Nie podchodziłeś powoli. Od razu zbyt pewny siebie. Nieruchomy wzrok, tak dobrze znany z wszelkich filmów grozy (i nie tylko). Kolor oczu? Patrzyłam długo... Nadal nie mogę się zdecydować, widziałam jakieś rozmazane plamki. Dlaczego nie mogłeś sobie kupić jednolitych soczewek? A może ja powinnam to zrobić? Czekałeś na to? Po co? Nie przekupuję ludzi. Zbliżałeś się. Już nie byłam sobą. Mieszałam się, oddawałam siebie komuś innemu, by mógł grać kolejną rolę. Tym razem wybrał sobie nie wiadomo kogo. Za każdym razem było inaczej, płakałam, śmiałam się, błagałam, krzyczałam, milczałam. Głównie milczałam. Paraliżowałeś mnie zapachem. „Jesteś smakiem życia, zaklinaczem dusz” - śpiewałam wieczorami pewna, że mój ręcznik pachnie tobą. Mydło chyba też, nie mówiąc nic o powietrzu.
Lubiłam stawać na twardym oparciu mojej (nie twojej) kanapy. Dotykałam wtedy sufitu. Tańczyłam, oderwana od rzeczywistości, ciągle do tej samej muzyki. W samotności moje dłonie były moimi dłońmi. Czasami dla zabawy utrzymywałam się tylko na jednej nodze, przeciwną ręką brudząc sufit. A potem na odwrót: druga noga, druga ręka. Wszystko powoli. Zatrzymywałam chwile, zamykając je pomiędzy kolejnymi warstwami lakieru. Bywało, że - żeby nie zniszczyć tej misternej pracy - nakładałam rękawiczki. Szare. Miałam wtedy kocie łapki. Drapałam. Powoli zaczynałeś to czuć. Podchodziłeś, aby za chwilę uciec. Na początku nie za daleko. Potem... potem traciłam cię z pola widzenia. Doszło do tego, że oglądałam cię oczami innych. Nie zawsze byłam pewna, czy dobrze widzę. Widzą. Oni. Goniłam cię. Pazurki rosły. Przebiły już rękawiczki. Wbijałam je w ciebie coraz mocniej. Długo to trwało. Zostawały bolesne ślady. Do smaku doprawiałam je solą. Jodowaną - bo zdrowsza. Tańczyłam coraz szybciej, nadal kontrolując każdy swój ruch. Specjalnie coraz silniej uderzałam w sufit. To było niebezpieczne, paznokcie się zadzierały. Jeszcze nie zwracałam na to większej uwagi. Przestraszyłam się dopiero wtedy, kiedy każdy z nich miał już inny kształt. Oddalałeś się. Oddala... Lakier odpryskiwał. Szukałam pomocy. Może kolejna warstwa... Nie, to bez sensu. Ile razy można powtarzać ten sam proces? Doszłam do wniosku, że trzeba się go (ciebie) pozbyć. Prostym sposobem. Straszyłam cię już byle czym. Zmyłam je, spiłowałam. Znowu miałam normalne dłonie.
- Mówiłem ci przecież, że nie lubię kotów.
Cisza.
- Myślałam, że ich pazurki są...
Przerywa mi.
- Są beznadziejne, nawet jeśli nie o to ci chodziło.
- Ale...
Powtórka z braku kultury.
- Odejdź.
Odszedł. Kupiłam nową buteleczkę z lakierem. Tym razem większą.