wmawiał sobie , że nie potrafi żyć w realnym świecie. Oni chcieli mu pomóc, złagodzić jakoś jego ból, lecz on ich odpędzał. Stawał się coraz bardziej zasępiony swych myślach, nie dopuszczał do siebie nikogo. Specjalnie ich zrażał do siebie, by nie musieli odczuwać tego wszystkiego, co go tak gnębiło. Wiedział, że tylko w ten sposób mógł ich uchronić przed całym złem świata, lepiej jeśliby się nigdy nie dowiedzieli.
Wiedział, ze mógł żyć inaczej, lecz musiał teraz poddać się temu, co narzucał mu los i inni ludzie. Każdego dnia spoglądał z utęsknieniem przez okno na szczyt majaczący w górze, pośród chmur.
Wstał z krzesła. Spojrzał jeszcze raz przez okno. Mrok spowijał rzeczywistość po drugiej stronie. Nie wiedział, jak bardzo już jest późno. Latarnie już dawno pogasły, a może wcale się jeszcze nie zapaliły...Chmury stawały się coraz czarniejsze. Wściekłe pioruny uderzały raz po raz w zatrwożoną ziemię. Krzyże na dachach kościołów z rozdzierającym jękiem przyjmowały na siebie te ciosy, w których był zawarty cały chmurny gniew. Ściągały na siebie wszystko to, co było zawarte w złowieszczych błyskach, chroniąc ludzi przed niebezpieczeństwem. Ale nikt nigdy się nie zastanawiał nad tym, dlaczego tak się dzieje. Jest oczywiste, że pioruny biją w punkty najwyżej położone. Przecież nie mogło być inaczej. A kiedy ktoś zginie przypadkiem od uderzenia pioruna, nikt nie pomyśli, dlaczego tak się stało. Wszyscy już tylko płaczą.
Wyszedł w mrok, nie zamknąwszy okna ni drzwi. Chłodna czeluść nocy pochłonęła go do reszty. Szedł przed siebie, nie zastanawiając się nad tym, co robi. Strugi deszczu spadały na jego głowę, ramiona. Kosmyki włosów, ociekające wodą, spadały mu na oczy. Chciał, by deszcz obmył jego duszę z żalu i smutku, chciał znaleźć ukojenie w chłodnym wietrze, owiewającym jego skronie i w muzyce wody, rozbrzmiewającej coraz natarczywiej w powietrzu. Gdzieś w oddali przejechał pociąg, zagłuszając stukotem kół rytm jego kroków. Nienawidził pociągów gnających przed siebie. Zdawało mu się, że w każdym z nich jest jakaś cząstka jago, odjeżdżająca na zawsze w nieznanym kierunku. Nie wiedział, dokąd one podążają, nie mógł ich dogonić, zatrzymać. Niczym motyle latające wokół wędrowca, kokietujące go, filuternie zapraszające do tańca. A kiedy wędrowiec podnosi na nie wzrok i wyciąga do nich rękę, chcąc pochwycić muzykę, oddać się cudownemu uczuciu wolności, one odlatują, trzepocąc migotliwie swymi barwnymi skrzydełkami, jakby chciały powiedzieć: „Ach, głupcze, przecież ty nie masz skrzydeł, jesteś przykuty do swej matki-ziemi, nie możesz zasmakować tego cudownego uczucia, tak jak my. Zostawiamy cię teraz samego, lecimy znaleźć kogoś, kto będzie mógł dotrzymać nam towarzystwa”. Wędrowiec smuci się, słysząc takie słowa. Jest mu przykro, a jednocześnie i żal tych poczciwych stworzonek, które chcą złapać promyki słońca, gonią wiatr. Tylko dwa dni życia, a jakże wspaniale potrafią je wykorzystać. Cieszą się słońcem, zapachem i smakiem kwiatów, pięknem życia. A wędrowiec ciągle podąża w jakimś kierunku, w poszukiwaniu czegoś innego, niż posiada. Nie zauważa, że wszystko, czego szuka ma koło siebie. I umiera, nie dotarłszy do miejsca, którego szukał całe życie. Dopiero potem zrozumie, że każda chwila, nawet smutna, przynosząca żałość jest ważna, piękna, że w nich są zawarte wszystkie tajemnice życia, lecz tego nie można zobaczyć. Piękno dnia codziennego jest niedostrzegalne, mija niesamowicie szybko. Można je poczuć, trzeba tylko zrozumieć, że to czego pragniemy jest tuż koło nas. Wędrowiec tego nie pojął...
Szedł uliczką. Był dziwnie ciasna, kamienice zdawały się go przytłaczać i spychać na bok. Latarnie się nie paliły. Gdzieś w oddali zaszczekał pies, zdawał się być dziwnie blisko. Jego skowyt był tak bliski duszy, tak dobrze wyrażał myśli i uczucia, że zdawało się, jakby był bardziej ludzki od niejednego człowieka. Barwa jego głosu, jego ton tak dobrze pasowały do uczuć opanowujących chłopaka...
Brnął ciągle przed siebie, zdawało mu się, że minął już kościół i mały ryneczek. Choć wszędzie zalegały ciemności, on czuł te miejsca. Do głowy wciąż napływały mu myśli o tym, co kiedyś planował. Przechodząc obok wielkiego, rozłożystego klonu, rosnącego na rogu, koło apteki, przypominał sobie, jak kiedyś siedział tam, opierając głowę o pień, spoglądając w górę. Przypatrywał się ptakom, wijącym swe gniazda pomiędzy gałęziami. Chciał, jak one, być wolnym od zasad, szybować pod niebem, kłaniając się wszechmocnemu słońcu. Chciał śpiewać, gdy przepełniało go szczęście, krzyczeć, gdy ogarniało przerażenie. Lecz on to wszystko zaprzepaścił. Jedna decyzja zaważyła na tym, jak wyglądało jego życie. Ogarniała go bezsilność, czuł się niezwykle samotny. Choć otaczało go tylu ludzi, tylu uważało się za jego przyjaciół, to tak naprawdę nikt go nie znał, nikt nie wiedział co czuje, nie potrafił, nie mógł go zrozumieć. Czasem zdarzało mu się zapłakać nad swym losem, wtedy oni go pocieszali, mówili, że wszystko będzie dobrze, jakoś się ułoży. On im nie wierzył. Znał prawdę. Wiedział, że już na zawsze będzie siedział sam wśród swych czterech nagich ścian, wpatrując się w szczyt zamglony i pokryty chmurami. Po jakimś czasie zaczynał śmiać się razem z nimi, nie chciał psuć im zabawy. Lecz ten śmiech był tylko iluzją, pod jego maską skrywał skwapliwie swój ból i cierpienie. Ktoś musiał cierpieć, by inni mogli się cieszyć życiem. Robił dobrą minę do złej gry, oszukiwał ich, a przede wszystkim samego siebie. Oni mu wierzyli, cieszyli się razem z nim, kiedy jego dusza płakała i krzyczała rozdzierająco. Ból opanowywał jego ciało, był bezwładny, nie potrafił się już poruszać. Zastygł w bezruchu, śmiejąc się, z radością na twarzy i cierpieniem w sercu...
Mokry od deszczu listek klonu spadł z drzewa i uderzył go w policzek.
Kolejny piorun przeszył powietrze, uderzył stosunkowo blisko. Grzmot zagłuszył jęk krzyża. Zatrzymał się. Błysk rozjaśnił nieco mrok. Po raz pierwszy zrozumiał, gdzie jest. Dotąd błądził bezwiednie, teraz wiedział, gdzie się znajduje. Stał pod warzywniakiem. Wpatrywał się w zamknięte drzwi, jakby chciał siłą woli sprawić, by znów się otworzyły. Lecz one od dawna były już zamknięte. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego. Ciągle miał przed oczami uśmiech sprzedawczyni. Jej spojrzenie było łagodne i jednocześnie niezwykle stanowcze. Głos miała śpiewny, był on dla niego najpiękniejszą muzyką. Kiedy była obok niego, sprawiała, że cały świat znikał gdzieś w oddali, nic się nie liczyło. Mógł całymi godzinami wpatrywać się w jej błyszczące w słońcu włosy, które zdawały się spływać kaskadami po jej ramionach. Była tak cudowna. Stała, jaśniejąca w swej zwiewnej sukience, zawsze miała dla każdego czas, miała takie dobre, otwarte serce. Potrafiła słuchać, była jedną z niewielu osób, które go rozumiały. Więc dlaczego znikła tak nagle?
Był cały mokry, nie wiedział czy bardziej od deszczu, czy od łez. Chciał krzyczeć z bólu, lecz już nie miał siły. Nie miał siły walczyć, wolał poddać się i czekać na to, co nadejdzie, biernie poddawał się losowi. Nie chciał już więcej stracić, lecz nie potrafił sobie powiedzieć prawdy. Wolał płakać w nocy, by ktoś inny mógł się śmiać. Myślał, że już nic nie zmieni jego życia, że już wszystko stracone, skończone. Chciał już na zawsze stać się samotnym pustelnikiem na wygnaniu, chciał wziąć na siebie grzechy świata. Myślał, że już bardziej cierpieć nie można, więc chciał choć trochę ulżyć innym. Zrezygnowany pozwalał burzy sobą miotać.
Wicher dął niemiłosiernie, wyrywał niewypowiedziane słowa z jego ust. Deszcz już ustał. Między kostkami bruku potworzyły się strumyczki, szemrzące cicho, chcąc ukołysać rozdrażnione i podenerwowane burzą dusze. Wszyscy już spali, tylko on wciąż jeszcze błąkał się ulicami w mroku. Kluczył, gubił się, potykał o najeżone krawężniki. Nie czuł bólu, ani zmęczenia. A właściwie ból fizyczny był zagłuszany przez ból duszy. Już sam nie wiedział o ma myśleć. Miał w głowie straszny mętlik. Myśli kłębiły się, tworząc gąszcz nieprzebyty, gęstwinę niezrozumiałą. Nie wiedział,, gdzie jest, ani co się z nim dzieje. Cały pochłonięty był swoją rozpacza, wydawało mu się, ze to już koniec, że już nie ma po co żyć. Przestał wierzyć w powodzenie, w sukces. Wszyscy ludzie są skazani na śmierć i przegraną. Po co w ogóle się męczyć i starać o cokolwiek, po co cierpieć? W imię jakiego boga? Już nie miał siły iść dalej, przed siebie. Poddawał się, wolał już na zawsze siedzieć na swoim krześle i czekać na nieuchronny koniec, który prędzej czy później musiał nadejść. Nie widział sensu, by starać się o cokolwiek, wszystkie jego wysiłki były kroplami w morzu, natychmiast pochłaniane i niwelowane. Już nie miał sił, by dalej próbować. Brnął na oślep. Nawet nie wiedział kiedy ponownie zaszedł pod swoje drzwi. Były otwarte.
Znów siadł na krześle, okna nie zamknął. Po włosach spływała woda, mocząc podłogę. Wiatr, wpadając przez okno, wyciskał mu z oczu łzy. Wziął do ręki gitarę. Ona jedna mu pozostała. Lubił przykładać do niej głowę, trącać palcem leciutko struny i wsłuchiwać się w jej śpiew. Grała dla niego, tylko dla niego. Jej głos był melodyjny, delikatny i silny zarazem. Rozbrzmiewał w jego głowie, przynosił mu ukojenie. Ona sprawiała, że przestawał myśleć o całym swoim nieszczęściu, coraz bardziej się uspokajał. Wiatr już ustał, tylko delikatny ruch powietrza gładził jego włosy, woda przestała już spływać po jego ciele. Trudno powiedzieć, ile czasu minęło. Siedział na swoim krześle, skulony, trzymając gitarę na kolanach, przytulony do niej. Ściskał ją bardzo mocno, jakby nie chciał, by ktoś mu ją odebrał, bał się stracić to, co mu zostało. A ona odwdzięczała mu się za jego dobroć. Jej dźwięk sprawiał, że jego dusza już nie krzyczała, nie czuł już bólu. Pogrążył się we śnie.
Burza już minęła. Nowy dzień nadszedł całkiem niespodziewanie, obudził go jeden z promieni, które padały do środka przez zamknięte okno. Otworzył oczy, były całe zapuchnięte. Wciąż jeszcze ściskał gitarę w swych ramionach. Delikatnie zdjął ją z kolan i postawił pod ścianą, obok. Spojrzał przez okno. Deszcz obmył całą dolinę z brudu i nieszczęścia, wiatr rozwiał czarne chmury, które wcześniej kłębiły się na niebie, zasłaniając światło. Teraz słońce przypatrywało się z tajemniczym uśmiechem wszystkiemu w dole. Jego promienie goniły się z motylkami po łące, psy szczekały radośnie. Rosa na trawie błyszczała niczym szklane paciorki, które urwały się z szyi którejś z dziewczyn, biegających boso ze śpiewem na ustach. Ptaki radośnie wychwalały poranek.
Ze zdziwieniem spoglądał przez okno. Chmury już nie zakrywały szczytu góry. Przestała się wydawać tak wyniosła i nieosiągalna. Dziwne uczucie go ogarnęło, dziwna radość zawładnęła jego ciałem i umysłem. Przestał już rozpaczać nad swym losem, wstał z krzesła. Nie pozwolił więcej burzom miotać sobą. Nie pozwolił, by cokolwiek decydowało o jego życiu. Był znowu wolny.