Leżał jeszcze chwilę z zamkniętymi oczami, zastanawiając się jak to jest możliwe, że można odgadnąć wygląd nieba po zapachu powietrza. Może była to zasługa murów z czerwonej cegły krytych papą, które inaczej pachną jesienią, inaczej w upał, a jeszcze inaczej zasypane mokrym śniegiem na początku kwietnia?
Otworzył oczy i zgodnie ze swoimi przewidywaniami w oknie nad sobą ujrzał takie niebo, jakie zobaczyć może tylko siedmioletni chłopiec na początku wakacji. Dorośli nie widują takiego błękitu, jedynie go pamiętają... lub nie.
Przyklęknął na łóżku i opierając łokcie o parapet wychylił głowę na zewnątrz . Piętro niżej, w przeciwległym skrzydle kamienicy, bokiem do otwartego na oścież okna golił się rozebrany do pasa mężczyzna. Jego twarz otulona była warstwą piany, rozświetlonej do granic białości promieniami porannego słońca. Ciało mężczyzny , w swoich spokojnych
i pewnych ruchach pokazywało drzemiącą w nim siłę, której źródłem była ciężka fizyczna praca. Mimo skupienia z jakim śledził w ustawionym na umywalce lusterku, każdy ruch brzytwą, mężczyzna dostrzegł przyglądającego się mu chłopca:
- Cześć Jacuś!- wykrzyknął donośnym na całe podwórko głosem nie przerywając golenia. Chłopiec z wrażenia aż podskoczył na łóżku. Przyłapanemu na zaglądaniu do cudzego okna błyskawicznie jednak wróciła pewność siebie i równie głośnym choć piskliwym głosem odkrzyknął :
- Dzień dobry panie Grzeszczak!! Co to, nie w pracy ?
Mężczyzna uśmiechnął się kątem ust:
- Co to nie w szkole?
- Wakacje!- chłopiec odpowiedział ze śmiechem.
- Urlop!- mężczyzna podszedł do okna i patrząc prosto w oczy chłopcu również zaczął się śmiać.
Po chwili uwaga chłopca skupiona już była na podjeżdżającej przed kamienicę taksówce, szarej warszawie z garbatym tyłem, która zazwyczaj przywoziła nad ranem, po skończonej pracy w mieście siostry Miłe, czasami w towarzystwie klientów. Tym razem z auta wysiadł tylko jego gruby właściciel i wolnym, kaczym chodem, sapiąc przy, tym jakby miał zaraz umrzeć, wszedł przez bramę. Otarłszy pulchną dłonią ściekający z czoła pot zawołał w stronę sutereny na końcu podwórka:
-Kryśka!- mamrocząc jeszcze coś niezrozumiałego pod nosem zrobił kilka kroków do przodu, kiedy jedno z okien sióstr uchyliło się nieznacznie:
- Czego chcesz?- głos kobiety był słaby i zmęczony.
- Przyjechałem, gdzie klienci?
- Jacy klienci....? Nawet dwóch godzin nie spałam...
- Ósma jest! Miałem być, sama chciałaś. Kurs na dworzec.
- Dworzec...? A to wiem. Poczekaj . Zaraz wyjdę.
Chłopiec widział jak starsza z sióstr, ubrana tylko w cienką halkę i ciągle jeszcze zaspana wyciągnęła spod sterty ubrań gruby szlafrok i zarzuciwszy go sobie na ramiona wyszła na podwórko stukając nierówno wielkimi obcasami swoich nie dopiętych, letnich butów. Gdy tak szła w kierunku drzwi pod oknem chłopca , dostrzegł on na czubku jej głowy bardzo rzadkie, przebłyskujące łysiną czarne włosy, co bardzo go zdziwiło, bo obie siostry Miłe widziane normalnie, czyli z dołu miały włosy rude, długie do połowy pleców, bujne i piękne.
Jacek usłyszał dobiegające z klatki schodowej pukanie do drzwi na parterze, a następnie stłumioną rozmowę dwóch kobiet, przerwaną tupotem wybiegającego na podwórko małego chłopca, który nie bacząc na swój odprasowany na kant, letni płócienny komplecik z pagonami na ramionach wskoczył jednym susem na stojący pośrodku trzepak i przytrzymując się tylko zgiętymi w kolanach nogami zawisł na nim głową w dół przez co jego blond włosy rozpuściły się w nieładzie, nadając i tak delikatnej twarzy wręcz dziewczęcy rys. Wisząc nieruchomo widział jedynie zamurowane okna piwnic.
Zaraz jednak rozhuśtał się całym ciałem tak że jego wzrok dosięgnął pierwszego piętra, następnie drugiego i kiedy za kolejnym razem ujrzawszy błękitny kwadrat nieba nad podwórkiem , wracał z tej pozycji dostrzegł wpatrzone w siebie, roześmiane oczy kolegi:
- Jacek!
- Cześć Łukasz – chłopiec pozdrowił wiszącego na trzepaku ręką wyciągniętą do góry, a
właściwie w dół . Do nieba.
- Jacek! Ja mam teraz niebo z betonu – chłopiec przestał się bujać, spoważniał i przytrzymując się trzepaka wysuniętymi do tyłu rękoma stanął energicznie na ziemi. Wyprostowawszy się spojrzał ponownie do góry i śmiejąc się zakrzyknął:
- Tak jest lepiej!
- Łukaszek, idziemy dzisiaj popływać?
- Nie mogę. Wyjeżdżam z mamą- teraz Jacek przestał się uśmiechać. Liczył na towarzystwo kolegi podczas nieskończenie długich, jak mu się teraz wydawało wakacji.
- Kiedy wracasz?
- Tydzień przed szkołą – ta odpowiedź ucięła wszelką nadzieję. Chłopiec nie dał jednak poznać po sobie smutku i zmusiwszy się do uśmiechu zawołał:
- Gdzie jedziesz?
- Do Dębek!
- Ząbek ?! To blisko, mam tam dziadka!!
- Dębek ! Dę-bek - chłopcu spodobała się zabawa w głuchy telefon.
- Tempek? Gdzie to jest?
- Nad morzem!!
- Pępek Nadorzyn – Jacek poważnie pokręcił głową – Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
Gdzie to jest?
Nie doczekał się jednak odpowiedzi. Z klatki schodowej wyszła mama Łukasza ciągnąc za sobą wielką walizkę . Za nią objuczona kilkoma mniejszymi tobołkami dreptała w swoich rozpiętych butach na wysokim obcasie i grubym rozchylonym szlafroku starsza siostra Miła:
- Jak się sąsiadka do pociągu zabierze z tym kramem? A miejscówkę chociaż macie?
- Poradzimy sobie pani Krystyno. Nie pierwszy to raz. – Przemek z matką nigdy nie pasowali obserwującemu ich chłopcu do tej kamienicy. Byli z innego świata.
- Dzień dobry pani Kwietniewska!
Kobieta przystanęła i mrużąc oczy od słońca spojrzała do góry:
- Witaj Jacku – nawet to powitanie podobnie jak sposób zwracania się do innych
sąsiadów, szczególnie do sióstr Miłych było inne : ciepłe i pełne szacunku. Naturalne.
- Jacku bardzo mi przykro, że nie jedziesz z nami. Twoja mama mówiła, że musisz jej pomóc..
- Tak, tak pani Kwietniewska ! Mamy dużo pracy na bazarku
Chłopcu mimo wszystko zrobiło się raźniej, kiedy usłyszał o tej próbie zabrania go nad morze; zupełnie zresztą dla niego niewyobrażalne, znał je tylko z telewizji oglądanej czasem u sąsiadów, odległe tak bardzo jak przytuleni teraz do siebie Łukasz ze swoją mamą , oboje pogodni z głowami zadartymi do góry, w słonecznym kwadracie podwórka, na progu wakacji...
- Napiszę do ciebie list Jacek, umiem już !!
- Przeczytam go Łukaszek, przeczytam. Tylko pisz wyraźnie!
Rozmowę przerwała siostra Miła. Ostrzegała wyjeżdżających, że jeśli nie będą wcześniej na dworcu, to im żadne miejscówki nie pomogą. Matka i syn pomachali rękoma siedzącemu w oknie chłopcu, po czym szybkim krokiem wyszli na ulicę.
Mimo wczesnej pory lekki wiatr roznosił już coraz więcej gorącego powietrza. Zapowiadał się upalny dzien. Siostra Miła człapiąc butami i ziewając przeraźliwie skryła się za drzwiami swojej sutereny. W mieszkaniu na pierwszym piętrze nad bramą kobieta w wałkach na głowie otwierała kolejno wszystkie cztery okna wychodzące na podwórze. Robiła to bardzo energicznie, wręcz ze złością tak że niektóre okiennice uderzywszy w zewnętrzną ścianę domu ponownie się zamykały. Kobieta po chwili wypychała je z powrotem kołdrami i poduszkami, które przewiesiwszy przez parapet uderzała jeszcze kilka razy z otwartej dłoni, po to by się lepiej wywietrzyły. W trakcie tej czynności jej wzrok napotkał skupione spojrzenie obserwującego ją chłopca. Spojrzała nań tylko przelotnie, z przestrachem i szybko przeszła do następnego okna nawołując cienkim, nieprzyjemnym głosem:
- Rafałek! Rafałek wstawaj! Mleczko będzie zimne!
Siedzący w oknie chłopiec przyłączył się do tych nawoływań i złożywszy dłonie w trąbkę huczał na całe podwórko:
- Ra-fa-łek! Mle-czko! Mle-nio! Ra-fa-łek!
Dopiero co obudzony adresat tych okrzyków podszedł do parapetu i zaspanym, zdezorientowanym wzrokiem rozejrzał się po podwórku. Już miał odejść kiedy dostrzegł wołającego go kolegę :
- Jakie mleko Jacek?
- Na stole Rafałek, na stole ! Idziesz ze mną popływać?
Chłopiec z nadal mocno zdziwioną miną spojrzał za siebie:
- Muszę się spytać ma..- nie dokończył, bo z głębi mieszkania dobył się wrzask:
- Nigdzie z nim nie pójdziesz! Mówiłam ci już, że masz z nim nie rozmawiać!
Słysząc odpowiedź matki Rafałek przeciągnął się ospale i ziewając dokończył przerwaną wypowiedź:
- Nie mogę z tobą iść Jacek. Ani rozmawiać.. Nie mogę.
Oparty dotąd łokciami o parapet Jacek wyprostował się i nie patrząc już na zaspanego kolegę, nie zdziwiony jego odpowiedzią zaklął cicho pod nosem po czym zaczął zamykać okno. Jednak stojącemu naprzeciw coś się w tym wszystkim nie zgadzało, bo po krótkim namyśle zapytał :
- Co mówiłeś Jacek?
- Chuj wam w dupę! – wrzasnął z całej siły zapytany, a odpoczywające dotychczas przy
śmietniku gołębie poderwały się do lotu, zostawiając w studni kamienicy łopot swoich skrzydeł wymieszany z głośnym i serdecznym śmiechem chłopca.
Jednostajny szum urządzeń do podtrzymywania życia przypominał mu o nieuchronnym biegu wydarzeń. Nie mogąc ruszyć ciałem przekręcił swoją głowę w kierunku, gdzie spodziewał się zobaczyć Ją. Niestety, za dużą szybą oddzielającą bliźniacze pomieszczenia widział tylko przykryte białym prześcieradłem ludzkie ciało. Niczym choinkowe ozdoby w całym pomieszczeniu świeciły małe, czerwone światełka- znak, że aparatura w każdej chwili może zacząć od nowa swoje przepychanki ze śmiercią.
W odbiciu szyby zauważył jak przy jego łóżku staje trzech mężczyzn. Zamknął oczy przed tym, co miało teraz nastąpić, czego od dawna oczekiwał. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale przeszkodziła mu plastikowa rurka tkwiąca w krtani. Nawet nie poczuję- pomyślał. Narkoza jeszcze działała. Szturchnięty gwałtownie w ramię odwrócił się. Mężczyźni stojący nad nim nie byli tymi, których się spodziewał. Wolną od kroplówek dłonią wskazał na rurkę sterczącą mu z ust. Stojący nad nim w milczeniu wymienili między sobą spojrzenia, po czym jeden z nich wyszedł na zewnątrz, by wrócić za chwilę z lekarzem. Ten, po krótkim przyjrzeniu się pacjentowi, sprawnym ruchem wyjął z jego ust kawałek plastiku. Kiedy lekarz ze spuszczonym wzrokiem wyszedł w pośpiechu z pomieszczenia, stojący najbliżej łóżka mężczyzna odezwał się głośno:
-No Kikir możesz teraz mówić...To mów!
- Co z Dziewczynką?
- Nic. Nie wiemy. Może jest w jakimś innym szpitalu.
Kikir zamknął na moment oczy i spokojnie wycedził przez zęby:
- Dobrze wiesz co z nią jest.
- Panie Kikirski- mówił to już inny mężczyzna-wszystko może się jeszcze dobrze ułożyć, pan wie że my potrafimy. Myślę, że to co się stało to palec Boży, znak na całe pana przyszłe życie. Jedno pana słowo, a wszystko, wszystko ulegnie zmianie.
- Czy ona żyje?- zadając to pytanie poczuł gwałtowny, przeszywający całe ciało ból . Twarz jego wykrzywił grymas, który ktoś niezorientowany mógłby wziąć za uśmiech. Jednak mężczyźni stojący nad łóżkiem Kikira znali go aż za dobrze. Przynajmniej pierwsi dwaj. Twarzy trzeciego, stojącego odrobinę z tyłu leżący nie mógł rozpoznać. Wyróżniał się jednak czymś od pozostałych dwóch - czym? Wskutek półmroku i narastającego bólu
Kikir nie umiał na to odpowiedzieć.
- Dobrze powiem panu. Opatrzność Boża tak jak nad panem, tak i nad tą kobietą miała czuwanie. Ona żyje...
- Ma przestrzelona nogę Kikir...Kulawo, ale wyjdzie z tego-Pierwszy najwyraźniej nie mógł sobie podarować utraconej możliwości szantażu. Jednak czas biegł i trzech mężczyzn musiało jak najszybciej przejść do konkretów, jeżeli zadanie z jakim przybyli do szpitala miało być wykonane.
- Ona leży piętro niżej. Jeżeli pan zacznie z nami rozmowę, to jutro będziecie razem w bezpiecznym miejscu. Wszystko jest teraz w pana rękach...
Kikir już nie słuchał tych słów. Dziewczynka, jego Dziewczynka żyła! Mimo rozsadzającego wnętrzności i głowę bólu uśmiechnął się. Lekko, tak tylko jak on to potrafił. Twarz jego mimo skończonych 35 lat przybrała chłopięcy wyraz . Oczy, które zmyliły swoim niewinnym wyrazem tak wielu, zabłysły na krótką chwilę. Było mu żal , że już więcej jej nie zobaczy , ale ona żyła i to było teraz ... na zawsze najważniejsze.
Usłyszał chrząknięcie. To próbował odezwać się ten trzeci, który nie pasował do pozostałych. Zaczął niepewnie, zmieniającym co chwila tonację głosem :
- Panie Kikir. Jestem osobistym asystentem wiceministra spraw wewnętrznych. Mając tu obecnych oficerów Centralnego Biura Śledczego za świadków, pragnę pana zapewnić w imieniu swoim i pana ministra, że w zamian za pomoc w rozbiciu struktur mafijnych- tutaj głos młodego karierowicza nabrał nagle męskiej barwy, po to by po chwili znowu przejść w falset – w zamian za pomoc w operacyjnym rozpracowaniu zorganizowanych struktuu......
- Kikir do kurwy nędzy, wydali na ciebie wyrok- Pierwszy miał już dość tej sprawy. Intuicyjnie przeczuwał jej zakończenie, stąd postanowił przejąć inicjatywę w swoje ręce:
-Miasto wydało na ciebie kilka wyroków. Ten wykonają. Wiesz o tym... Za dwa miesiące wybory. Oni ci dużo dadzą . Potrzebują osiągnięć. Ty masz informacje- dużo informacji, oni lekarstwo na twoje kłopoty. Teraz chodzi o twoją zgodę. Targować się będziesz potem...Stany, Ameryka Południowa, Australia dla ciebie i dla niej wszystko jest możliwe...Bez pracy.. Z pozwoleniem od miejscowej psiarni na jakąś małą lewiznę- w zamian za konsultacje. Wiesz o co chodzi i dobrze wiesz , że to jest możliwe. Ale zgódź się bo długo
tutaj nie pożyjesz...
- Chciałbym w imieniu swoim i pana ministra stanowczo zaprotestować przeciwko jakimkolwiek obietnicom dotyczącym...
- Panie na litość boską niech pan teraz milczy-Drugi zauważył, że usta leżącego zaczęły się poruszać.
Wyzwolony spod narkozy ból zaczął odbierać Kikirowi przytomność. Przez drżącą, czerwonawą mgiełkę jaka przesłoniła mu oczy widział zbliżającą się do jego ust głowę Pierwszego:
- Co on mówi panie komisarzu?- Asystent ministra nie wiedzieć czemu zaczął cofać się
pomału do drzwi :
- Co powiedział?- głos w sposób nieznośny przeszedł w najwyższe z możliwych rejestry.
Spierdalać...- Pierwszy mówił to powoli, z powagą, skupiony na chrapliwych dźwiękach
wydobywających się z ust leżącego.
- Że co?! No to chyba już jest przesada... Jestem przedstawicielem rządu!
- Spierdalać bo odstrzelić każę.. Tyle jeszcze mogę... Tak mówi.
Młody przedstawiciel polskiego rządu zgiął się nagle w pół i trzymając się kurczowo za brzuch wybiegł z pomieszczenia.
- Panie kolego trochę spokojnie z tym przekazem, bo będziemy mieli problemy.
Kikir podniósłszy z trudem głowę urywanym, na wpół przytomnym szeptem, przekazał coś Pierwszemu, ale zrobił to tak cicho, że drugi z mężczyzn nic nie usłyszał:
- Co on powiedział panie kolego?
- Nic.... Uzasadnił swoją odmowę - twarz Pierwszego rozjaśniła się na krótko. Kiedy ranny z powrotem opadł na łóżko, Pierwszy przytaknął głową i uścisnął w sposób niewidoczny dla stojącego za nim mężczyzny dłoń Kikira- na znak dobitego targu, po czym wyprostował się
i w zdecydowanie lepszym niż przed chwilą nastroju oznajmił zdezorientowanemu koledze:
- Nic tu po nas. Wszystko w rękach tej Opatrzności, o której pan tyle mówi. Kikir źródłem operacyjnym niestety nie będzie. Młodą przewieziemy do resortowej lecznicy a jemu przyślemy pielęgniarkę ze znieczuleniem.
- Straszna szkoda...Życie sobie złamał.. To znaczy skończył panie kolego....Skończył.
- Nic tu po nas . Idziemy! Niech się dzieje wola boża!
- Tylko bez żartów z Boga, bez żartów!
Kikir widział jak drzwi do jego izolatki powoli zamykają się za wychodzącymi policjantami. Szum urządzeń zaczął wpełzać mu do głowy i wypełniać ją coraz głośniejszym syczeniem. Kolejna fala bólu która nadeszła po chwili sprawiła , że wszystko nagle ucichło. Zemdlał.
- Would You like exchange some money?
Dobrze zbudowany chłopak w dżinsach i skórzanej kurtce z naszywkami U.S Air Force kierował to pytanie do mężczyzny z przewieszonym przez ramię aparatem fotograficznym.
- I can help You- kontynuował -May be wish You some photo with Zygmunt Third Waza ?
- Sam sobie palancie zrób zdjęcie with Zygmunt Third Waza.
Mężczyzna błyskawicznie znalazł się przy chłopaku i chwyciwszy go pewnie za ramię wypalił służbową formułką:
- Służba Bezpieczeństwa. Dokumenty obywatelu palancie!
Chłopak rozejrzał się wprawnym okiem dookoła. Na placu zamkowym pełno było patroli ZOMO- żadnych szans na ucieczkę. Lewą ręką zaczął wyciągać z wewnętrznej kieszeni dowód osobisty mówiąc jednocześnie cichym głosem:
- Puść mnie. Nie ucieknę. Mam kasę, dogadamy się.
Tajniak przejrzał dokument nie zwracając najmniejszej uwagi na poczynioną przed chwilą propozycję:
- Idziemy.
- Gdzie?- chłopak nie dawał za wygraną- Dogadamy się jakoś..
- Dogadamy się palancie na Jezuickiej. Dobrze się dogadamy. Idź przodem... Albo nie, poczekaj! Przykuję cię.
Połączeni ze sobą krótkimi kajdankami ruszyli w kierunku komisariatu budząc żywe zainteresowanie kilku zagranicznych dziennikarzy, którzy zaczęli pstrykać im zdjęcia. Jeden z nich zapytał się chłopaka łamaną polszczyzną:
- Pan jest z Solidarnoszczy?
- Wypad frajerzy. Z Brzeskiej jestem...! – śmiejąc się odkrzyknął nic nie rozumiejącym obcokrajowcom. Chciał jeszcze coś dodać ale prowadzący go esbek szarpnął gwałtownie kajdankami i przyspieszył kroku. Był początek maja, słońce poczynało już sobie coraz śmielej i kiedy mijali zakratowane drzwi przy dyżurce chłopak poczuł jak pot spływa mu cienką strużką po plecach.
Tajniak uwolniwszy go z kajdanek nakazał mu ruchem głowy zająć miejsce na szerokiej ławie pod ścianą w korytarzu, obok zwalistego zomowca a sam zniknął za drzwiami jednego z pomieszczeń. Zomowiec siedział pochylony z twarzą ukrytą w dłoniach. Siadając chłopak celowo potrącił leżący na ławie szary kask z podniesioną, przeźroczystą przyłbicą.
- Przepraszam kolego, nie zauważyłem...
Zomowiec nie zmieniając pozycji odpowiedział zmęczonym głosem:
- Nic się nie stało. Wytrzymało kamienie, wytrzyma i to..
Chłopak dopiero teraz dostrzegł ustawione pod ścianami rzędy tarcz z napisem ,,Milicja”, poprzetykane długimi, gumowymi pałkami.
- Gorąco dzisiaj – zagadnął ponownie.
- Gorąco jak chuj.
Nagle z pomieszczenia gdzie wszedł esbek rozległ się przeraźliwy krzyk stłumiony szybko głuchymi, tępymi uderzeniami. Zomowiec podniósł głowę i spojrzał na siedzącego obok:
- Aaa.. Nie mundurowy... Przynajmniej nie musicie w tych konserwach biegać.. Byłeś tutaj trzeciego?
- Nie, a co?
- A pierwszego?
- Też nie.
- No to człowieku nie masz czego żałować. Trzeciego nam kurwa gazu zabrakło! Wody, petard, świec... Wszystkiego. Co tam się działo! Dowódca kazał nam do wyrzutni kamienie wkładać... Goniłem przy uniwersytecie taką młodą dziwkę w krótkiej sukience. Wskoczyła mi na bramę, to ja ją jeb w dupsko Lolą, z całej siły! A ona wiesz co? Zesrała się ! Gówno jej po nogach zaczęło spływać! Chłopaki w śmiech, ja z nimi a ta osrana wisi na bramie, płacze i ani w dół ani w górę ruszyć się nie może....
Opowiadanie przerwał wychodzący na korytarz tajniak. Kiedy domykał drzwi w pomieszczeniu znowu rozległ się krzyk, ale już znacznie słabszy, niewyraźny. Chłopak na znak dany ręką wstał z ławki i pożegnał się uścisnąwszy dłoń sąsiadowi :
- Do widzenia kolego, może się jeszcze spotkamy.
Ruszyli w głąb komisariatu. Zomowiec westchnął głęboko i pochyliwszy się do przodu ponownie wtulił twarz w swoje potężne dłonie. Nie szli daleko. Tuż za załomem korytarza tajniak otworzył kluczem drzwi z napisem: ,,Pokój przesłuchań.”
W środku były tylko dwa krzesła oddzielone od siebie starym, odrapanym biurkiem. Na parapecie nad kaloryferem stał telefon i lampa biurowa z metalowym kloszem. Esbek zajął miejsce pod oknem i przyglądając się uważnie stojącemu przy drzwiach chłopakowi rozkazał ściszonym głosem:
- Wywalaj wszystko z kieszeni.
Chłopak najwyraźniej oswojony już z tą procedurą zaczął nieśpiesznie wykładać na biurko: dwa duże rulony banknotów, kastet, Camele w miękkiej paczce, pozłacaną zapalniczkę i kluczyki do samochodu. Tajniak wsunął palce prawej dłoni w kastet i zaczął nim rytmicznie stukać w blat biurka:
- Działa... Zgodnie z dekretem o stanie wojennym za to jest działa.
Chłopak nie odpowiadał, uśmiechał się tylko patrząc mężczyźnie prosto w oczy.
- Dużo tej kasy...A to co? Zafarbowany pieniądz ?
Twarz esbeka rozpogodziła się:
- Palant nie jest cinkciarzem! Palant jest wałkiem!
- Nie mów do mnie palant- chłopak spoważniał.
- Nie pasuje?- mężczyzna udając zdziwienie wstał zza biurka i podszedł blisko, na wyciągnięcie ręki do stojącego, który odpowiedział mu stanowczym głosem:
- Nie pasuje.
Tajniak wprawnym ruchem, jakby od niechcenia przejechał uzbrojoną w kastet ręką po twarzy chłopaka, rozcinając mu skroń i łamiąc nos.
- A teraz pasuje?
Oszołomiony uderzeniem, próbując osłaniać rękoma kurtkę przed obficie lejącą się krwią, nadal nie odrywał oczu od esbeka, który złożywszy się do zadania kolejnego ciosu machnął nagle z rezygnacją dłonią i wrócił na swoje miejsce.
- Imię, nazwisko – ton przesłuchującego stał się służbowy, oficjalny.
- Kikirski Jacek
- Siadaj i wytrzyj się – esbek położył przed chłopakiem garść pofarbowanych na podobieństwo tysiączłotowych banknotów o niskich nominałach – Niszczenie biletów narodowego banku jest karalne Kikirski. Wyskakuj z reszty.
Chłopak z przechyloną do tyłu głową, tamując płynącą z nosa krew wyciągnął zza paska u spodni złożone na cztery dolary. Tajniak przeliczył je i schował razem z rulonem ,,prawdziwych’’ złotówek do szuflady.
- To wpisowe Kikirski. Miesięczna opłata za Stare Miasto - sto papiera. Płatne z góry. Nie obejmuje tych z gospodarczej. Jak cię złapią, to twój problem.
- Złotówa płaci pięćdziesiąt – chłopak odzyskiwał już rezon.
- Złotówa ma zniżkę za wysługę lat, a ty dopiero zaczynasz.
Zadzwonił stojący na parapecie telefon. Tajniak podniósłszy słuchawkę rzucił zdawkowe ,,Tak’’ i bawiąc się cały czas kastetem wysłuchał krzyczącego po drugiej stronie linii rozmówcę, po czym uciął rozmowę krótkim ,,Zaraz będę”.
- Zabieraj Kikirski te malowanki.. Można się poczęstować ?
Chłopak przytaknął głową chowając swoje rzeczy do kurtki. Esbek wyjąwszy z paczki jednego papierosa wrzucił resztę do biurka:
- Lubię Camele- wyjaśnił.
Gdzieś w komisariacie rozległ się znowu krzyk, który przeszedł w urywany jęk kogoś kto już nie ma siły skarżyć się ani błagać o litość. Funkcjonariusz wyrzucił przez okno dopiero co zapalonego papierosa:
- Dobra, to by było na tyle. Pójdziesz przede mną.
Idąc w stronę dyżurki tajniak znowu kazał chłopakowi zatrzymać się przy szerokiej ławie, a sam wszedł do tego samego co poprzednio pomieszczenia, zostawiając na wpół uchylone drzwi. Zwalisty zomowiec zniknął. Na siedzisku został jego kask. Przesunąwszy go ostrożnie Kikir zajął miejsce, skąd mógł obserwować wnętrze pokoju. Na stole ustawionym przy pomalowanej na ciemnozielono ścianie stał elektryczny czajnik i kilka szklanek z niedopitą herbatą. Pod nim na wyróżniającym się bielą elektrycznym gniazdku, widniało kilka kropelek krwi. Z pomieszczenia dobywało się ciche, prawie bezgłośne rzężenie zagłuszone rozmową kilku mężczyzn.
Po chwili zza drzwi wypełznął w kierunku stolika człowiek. Był ubrany w ciemny, brudny od kurzu garnitur z rozciętym od uderzenia pałką materiałem na plecach. Kikir przez moment widział twarz czołgającego się. Spuchnięte powieki i zakrzepła krew nie pozwalały odgadnąć jego wieku. Sądząc po dłoniach i drobnej, wątłej sylwetce mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat.
Chłopiec jęcząc cicho: ,,zostawcie mnie, zostawcie.. co ja wam zrobiłem..” zaczął się wspinać po nogach stolika. Zaraz potem stanął nad nim milicjant w rozpiętym moro i zamachnąwszy się do kopnięcia leżącego warknął:
- Leż chuju.
- Zostaw go, wystarczy już - głos należał do esbeka.
Chłopak zwinąwszy się w kłębek zwymiotował krwią. Kikirowi wydawało się, że skądś zna leżącego, ale nim zdołał mu się uważniej przyjrzeć, sam został dostrzeżony przez milicjanta w rozpiętym mundurze:
- A ten co? Też student?
- Nie, to wał – usłyszał odpowiedź esbeka – wyprowadzę go i zaraz wracam.
Przy dyżurce tajniak oddał Kikirowi dokumenty i nie zwracając już na niego uwagi krzyknął do siedzącego za biurkiem sierżanta:
- Połączcie mnie z pogotowiem !
Wychodzący z komisariatu Kikir czując, że krew ponownie napływa mu do nosa zadarł do góry głowę, przez co nie zauważył dwóch, idących w jego kierunku mężczyzn. Wpadli na siebie. Już miał im powiedzieć, co o nich myśli, gdy spojrzawszy na nich uśmiechnął się szeroko:
- Dzień dobry panie Grzeszczak. Cześć Rafałek. Co to, w odwiedziny do mnie? Jeszcze nie trzeba....
Mężczyźni spojrzeli po sobie. Starszy z nich ubrany był w brudną od smarów flanelową koszulę z rękawami zakasanymi do łokci. Drugi- młodszy, w wieku Kikira miał na sobie zieloną wojskową kurtkę z demobilu z wpiętym w kołnierz opornikiem, takież spodnie
i przewieszoną przez ramię dużą, brezentową torbę.
- Cześć Jacuś- starszy mężczyzna był wyraźnie zdenerwowany nie tak bardzo jednak jak jego młodszy towarzysz, który z rozbieganym wzrokiem, unikając spojrzeń wchodzących i wychodzących z komendy milicjantów zaproponował konfidencjonalnym szeptem:
- Chodźcie trochę na bok.. Niedobrze tutaj stać.
- Co niedobrze Rafałek! Bardzo dobrze i bezpiecznie, bo przy władzy- Kikirowi cała
sytuacja wydawała się wyjątkowo komiczną, a po transakcji na tyłach komisariatu czuł się tutaj prawie jak gospodarz.
- Jacuś, myśmy po Łukasza przyszli ..
- Łukasza? Panie Grzeszczak przecież on dzisiaj egzaminy zdaje..
- Zdawał Jacuś, zdawał maturę.. Poszedł z kolegami na Stare.. Ci koledzy dzwonili do Rafałka. Milicja ich legitymowała. Łukasz coś powiedział i go powinęli. Pani Kwietniewskiej nie było w domu, to Rafałek do mnie do roboty przybiegł. Ci koledzy byli potem pod komendą i słyszeli jak Łukasz krzyczał. Bardzo krzyczał. No to chyba trzeba coś zrobić, bo to przecież bardzo porządne dziecko, sam wiesz....
Kikir nie słuchał już Grzeszczaka. Twarz mu stężała. Spojrzał na obu mężczyzn wzrokiem zamroczonym nienawiścią, zwierzęcą wściekłością, która niczym lawina w jednej chwili porwała go ze sobą nie zostawiając możliwości odwrotu, ani zastanowienia się nad tym co robi. Wyszeptał tylko:
- On tam jest.... Skatowali go.- i odwróciwszy się w stronę komisariatu rzucił się z
przeraźliwym krzykiem do wejścia. Widząc to młodszy z mężczyzn zaczął się powoli wycofywać w stronę ulicy, dukając pod nosem:
- Co, co on robi ppanie Grzesz... Grzeszczak. Ja tu nie mogę tak stać...Ja, ja bibułę w torbie mam..
Grzeszczak jednak nie zareagował, wiedział że to już nic nie da.
Esbek stał w niedomkniętych, zakratowanych drzwiach i gawędził z dyżurującym milicjantem. Zdążył jeszcze kątem oka dostrzec wpadającego z impetem do środka Kikira, kiedy przygnieciony kopniętą z całej siły kratą osunął się zemdlony na podłogę. Droga do pomieszczenia, gdzie znajdował się Łukasz była wolna. Gdy tam wbiegł, chłopak leżał nieruchomo na podłodze, a czterej zomowcy, w tym niedawny sąsiad z ławki, stali przy oknie. Palili papierosy. Mimo furii Kikir trzeźwo wykorzystał zaskoczenie i wyrwawszy z kontaktu czajnik z gotującą się wodą cisnął nim w stojących przy oknie , którzy rozpierzchli się w popłochu zostawiając wrzeszczącego z bólu i kręcącego się bezładnie poparzonego wrzątkiem, zwalistego kolegę. Kikirowi tego było trzeba. Wyćwiczonym, potężnym ciosem wymierzonym z czoła prosto w nos powalił stojącego najbliżej zomowca. Pozostali dwaj, nieprzyzwyczajeni do odpierania ataku gołymi rękoma i bez liczebnej przewagi, przyjęli postawy obronne jak na wiejskiej potańcówce: na rozstawionych nogach z szeroko rozłożonymi, zwiniętymi w pięść dłońmi.
Milicjant w rozpiętym moro, który próbował przybrać wojowniczy ton krzycząc:- Co ty kurwa sobie myślisz?- jako pierwszy wylądował na podłodze, próbując złapać oddech po celnym kopnięciu w krocze. Drugi widząc to, odruchowo złożył ręce na wysokości rozporka odsłaniając drogę do swojej przerażonej twarzy, na którą po chwili spadły trzy ciosy pięścią, przy czym ostatni z nich wykonany pozornie niedbale – było to zamachnięcie się z góry na dół, tak że kostka zgiętego w pięść środkowego palca uderzyła zomowca w czoło i przejechała do nasady nosa- okazał się decydującym. Kiedy Kikir kopnął próbującego podnieść się z ziemi milicjanta – pozostali dwaj byli już niegroźni- ostatni, który jeszcze stał na nogach wypadł na korytarz i niewiele widząc przez poparzone powieki zaczął wzywać pomocy, dziwnie cienkim jak na swoją zwalistą sylwetkę głosem.
Kikir padł na kolana przy leżącym koledze:
- Łukasz.. Łukaszek...- głos mu się łamał, do oczu napłynęły łzy– Łukaszek powiedz coś..
Obolałymi od bójki rękoma zaczął gładzić posklejane kurzem i krwią włosy chłopca, który pod wpływem dotyku kolegi otworzył spuchnięte powieki :
- Jacek, ja znowu mam niebo z betonu – wyszeptał i stracił przytomność. Kikir szlochając całym swoim potężnym, wysportowanym ciałem objął ramionami chłopca i niewyraźnie, przez łzy które już teraz bez przeszkód zalewały mu twarz błagał :
-Nie odchodź Łukaszek, nie odchodź.. Proszę cię!
Klęczał odwrócony plecami do otwartych na korytarz drzwi, skąd wpadł po chwili rozebrany do pasa milicjant, który trzymaną oburącz długą, gumową pałą uderzył go z rozmachu w kark, powalając nieprzytomnego na ciało umierającego kolegi.
- Słucham pana?- głos był niski, chrapliwy, prawie męski. Kikir spojrzał spod przymrużonych powiek na stojącą przy łóżku postać. Ubrana w za duży fartuch, około pięćdziesięcioletnia kobieta o twarzy zniszczonej tanimi papierosami, kawą i całym chyba życiem wyglądała bardziej na kolejną pacjentkę, niż pracownicę szpitala.
- Czego chcesz? – zadał to pytanie z zamkniętymi już oczami.
- Ja myślałam, że to pan czegoś chce...Tylko nie dosłyszałam co...To znaczy część usłyszałam i basen jest przy łóżku. Pomogę.
- Jaki basen? – mimo powracającej przytomności nie mógł zrozumieć kobiety.
- No basen, jakby chciał się pan załatwić – jej głos był niepewny, wystraszony.
- Jesteś pielęgniarką?
- Nie, salową. Ale mogę zawołać siostrę.
Nagły, niespodziewany ból eksplodował w ciele Kikira.
- Nikogo nie wołaj – syknął przez zaciśnięte zęby – Idź stąd...Albo nie, poczekaj, chcę
się wysikać.
Otworzył oczy. Pod wpływem jego zniecierpliwionego spojrzenia salowa zaczęła nerwowo pocierać dłonie:
- To w takim razie potrzebuje pan kaczki..
- No i ? - zirytowany coraz bardziej całą sytuacją, czuł że wlane w jego ciało płyny nie dadzą już na siebie długo czekać, a tego za wszelką cenę chciał uniknąć.
- Boże! Kretynka ze mnie ..Przecież muszę przynieść panu tę kaczkę.
Odwróciła się raptownie na pięcie i wybiegła z pomieszczenia potrącając stojak z kroplówką tak, iż przez moment wydawało się, że runie on z całą zawartością na łóżko. Wykonawszy dwa groźne wahnięcia wrócił jednak na swoje miejsce wywołując tym samym ciche westchnienie ulgi u leżącego.
Salowa weszła trzymając w wyciągniętej dłoni odrapane z białej emalii, zamknięte naczynie ze sterczącym ukośnie do góry długim otworem na końcu. Trzymając je kurczowo, niezdarnym ruchem ściągnęła z mężczyzny prześcieradło. Był nagi od pasa w dół. Prawe udo miał zabandażowane, na lewym widniały resztki zakrzepłej krwi. Kobieta rozsunęła złączone nogi i wprawnym tym razem ruchem wsunęła między nie kaczkę.
/> - Ja sam go włożę
- Obawiam się, że to niemożliwe. Ręce, kroplówki... Nie dosięgnie pan.
Nie czekając odpowiedzi włożyła jego członka do otworu w naczyniu, po czym wyprostowała się przyjmując postawę wyczekującą , ze wzrokiem utkwionym w odrapaną kaczkę. Po kilku nieudanych próbach mężczyzna poddał się:
- Nie mogę.
- To normalne. Nieprzyzwyczajony pan. Przyłożę rękę do brzucha to od razu poleci.
Jej zimna dłoń znalazła sobie miejsce na brzuchu mężczyzny, pomiędzy dwoma, dużymi płatami opatrunków. Poskutkowało. Już chciał podziękować kobiecie za pomoc, kiedy ta wyciągając pełne naczynie potrąciła go niechcący w postrzelone udo. Ból wstrząsnął całym jego ciałem, a salowa wytrącona ponownie z równowagi upuściła trzymaną tuż nad łóżkiem kaczkę wylewając jej zawartość na leżącego.
- Boże! – jęknął – Co ty wyrabiasz....?
Żadne już jednak słowa ani gesty nie były w stanie dotrzeć do kobiety, która stanęła w nogach łóżka i zdruzgotana całym wydarzeniem powtarzała tylko:
- Po co komu taka stara baba...? Takie jak ja to już tylko do gazu!...Po co komu?...Do gazu..!!!
Nieoczekiwanie Kikirowi przeszła cała złość i zniecierpliwienie:
- Nie mów tak. Nigdy tak nie wolno mówić. Słyszysz?
- Słyszę, słyszę.. co z tego – zaczęła pochlipywać
- Przynieś szmatę, prześcieradło i jakieś spodnie.... Nie chcę umierać z gołym tyłkiem, zaszczany.....
Salowa zaczęła bezwiednie wykonywać polecenia pacjenta. Dzięki jego rzeczowym uwagom wszystko udało się w miarę szybko przywrócić do porządku bez pomocy kogoś z zewnątrz- kobieta bała się reakcji pielęgniarki, albo co gorsza, lekarza.
Przycupnąwszy na taborecie przy łóżku przemówiła spokojniejszym już głosem:
- Pan mówił o umieraniu.. Słyszałam lekarza w dyżurce.. Wyjdzie pan z tego, te rany nie są groźne. Będzie tylko problem z nogą, kula uszkodziła kość...
- Boisz się śmierci ?
- Nie wiem. Nigdy o tym nie myślałam. Nie było czasu...
Po chwili milczenia, kobieta spuściwszy głowę zapytała cicho:
- Zabił pan kogoś?
- Po co chcesz to wiedzieć? - Kikir na moment stał się podejrzliwy – Zresztą to już nieważne...Tak. Zabiłem wielu ludzi.
- Żałuje pan tego? – kobieta ukradkiem spojrzała mu w oczy.
Odpowiedział jej powoli, ważąc każde słowo:
- Nie potrafię żałować. Wiem, że tak trzeba, ale nie potrafię....
Krótki dzwonek z korytarza poderwał kobietę:
- To po mnie!
Po wyjściu salowej Kikir przymknął oczy. Odczuwał jeszcze szum w głowie spowodowany narkozą. Rana na nodze tętniła lekkim bólem, a jedno z urządzeń ustawionych nad jego głową zaczęło swoją cichą, miarową pracę.
Strome i bardzo długie ruchome schody wysuwały z czeluści metra pasażerów, przybyłych na kolisty plac przed dworcem Keleti w Budapeszcie, zwany patelnią. Spośród tego tłumu wprawne oczy młodych mężczyzn stojących przed wejściem, ozdobionym dużym napisem witającym po węgiersku nowy 1989 rok, wyłapywały tandetnie ubranych, objuczonych ciężkimi torbami Polaków. Kierowana do nich krótka formułka: ,,Co potrzeba?” często budziła pełne zdziwienia pytanie: ,,Jak pan poznał, że jestem Polakiem?”.
Oferujący sprzedaż waluty, złota czy tez elektronicznych zegarków przemycanych z Wiednia swoim pewnym siebie wyglądem, rozmową, sposobem poruszania się stanowili jaskrawy kontrast dla wiecznie przestraszonych i niewyspanych ,,bagażowych”, którzy wyłowieni przez naganiaczy, kierowani byli na kamienne siedziska pośrodku placu, gdzie następnie cierpliwie oczekiwali na swoją kolejkę do utraty wszystkich zarobionych z mozołem na bazarach pieniędzy.
Czasy kiedy na patelni można było cokolwiek normalnie załatwić, bezpowrotnie minęły wraz z przybyciem usuniętych przez bezpiekę z Polski warszawskich i łódzkich złodziei. Coraz częściej zdarzało się, że ci niegdysiejsi wirtuozi nie podchodzący do mniejszych niż tysiąc papieru sztosów teraz przyjmowali zlecenia na sto albo i mniej dolarów, pomniejszonych o dziesięcioprocentową prowizję dla wystawiającego plus kilka dolarów dla tak zwanej strachałki – kogoś, kto udając tajniaka obserwował demonstracyjnie całą transakcję, wyprowadzając z równowagi aktualnie okradanych i tak już nieźle przestraszonych ludzi.
Mimo pochmurnego, styczniowego dnia powietrze pachniało już wiosną. Było wyjątkowo ciepło. Kikir w samym tylko stalowoszarym garniturze i granatowej, rozpiętej pod kołnierzem koszuli schodził na plac od strony hotelu ,,Park”. Już miał wejść do Kalitki - położonej na uboczu patelni przeszklonej kafejki, kiedy zauważył w zagłębieniu wnęki z automatem telefonicznym znajomą twarz:
- Dzień dobry panie Grzeszczak! – krzyknął celowo głośno tak, by usłyszał to Ryba-
młody, sprawny złodziej oddalający się od starszego mężczyzny coraz szybszym krokiem przechodzącym w bieg. Na dźwięk głosu Kikira Ryba stanął w miejscu, czekając posłusznie na dalszy ciąg wydarzeń- bowiem inicjatywa nie należała już do niego.
- Dzień dobry Jacek!
- Co pan kupił?
- A takie tam, sto dolarów- Kikir szybko podszedł i odebrał staremu, złożony na cztery banknot, tak że ten nie zdążył się zorientować, że to była tylko jednodolarówka.
- Po ile panie Grzeszczak?
- Siedem osiem - wyprzedził pytanego wyraźnie zmieszany i przestraszony całą sytuacją Ryba.
- Dam panu po siedemdziesiąt, to zostanie jeszcze na zakupy. Kolega się nie obrazi, -Kikir spojrzał wymownie na złodzieja - że taniej sprzedam sąsiadowi?
- Kikir ja przepraszam, nie wiedziałem że to ziomal. To znaczy oczywiście ,że się nie obrażę.
Mężczyźni wymienili się pieniędzmi. Grzeszczak nic nie rozumiejąc z całej sytuacji przyjął skwapliwie studolarówkę i osiemset forintów reszty z sumy, którą przed chwilą utracił.
Kikir rozejrzał się uważnie dookoła, odpowiedziawszy kiwnięciem głowy na kilka, wypowiedzianych z respektem powitań przez stojących na patelni złodziei. Mimo tego, że było południe i największe stado ,,bagażowych” miało się dopiero pojawić
za kilka godzin – po zamknięciu bazarów , przed odjazdem pociągów do Polski- to zdecydowana większość wałków trwała już na swoich stanowiskach pracy. Był to kolejny znak pogarszającej się koniunktury.
Kikir zaprosił sąsiada do Kalitki. Zajęli miejsce przy oknie skąd widać był cały plac.
- Zamówiłem panu hubertusa. Podobno smaczny..
- Nie wiedziałem Jacek, że tak dobrze mówisz po węgiersku.. Ty nie pijesz?
- Nie piję panie Grzeszczak i nie palę. Nie potrzebuję tego – uzupełnił.
- Słodki- stwierdził mężczyzna opróżniwszy literatkę- Rzadko teraz piję..
- Gdzie pan handlował?
- Nie pamiętam jak nazywało się to miasto. Niedaleko stąd. Trudno wymówić. Bazar jak bazar, w błocie po kostki cały dzień. Dobrze, że policja nie ganiała..
Z głośników nad barem popłynął przebój Tanity Tikaram ,,Twist In My Sobriety” Na zewnątrz zaczął siąpić deszcz. Stojący przed wejściem do metra skryli się w osłoniętej części placu . Milczenie jakie na chwilę zapadło przerwał starszy z mężczyzn:
- Pani Kwietniewska umiera.
Kikir spojrzał pytająco na rozmówcę.
- Nie pozbierała się po śmierci Łukaszka.... Ona już wtedy umierała, teraz rak kończy to wszystko.. Bardzo szybko kończy...Kazała cię pozdrowić.
- Można jej jakoś pomóc?
- Myślę, że nie.. Na pewno nie... Przyjedziesz do Polski? Smutni już od dawna się o ciebie nie pytają.
- Przyjadę panie Grzeszczak. Ma być amnestia, wtedy wrócę.
Kikir dostrzegł kogoś pod zadaszeniem placu. Wstał powoli i kładąc na stoliku banknot pożegnał się z sąsiadem. Już wychodził z kafejki, kiedy Grzeszczak przypomniawszy coś sobie zawołał za nim:
- Rafałek też kazał cię pozdrowić!
Kikir spoglądając to na plac, to na starszego mężczyznę zapytał obojętnie:
- Co u niego?
- Studiuje. Leki z kościoła pani Kwietniewskiej załatwiał.W tamtym roku miał rewizję w domu. Siedział trochę na dołku...
- Rafałek? Na dołku?- Kikir uśmiechnął się z niedowierzaniem.
- Tak Jacuś, na dołku za gazetki. Spotkałem go niedawno, mówił że musi teraz bardzo uważać, bo jest- w tym momencie na twarzy mężczyzny pojawił się zawadiacki uśmiech-bo jest, jak to on powiedział, cały czas na CELOWNIKU!
Obaj mężczyźni zaśmiali się serdecznie. Kikir uzgodnił jeszcze z kelnerką przechowanie bagażu Grzeszczaka do odjazdu pociągu, po czym wyszedł z Kalitki i minąwszy kamienne słupki ruszył w kierunku stojących pod dachem kilkunastu mężczyzn, którzy mimo prowadzonej przez siebie ożywionej , przerywanej śmiechem rozmowy zauważyli zbliżającego się Kikira i domyślając się celu jego przybycia błyskawicznie się rozstąpili, zostawiając w środku półkola jedynie samotnie stojącego Złotówę, niskiego mężczyznę ubranego w czarny, skórzany płaszcz , spodnie od dresów oraz zniszczone adidasy .
Był to ten sam Złotówa, który kilkanaście lat temu wywalił w ambasadzie na kilka tysięcy dolarów amerykańskiego dyplomatę, po czym spokojnie wyszedł na ulicę, gdzie czekała już na niego psiarnia. Poszedł leżeć nie za sztos, ale za nielegalne posiadanie waluty...
Teraz jednak wiecznie podpity albo skacowany Złotówa należał do najniższej kasty pracujących na patelni złodziei. Z roztrzęsionymi rękoma i wystraszonym spojrzeniem palił najprostsze numery, dlatego nikt nie chciał mu wystawiać klientów szczególnie, że jeśli mu już nawet coś wyszło, to i tak przepijał od razu wszystkie pieniądze nie płacąc należnej prowizji. Ostatnio jednak przeszedł samego siebie, paraliżując na całe dobre popołudnie pracę wszystkim stojącym na patelni.
Poprzedniego dnia, około piętnastej w przejściu przy barze Steffla walnięty został trzydziestokilkuletni, dobrze zbudowany ,,bagażowy”. Załatwił go duet Arabeska – dwóch drobnych chłopaczków z Warszawy, którzy byli tak przezywani z powodu solarnianej opalenizny i pofarbowanych na czarno włosów. Z uwagi na swoja mikrą posturę uwielbiali oni walić większych od siebie, rosłych miśków wiedząc ,że nie budzą w nich żadnych obaw, co bardzo pomagało w ich profesji.
Sztos jak na te czasy nie był mały: osiemset dolarów. Bagażowy przyjął podmienione banknoty spokojnie. Przepisowo schował je do kieszeni spodni i żegnając duet udał się do toalety, celem lepszego ukrycia kupionej waluty. Kiedy z niej za chwilę wypadł z przerażeniem w oczach , po śniadolicych krasnalach nie było już śladu. Wykonał jeszcze kilka zwyczajowych, nadaremnych sprintów to do jednego to do drugiego wyjścia z patelni i zrozumiawszy nagle z całą mocą nieodwracalność tego co zaszło, złorzecząc głośno na Polaków, którzy swoich okradają już kierował się szlakiem pokonanych do dworcowej hali, kiedy jak spod ziemi wyrósł przed nim mocno podpity Złotówa, który z udawaną troską w głosie zapytał
- Co się stało kolego?
I znowu, jak to zwykle w takich przypadkach bywało, okradziony dał upust swojej wściekłości i rozpaczy po utraconych pieniądzach, opowiadając jak nie chcąc robić transakcji u Arabów, został do cna okradziony przez rodaków. Na pytanie Złotówy o wygląd złodziei ,,bagażowy” opisał ich tak, że po chwili sam już nie był pewien jakiej to nacji padł ofiarą.
- To ciebie kolego Araby zrobiły. Takie co u nas studiowały. Dobrze mówili po polsku?
- Tak.. to znaczy faktycznie - trochę niewyraźnie jakoś..
- A dużo ci zabrali?
- Wszystko.. Osiemset dolarów!
- Ale jak?!- Złotówa ciągnął z niedowierzaniem-wyrwali ci z ręki?
- Nie, nie. Podmienili. Ja już te setki miałem w ręku... To znaczy widziałem je.. Ale oni coś powiedzieli do mnie, oderwałem wzrok, no i ...Same jedynki dostałem!!
- Jedynki!!?:- Złotówa, aż otworzył usta ze zdziwienia- Pokaż. To niemożliwe!
Mężczyzna bezwiednie podał pytającemu plik ośmiu jednodolarowych banknotów, a Złotówa otrzymawszy go, zrobił rzecz jakiej nigdy nie powinien był robić. Panowała bowiem niepisana zasada, żeby wywalonych zostawiać w świętym spokoju, nie zaczepiać ich, nie docinać, wszystko po to, by jak najszybciej opuścili patelnię i nie płoszyli następnych klientów. Kiedy Złotówa z rozbieganymi oczami trzęsącą się od alkoholu ręką oddawał zwinięte na powrót jednodolarówki, mrucząc pod nosem:
,, Rzeczywiście. Jedynki ”, okradzionego coś tknęło. Rozwinął pugilares. Znajdowały się tam tylko dwa banknoty.... Tego było już za wiele:
-Ty mnie też okradłeś? – nie czekając odpowiedzi od bezradnie wyglądającego pomocy Złotówy, mężczyzna powalił go jednym ciosem na ziemię i zaczął kopać, wykrzykując przy tym cały swój żal i nienawiść do wszystkich złodziei na świecie. Na nieszczęście dla wszystkich w obronie leżącego stanął jakiś przypadkowy Madziar, wywiązała się regularna bójka, przyjechała psiarnia i zgarnąwszy całe towarzystwo zostawiła do wieczora trzyosobowy patrol, paraliżując skutecznie pracę na patelni.
Kikir chwycił znienacka złodzieja obiema rękoma za gardło i dusząc go zapytał obojętnym tonem:
-Potrzebujesz parę jedynek?
Złotówa z wybałuszonymi oczami, rzężąc coraz przeraźliwiej nie mógł wydobyć z siebie żadnej odpowiedzi. Kikir nachylił mu się do ucha i uśmiechając się w swoim stylu- niewinnie jak dziecko- wyszeptał tak, by stojący wokół dobrze słyszeli:
- Za wczorajsze kawałek papieru kary plus czynsz za ostatni miesiąc. Do dzisiaj do
osiemnastej- po czym odepchnął go od siebie . Już miał odejść, gdy rozpromieniony nową myślą nagle przystanął i grożąc palcem ostrzegł masującego obolałe gardło złodzieja:
- Uważaj Złotówa! Jesteś na celowniku. Cały czas na ce-lo-wni-ku!
Upewniwszy się, że odchodzący Kikir go nie słyszy, poturbowany nieudacznik z pijackim frasunkiem zapytał samego siebie:
- Na jakim kurwa celowniku?- i w poszukiwaniu odpowiedzi spojrzał po obojętnych twarzach kolegów, którzy bez komentarza, też niewiele rozumiejąc z ostatnich słów Kikira , rozeszli się do swoich zajęć.
- . Telefon do pana – kobieta stała z białą słuchawką przenośnego aparatu
- To chyba jeden z tych, co tu byli – dodała. W jej ściszonym głosie pobrzmiewała troska i niepokój o pacjenta, który leżał z zamkniętymi oczami i nie reagował na wezwanie .
- Mówi, że to pilne – salowa nie ustępowała .
- Czego chce? – Kikir spojrzał badawczo na coraz bardziej zdenerwowaną swoją nową rolą asystentki kobietę.
- On chce z panem rozmawiać, a nie ze mną... Słucham?... Są już na miejscu, ale tam jest...Proszę mówić głośniej!.. Tam jest dużo drzew, nie jedno...
Kikir lekko się uśmiechnął i spoglądając już w przeciwna stronę powiedział stanowczo:
- Najpierw numer do Dziewczynki, potem drzewo.
Kobieta powtórzyła to i usłyszawszy dyktowany numer telefonu zaczęła gwałtownie poszukiwać czegoś do pisania; po chwili jednak zmiarkowała bezsens tej czynności skarżąc się do słuchawki:
- Ale my mamy zablokowane wyjście na miasto ze szpitala, to jak się dodzwonimy?...
Uśmiechnęła się, zakrywając dłonią kratkę mikrofonu:
- Chyba się na nas zdenerwował , bo przerwał rozmowę – była wyraźnie zadowolona z całego zdarzenia.
- Zaraz oddzwoni – Kikir nie mylił się: słuchawka zamigotała czerwona kontrolką
- Tak? Już go daję – salowa przyłożyła aparat do ucha leżącego mężczyzny. Głos w telefonie przedstawił się jako klinika ministerstwa spraw wewnętrznych. Po krótkiej pauzie Kikir usłyszał znajomy szept :
- Słucham?
Odczekał chwilę i cicho odpowiedział :
- Cześć Dziewczynko.
- Ty żyjesz!! – głos dziewczyny zadrżał.
- Pewnie że żyję...Wszystko u Ciebie w porządku?
- Tak, tak – zapewniła skwapliwie – Mam tylko zabandażowana nogę, to chyba nic poważnego.
- Jesteś sama w sali?
- Tak.
- Ktoś cię pilnuje ?
- Nie wiem.
- Posłuchaj.. Rzuć czymś w drzwi z całej siły. Możesz?
- Mogę.
W słuchawce rozległo się echo tępego uderzenia, a następnie rumor otwieranych raptownie drzwi i niewyraźnie zadane pytanie, po którym Kikir usłyszał odpowiedź dziewczyny:
- Bardzo pana przepraszam. Nic się nie stało..
Kikir uśmiechnął się :
- Pies?
- Tak ...Drugi stał w korytarzu.. Kiedy będziesz ze mną chłopczyku?
- Nie wiem.. Trochę oberwałem, to może potrwać.
- Jesteś bezpieczny?
Kikir zawahał się. Salowa, która do tej pory trzymając telefon stała przy łóżku z ostentacyjnie odwróconą głowa, teraz spojrzała prosto w oczy mężczyźnie, który jakby odczytał z jej spojrzenia podpowiedź:
- Kocham Cię Dziewczynko.
- Nigdy mi tego nie mówiłeś......... Jacek?
- Tak..
- Życie z Tobą...... Nic piękniejszego nie mogło mi się przydarzyć...
- Musimy kończyć- Kikir z trudem panował nad swoim głosem.
- Zadzwonisz jeszcze?
- Nie wiem Dziewczynko.
- ....Rozłącz się pierwszy.
Kikir wsłuchał się jeszcze na krótką chwilę, łapczywie w przyspieszony oddech dziewczyny po czym odsunął głowę od słuchawki. W odbiciu szyby oddzielającej sąsiednie pomieszczenie widział jak kobieta kładzie na stoliku telefon i nie wiedząc najwyraźniej co ma dalej robić, przysiada na taborecie, w oczekiwaniu na następne dyspozycje.
- Ma pani kogoś?- bardzo zmieszała ją ta nagła zmiana w jego głosie. Pewnie gdyby się jeszcze patrzył na nią, to nie zdobyłaby się na odpowiedź, ale teraz kiedy mężczyzna leżał z odwróconą głową, łatwiej jej było z nim rozmawiać:
- Mam. Jest bardzo schorowany. Oboje się już do niczego nie nadajemy.
- Ile pani ma lat?- ich rozmowa była teraz jak dialog dwóch samotnych żeglarzy, którzy spotkawszy się w porcie, domyślając się nawzajem swoich przeżyć, wymieniają tylko zdawkowe informacje.
- Dużo ponad czterdzieści.
- A mąż?
- To przyjaciel. Nigdy nie miałam męża. Jest rówieśnikiem.
- Pani tu pracuje od niedawna?
- Kilka miesięcy.... Za komuny byłam ekonomistką....Zakład, tak jak ja, był nikomu niepotrzebny...Bezrobotna, po dziwnych studiach, w końcu dostałam tą pracę.. Po znajomości.
- Da się z tego żyć?
- Nie....Czekam właśnie na eksmisję, dlatego jestem taka roztrzęsiona.. To znaczy ja zawsze jestem roztrzęsiona, ale teraz jeszcze bardziej....
- Dużo pani ma do płacenia?
- Dla mnie kwota nie do zdobycia.
- Dostaniecie zastępcze.
- Od wiosny można na bruk...Mówię panu. Lepiej żeby nas odstrzelili.. Po co komu taki problem jak my?
- Mówiłem pani, że tak nie wolno mówić...Nigdy...
- A pan? Pan sam mówi, że dzisiaj umrze.. Przecież ja wiem, że nie z powodu tego co się stało, ale tego co ma się dopiero stać! I nic pan nie robi, żeby temu się sprzeciwić. Tylko czeka...
Kikir odwrócił się w stronę kobiety i z zaciętą twarzą wyrzucił z siebie:
- Tylko, że ja nigdy nie chciałem żyć tak jak wy!.... Tak jak wszyscy giąć kark, tyrać, oszczędzać a potem na starość zdychać z głodu i samotności. Miałem żyć krótko i dobrze. I tak żyłem!! Zawsze....
Gwałtowny ruch jaki wykonał przed chwilą , uwolnił potężną falę bólu, która roztrzaskała się o jego ciało, pozbawiając go przytomności.
- Tysiąc panie Jacku. Tysiąc za każdy miesiąc. To nie jest wygórowana cena. Po doliczeniu dwóch wyroków, które by się panu automatycznie odwiesiły i uwzględniwszy najwcześniejsze możliwe zwolnienie warunkowe daje nam to w przybliżeniu siedemdziesiąt tysięcy dolarów. W cenę wliczony jest prokurator, który nie odwoła się od wyroku drugiej instancji....Mamy szczęście panie Jacku. Trafiliśmy na wyjątkowo taniego sędziego.
Wypowiadający te słowa pięćdziesięcioletni mężczyzna, o twarzy chudej i zniszczonej stresem kołysał się na wygodnym, skórzanym fotelu. Robił to jednak mechanicznie, bez żadnej satysfakcji, a jego oczy zdradzały niekończący się nigdy stan skupienia
i niepewności. Siedzący po drugiej stronie przedwojennego, dębowego biurka Kikir rozglądał się ciekawie po gabinecie:
- Dużo zmieniło się u pana mecenasie – przerwał tamtemu, uśmiechając się.
Prawnik poruszył nerwowo głową i sięgnąwszy ręką po stojącą przed nim filiżankę z kawą, trzymając ją na wysokości ust przytaknął:
- Kosztowało trochę. Co robić!? Wolny rynek, trzeba się starać o klienta.
Kikir nagle spoważniał i patrząc rozmówcy prosto w oczy zapytał matowym, pozbawionym jakiegokolwiek wyrazu głosem:
- Czy to pewne?
Adwokat nie zmieszał się nagłą zmianą tematu. Niczym wytrawny handlowiec wypowiedział zawczasu przygotowana formułkę:
- Zaliczka trzydzieści procent. Reszta u mnie w depozycie, do uprawomocnienia się wyroku. Ja jestem gwarantem.
Stojący na biurku czerwony, nie pasujący do wnętrza telefon zadzwonił cicho. Adwokat podniósł słuchawkę:
- Panie Jacku. Przyszedł już Błaszczak. Spotka się pan z nim?
Kikir pokiwał twierdząco głową. Mecenas wstał od biurka i przypomniawszy coś sobie zapytał:
- Panie Jacku, przeglądałem pańskie papiery i odkryłem, że jest pan zameldowany w tej samej kamienicy co nasz burmistrz. Jesteście kolegami?
- Obaj już tam nie mieszkamy, a ... Rafałek, wie pan jak to teraz jest. Nie poznaje sąsiadów. Ja go zresztą do niczego nie potrzebuję...Ostatni raz widziałem go w naszej kamienicy dwa lata temu jak stał w otwartym oknie i dzwonił z tego wielkiego
centertela, żeby wszyscy widzieli, że ma już komórkę...Nie był wtedy jeszcze
burmistrzem... Nikim nie był
- Szkoda panie Jacku. Oni teraz za bezcen sprzedają lokale. Jakby było do niego dojście, a dobrze wiem, że ostro bierze w łapę, to można by nieźle zarobić. Kupuję właśnie jeden taki na Chmielnej, ale nieźle musiałem przepłacić, bo ten urzędnik to trzecia ręka... A propos, pan by nie reflektował? To dobra lokata kapitału.. Szybko się zwróci z wynajmu. Moja córka zaraz tam jedzie, gdyby pan chciał, to są tam jeszcze wolne lokale.. Zastanowi się pan.
Adwokat podszedł do dwuskrzydłowych drzwi i otwierając je szeroko zaprosił przybyłego mężczyznę, sprawdziwszy uprzednio, czy nie ma kogoś obcego w recepcji. Mężczyzna przywitał się zdawkowo z gospodarzem, który zostawił swoich gości samych w gabinecie.
Kikir mimo, że siedział plecami do drzwi nie odwrócił się do wchodzącego.
- Dzięki Kikir, że się zgodziłeś - mężczyzna, ubrany w bawełniany bezrękawnik
przysunął do biurka stojące przy ścianie krzesło i usiadł na nim garbiąc się lekko Był w wieku Kikira . Jednak rozbudowane niegdyś przy pomocy leków muskularne ciało, teraz kurczyło się w przyspieszonym tempie zostawiając w charakterze pamiątek nienaturalnie duże, w porównaniu do pozostałych partii ciała, bicepsy. Na jednym z nich widniał rozmazany tatuaż, którego pierwotnego kształtu nie sposób się było domyśleć. Mężczyzna zaczął mówić cichym, trochę zrezygnowanym głosem:
- Stary kazał mi się z tobą spotkać u mecenasa, żeby nikt nie widział... Ma dla ciebie propozycję... Chce żebyś przeszedł do nas. Szykują się zmiany w mieście....Z Fluksem nie było sprawy. Wszyscy wiedzą, że odkąd zaczął ćpać, to był przekręt... Stary miał tylko pretensję o głowę.. Chłopaki bardzo to przeżyli..- mówiący zmienił ton na bardziej osobisty – Co tu dużo mówić Kikir, przesadziłeś. Odrąbać trupowi głowę i wrzucić do szamba... Niepotrzebne to było. Ale Stary sprawę z rodziną Fluksa załatwił i już żadnych żali nie ma.....
Kikir słuchając, wydawałoby się uważnie, każdego słowa nie wytrzymał i ziewnął szeroko, zasłaniając usta grzbietem dłoni, po czym znużonym głosem uciął przemówienie emisariusza:
- Słuchaj Iwan czy jak tam cię teraz nazywają. Może sobie Stary walczyć z Młodymi, może się z nimi dogadać, podzielić każdy burdel, każdą ulicę, każdego zrobionego tira. Tylko rzecz w tym, że mnie to nie interesuje.... Chodziłem, chodzę i będę chodzić własnymi ścieżkami, a jak mi ktoś stanie na drodze, to będzie szukać własnej głowy w gównie... Wam wszystkim pomieszało się w mózgach. Straciliście pamięć, tak samo jak ci biznesmeni, co ich niedawno jeszcze strzygliśmy na wszystkie sposoby w Budapeszcie, a teraz udają ważniaków, przynajmniej do pierwszej wizyty w bagażniku.
Kikir mówił coraz głośniej:
- Stary już nie pamięta jak na rympałt robił warzywniaki w śródmieściu? Król Kartofel... A Młodzi? Jeszcze kilka lat temu ciągnęli maluchy na części, a na regałach stawiali puste puszki po piwie dla ozdoby. Gazety robią z was mafiosów, ale gdy trzeba zebrać bańkę papieru na koks, to wysyłacie do Kolumbii Sztajfę pod zastaw...Wiesz na co skarżył mi się Stary, kiedy był po alkoholu? – że tak mało o nim w prasie piszą, że o młodych więcej. Pajac powinien do filmu iść!.. Odjebałem Fluksa, waszego człowieka i co? Nic....A ty kolego, Iwanem zwany myślisz pewnie, że Stary cię obroni, ochroni, przytuli? Jak się nadarzy okazja , układ z psami to sprzeda cię tak, że nigdy się o tym nie dowiesz!
Po chwili znacznie już spokojniej dodał:
- Staremu powiedz , że pracuję sam i żadnych spółdzielni nie potrzebuję.
Rozmowa była zakończona. Mężczyźni wstali prawie równocześnie, Kikir puszczając przed siebie rozmówcę zagadnął jeszcze żartobliwie:
- Słyszałem od Młodych, że Stary każe się teraz w rękę całować?
Zapytany odwrócił się energicznie na pięcie i z nie udawanym oburzeniem zaprotestował:
- No co ty Kikir nie świruj!
Kikir roześmiał się szczerze i klepiąc mężczyznę przyjaźnie po ramieniu otworzył drzwi do recepcji.
Mecenas stał pochylony nad siedzącą przy biurku asystentką. Przeglądali jakiś dokument w ekranie komputera. Iwan pożegnawszy się, stał już w progu głównych drzwi , kiedy nagle zmuszony został do odsunięcia się w bok, bo do środka wbiegła zadyszana dziewczyna.
Kikir nie zdążył już dostrzec ani koloru jej włosów, ani sylwetki, ani kształtu dłoni... Widział tylko oczy. Piękne, radosne, trochę jakby zamglone i brwi nad nimi połączone ze sobą śmieszną, cieniutką linią. Oboje stanęli naprzeciwko siebie, zatopieni w swoich spojrzeniach, uśmiechnięci już nie dla konwenansu, ale z radości , że są, że się widzą...
Mecenas odchrząknął znacząco, a następnie dokonał prezentacji:
- Kasiu to pan Jacek. Panie Jacku to moja córka- jedyny wyrazisty akcent w
wypowiedzi padł oczywiście na słowo córka. Oboje spojrzeli na starszego mężczyznę.
- Jeśli pan Jacek też jest zainteresowany lokalem, to pojedziesz z nim na Chmielną. Dokumenty są już wydrukowane.. Dam ci kopię przelewu i podpiszę umowę. Resztę sama załatwisz.
Mężczyzna stracił najwyraźniej humor i patrząc to na córkę, to na Kikira, powiedział stanowczo:
- Potem pan Jacek odwiezie cię na uniwersytet. Dobrze panie Jacku?
- Tak, tak panie mecenasie- Kikir zapewnił skwapliwie.
Schodząc zapuszczonym schodami starej kamienicy, w której mieściła się kancelaria wymieniali między sobą ze śmiechem nic nie znaczące uwagi. Na ostatnim półpiętrze przy szarej skrzynce pocztowej ich dłonie zetknęły się przypadkiem ze sobą. Kikir delikatnie nacisnął opuszki jej palców. Odpowiedziała mu tym samym:
- Miło mi ciebie poznać. Dziewczynko.
- Mi też jest miło...Chłopczyku.
Jechali Aleją Jana Pawła II w stronę ronda ONZ. Na wysokości Elektoralnej ich oczom ukazał się widok jakiego jeszcze kilka lat temu tutaj nie było. Po obu stronach, aż po Aleje Jerozolimskie prężyły się dumnie błyszcząc w letnim słońcu wysokie, niedostępne szklane domy - nowoczesne biura i apartamentowce odcinające się swoją wyrachowaną elegancją od brudnych, dziurawych chodników po których przesuwali się w pośpiechu zmęczeni i nie zwracający na nikogo uwagi ludzie.
Jadący samochodem byli jednak tak pochłonięci sobą, że docierała do nich jedynie cicha muzyka z radia oraz ostre słońce, przed którym nie mrużyli oczu ani nie opuszczali umieszczonych nad przednią szybą plastikowych osłon.
Kikir zaparkował na podwórku, tuz za bramą. Postanowił poczekać na dziewczynę w aucie. Był szczęśliwy, radosny - sam już nie wiedział jaki, dość że nie miał ochoty oglądać żadnych lokali i rozmawiać o interesach. Patrzył za nią kiedy wchodziła do budynku i dopiero wtedy zauważył, że dziewczyna prawie dorównuje mu wzrostem. Mimo to jej ruchy były niesłychanie lekkie i harmonijne. W głowie mu huczało.
Uśmiechnął się i zaczął powoli, trochę bezwiednie rozglądać się po podwórku. Wszystkie sutereny, tak jak większość mieszkań na parterze, były obwieszone szyldami butików, sklepów, zakładów usługowych.
Na końcu podwórka za niskim ceglanym murem ujrzał plecy starego mężczyzny, grzebiącego w śmietniku długim, zakończonym gwoździem kijem. Niespodziewany pomysł rozjaśnił twarz Kikira. Nie zastanawiając się wysiadł z auta i cicho, trzymając w ręku stuzłotowy banknot podszedł do mężczyzny, a kiedy był już przy nim to schylił się nisko do ziemi i udając zdziwienie powiedział:
- Wypadło coś panu!
Zagadnięty odwrócił się i spoglądając ze spuszczoną głową na wysunięty w jego stronę banknot odpowiedział zrezygnowanym głosem:
- To niemożliwe, nie miałem takich pieniędzy.
Pod wpływem głosu starego Kikir zamarł w bezruchu:
- Dzień dobry panie Grzeszczak – wyszeptał.
Mężczyzna podniósł wzrok. Przez krótką chwilę patrzył na Kikira z niedowierzaniem. Nagle usta zaczęły mu drżeć, a do starych, zniszczonych oczu napłynęły łzy:
- Jacek...- nic więcej nie zdołał z siebie wydusić. Po chwili jednak uspokoiwszy się
nieco, spoglądając na bramę podwórka powiedział głosem, w którym pobrzmiewała jeszcze dawna twardość i duma:
- Nie mów nikomu...A pieniądze schowaj, poradzę sobie.
Kikir odszedł w milczeniu od starego, żegnając się tylko skinieniem głowy. Przy samochodzie stała już Dziewczynka, uśmiechała się do niego. Widząc to przyspieszył kroku.
Kikir poczuł, że ktoś gwałtownie szarpie go za ramię. Instynktownie zacisnął zęby w oczekiwaniu na kolejną falę bólu, a kiedy ta nie nadeszła otworzył oczy i zobaczył nad sobą wystraszoną twarz kobiety:
- O Boże. Niechże pan się wybudzi. Dali panu do kroplówki trochę przeciwbólowych na moja prośbę.. Nie wiedziałam, że pan tak długo będzie...
- Stało się coś ?- Kikir spojrzał za salową w kierunku drzwi, ale nikogo tam nie dojrzał.
- Tak, tak stało się. Kretynka ze mnie! Źle odłożyłam telefon i ten, no wie pan który, dzwoni tutaj od pół godziny i dodzwonić się nie może. Dopiero przez sąsiedni oddział. Wściekł się...O! Nie mówiłam? To na pewno on – zdenerwowana kobieta porwała ze
stolika migoczącą słuchawkę i przyłożyła ją tak, jak za poprzednim razem do głowy leżącego. Mężczyzna usłyszał w tle pogłos samochodowego radia :
- Kikir, stoję od godziny. Które to drzewo, bo tu jest cały las brzóz, a nie jedna..
- Mogłeś poczekać do rana.
- Tak, żeby twoje palanty zdążyły tu posprzątać. Za długo się znamy. Które drzewo?
- Widziałeś kapliczkę?
- Tak, stoi przy wjeździe.
- Jakieś dziesięć kroków za nią.
- Głęboko?
- Pół metra. Nie więcej.
- Dobra idę kopać – głos w telefonie zawahał się, po czym zmienionym tonem dodał:
- O dziewczynę się nie martw, dałem jej ochronę.
- Wiem.- powiedziawszy to Kikir odsunął głowę od telefonu. Tym razem kobieta przyjrzała się wewnętrznej części aparatu i ze skupieniem godnym lepszej sprawy nacisnęła przycisk ,,Off”
- Wszystko w porządku?- zapytała
- Tak. Wszystko jest tak jak miało być.
- To dobrze, bo przestraszyłam się, że znowu cos popsułam. Kobieta spoglądając na drzwi dodała:
- Zaraz przyjdzie lekarz. Był już kilka razy, ale pan leżał nieprzytomny. Lepiej wezmę się do jakieś roboty, bo będzie się czepiał, że siedzę tutaj.
- Niech pani zostanie i nie boi się.... Jak nie widzą strachu, to się nie czepiają.
Kobieta spojrzała na niego z powątpiewaniem:
- To chociaż pójdę po książkę, bo jak pan zasypia, to głowa mi sama opada....Ciągnę już trzeci dyżur pod rząd .
Nie czekając odpowiedzi zerwała się do wyjścia , gdzie zgodnie ze swoimi obawami niemal wpadła na wchodzącego do środka lekarza, który miał już jej coś nieprzyjemnego powiedzieć, ale czując na sobie spojrzenie przytomnie leżącego pacjenta stracił nagle całą pewność siebie i przepuściwszy w drzwiach nieprzyzwyczajoną do takich gestów salową podszedł do łóżka.
Mimo, iż w ręku trzymał kartę choroby jego oczy były nerwowo rozbiegane na wszystkie strony. Miał około trzydziestu lat, był szczupły i dobrze ostrzyżony. Na jego opalonej twarzy znać już było pierwsze oznaki tego niczym nieuzasadnionego poczucia wyższości wobec wszystkich nie- lekarzy, jakie zstępowało na większość przedstawicieli tej profesji zaledwie po kilku latach pracy, kiedy to pacjent z człowieka stawał się jednostką chorobową, a niższy personel kłopotliwym świadkiem pewnych niekonwencjonalnych zachowań, których jedyną przyczyną było przejmujące na wskroś, odbierające rozum pragnienie zysku.
Lekarz gładząc niecierpliwie zadrukowany wykresami temperatur karton, spróbował zdobyć się na przyjacielski ton:
- O, widzę że lepiej się już czujemy. Temperatura spadła, tętno w porządku. Trzeba będzie pana przenieść niestety na korytarz. Rozumie pan, mamy mało miejsc do intensywnej.....
- Bóg cię opuścił ćwoku?- Kikir przerwał mu w pół zdania, zostawiając go z głupkowato rozdziawionymi ustami – Nigdzie mnie stąd nie ruszysz. To po pierwsze. Po drugie ta kobieta, która stąd wyszła ma być cały czas przy mnie. Po trzecie nie będziesz mnie już więcej ładował prochami, bo muszę być przytomny. Zrozumiałeś?
- Ale no, no co też pan... Ja tu jestem...
- Swoją działkę dostaniesz rano. Tysiąc ci wystarczy, więcej wam w tej mordowni chyba nie dają. A teraz rób stąd wypad, bo jak cię widzę to czuję, że jednak mój stan gwałtownie się pogarsza.
Lekarz posłusznie wykonał w tył zwrot i rzuciwszy jeszcze nieśmiało :,,Dyżur mam do ósmej”, czym prędzej opuścił pacjenta, który mimo chwilowego ożywienia zapadł zaraz potem w płytki sen.
- Co pani czyta?- Siedząca przy łóżku, lekko przygarbiona kobieta z książką rozłożoną
na kolanach uśmiechnęła się na te słowa. Zamiast nerwowo podskoczyć, ruszyć całym ciałem strącając przy okazji jakiś przedmiot, ona, z przedziwnym jak na nią spokojem, dokończyła czytać stronicę, zaznaczyła zakładką zrobioną z jakieś wizytówki, a następnie odłożyła powolnym ruchem lekturę na szafkę i nie przestając się uśmiechać do pacjenta, zauważyła cichym, spokojnym głosem:
- Myślałam, że dłużej pan pośpi.
Kikirowi kobieta wydała się teraz o wiele młodszą. W jej twarzy zaczął odnajdywać ślady dawno zapomnianego piękna, dziewczęcej delikatności. Wbrew zmarszczkom i niewyspaniu jej oczy zdawały się być zupełnie odporne na działanie czasu. Trudno to było dostrzec, bo kobieta z reguły rozmawiała ze spuszczonym wzrokiem. Dopiero teraz nie wyprowadzona z równowagi ponownym przebudzeniem się pacjenta spoglądała na niego bez obawy, ciepło z ufnością właściwą istotom bardzo słabym, które spotkawszy kogoś bez porównania silniejszego instynktownie wyczuwają ,że nic im z jego strony nie grozi :
- Czytałam teraz o poecie, który zginął bo napisał nie taki wiersz jak było potrzeba.
- Został zabity za wiersz?- Kikir wyraźnie się zainteresował.
- Tak, za wiersz o Stalinie. To powinno pana zainteresować – kobieta uśmiechnęła się
ponownie- Kiedy poeta umierał z głodu i choroby w obozie, jedynymi którzy mu pomagali byli kryminaliści. Kazali mu tylko recytować jego wiersze i w zamian karmili chlebem. Białym chlebem......
- Kupuje pani książki?
- Nie, z reguły sprzedaję. Kiedyś miałam ich dużo...-kobieta zamyśliła się – Żona poety wiedziała, że jego wiersze skonfiskuje tajna policja, dlatego nauczyła się ich na pamięć. Wszystkich. Ukrywała je tak przez wiele lat, aż mogły ukazać się drukiem....Ja też uczę się niektórych wierszy, gdy sprzedaje je do antykwariatu....Żeby nie stracić do końca wszystkiego.. Czasami przepisuję.
- Powie mi pani jakiś?
Kobieta obrzuciła Kikira nieobecnym spojrzeniem:
- Nie wiem co odpowiadałoby panu... – po czym zamyślona zaczęła recytować:
- Ale prawdziwi żeglarze – to ci, co płyną bez celu..- recytowała powoli, z pewnym wysiłkiem pragnąc w porę odgadnąć następujące po sobie słowa, tak by wiersz pozostał zamkniętą całością dla słuchającego.-...Płynący – żeby płynąć! Połykający przestrzenie....Ci ,którzy wschodem jutrzenki jak świętem się weselą.....I nawet w śmierci godzinie powtarzają: przed siebie!.....
Urwała i pokręciwszy z rezygnacją głową powiedziała:
- Nie pamiętam co było dalej. Za stara już jestem....
- Nie szkodzi, wystarczy. Bardzo ładny wiersz. Gdyby zmienić żeglarzy w bandytów byłoby prawie o mnie- Kikir zaśmiał się cicho do siebie.
- Próbowałem kilka lat temu zmienić swoje życie – zaczął po chwili innym już tonem-Bardzo dużo w nim zmienić. Wyczyścić życiorys, zainwestować pieniądze, płacić podatki.. Żyć dobrze i spokojnie....Nie udało się, choć bardzo tego pragnąłem. Nie dlatego, że nie chciało mi się latami pracować na to co mogłem wyrwać życiu tu i teraz. Nie...Ja po prostu nigdzie nie pasuję! Do żadnych układów, ani z bandytami ani ze złodziejami z ratusza czy parlamentu... Z nikim...Bo ja zawsze chciałem żyć. Tylko żyć ! I jeszcze coś...Pani się pytała czy ja żałuję. Ja niczego ze swojego życia nie żałuję. Było takie jakie miało być. Kiedy patrzę na innych to widzę, że szczęśliwy ze mnie chłopiec. Udało mi się! Przynajmniej wiem za co zginę....
Kobieta słuchała uważnie leżącego, który pod koniec swojej wypowiedzi bardzo się ożywił. Jego oczy odzyskały blask a głos siłę. Kiedy skończył zapytała cicho:
- Dlaczego pan nie ucieka?
Kikir odpowiedział bez wahania w pełni przekonany o swojej racji:
- Nie mam już dokąd, a kryć się jak szczur, tylko po to by przeżyć kilka dni, może miesięcy nie będę. To nie dla mnie.
- Był jeszcze jeden telefon.....Przedstawił się jako policjant, ale głos miał jakiś inny, nie pasujący. Pytał gdzie pan leży, które piętro, sala....i czy jest pan sam. Powiedziałam, że nie wiem, że jestem tylko salową. Chwilę potem słyszałam jak dzwonił telefon w pokoju u dyżurnego lekarza...
Kobieta spojrzała nieśmiało na Kikira i ważąc teraz każde słowo zapytała:
- Jestem już bardzo zmęczona. Stara i zmęczona. Czy mogę z Tobą zostać do końca?...Do końca tej nocy- uzupełniła po chwili milczenia.
Kikir z całą bezwzględną jasnością uświadomił sobie sens tych słów. Przez krótki moment kiedy ich spojrzenia zderzyły się ze sobą w oczach kobiety ujrzał coś , czego mimo swego dotychczasowego życia przestraszył się. Jeszcze nigdy nie spotkał kogoś kto równie zdecydowanie prosiłby o śmierć.
Nie wiedział co ma jej odpowiedzieć.. Poczuł nagle ulgę, że już niedługo odejdzie z tego życia, gdzie tak mało jest rzeczy zrozumiałych a tak dużo bezsensownych i złych.
Szybko zaczął odzyskiwać wewnętrzny spokój i trzeźwość myśli. Kobieta patrzyła teraz na niego jak proszące o cukierek dziecko. Wiedział już co ma uczynić, ale żal mu było tej krótkiej chwili wzajemnej, jakże nieoczekiwanej bliskości z drugim człowiekiem. Bliskości w obliczu końca, który jednak musiał nastąpić, a dalsze roztkliwianie się było zupełnie nie na miejscu:
- Męczysz mnie! Idź już do siebie, jutro mnie czeka ciężki dzień- widząc jej determinację krzyknął jeszcze z udawaną złością:
- Mam ci pomóc?!
Kobieta kompletnie osłupiała nie rozumiejąc nic z tej nagłej zmiany nastroju. Zgodnie z oczekiwaniami Kikira wstała i smutno kiwając głową, powtarzając niewyraźnie:,, Bardzo przepraszam”, wyszła z pokoju.
Kiedy zamknęły się za nią drzwi Kikir wyrwał ze wściekłością przewody kroplówek z tkwiących w jego dłoniach wenflonów i podpierając się rękoma usiadł na łóżku. Poczuł jak nieobecne do tej pory rany na brzuchu przeszywają ze złowieszczą precyzją całe jego ciało. Stracił przytomność.
Samochód skręcił z głównej drogi w wąski, utwardzony żwirem leśny dukt. Jechali teraz wolno, omijając wertepy i sterczące niebezpiecznie gałęzie, ślady po ostatnim przedwiosennym huraganie.
Siedzący obok kierowcy Kikir podgłośnił radio. Właśnie minęła czwarta rano i prowadzący audycję zapowiedział recital piosenki francuskiej. Nagrania pochodziły sprzed pięćdziesięciu lat. Pierwsze takty wydobyły jednocześnie z prowadzącego samochód i leżącego na tylnim siedzeniu drugiego pasażera przeciągłe, pełne niezasłużonej krzywdy przekleństwo. Jednak głuchy na te protesty Kikir nie zmienił repertuaru i uważnie przyglądając się okolicy zagadnął cicho:
- Rzucał się?
- Nie miał siły. Ostro wypił
- Zimno jest. Wytrzeźwieje..- mówiąc to Kikir dał znać ręką kierowcy aby zatrzymał
samochód. Wyłączywszy silnik oraz radio mężczyźni posiedzieli krótką chwilę w milczeniu rozglądając się dookoła, po czym wyszli na zewnątrz.
Niebo przybrało już na wschodzie ciemno stalowy kolor, dzięki czemu ich punkt orientacyjny – postawiona z czerwonej cegły przydrożna kapliczka- odcinała się wyraźnie na tle brzozowego zagajnika.
Absolutną, przesyconą zapachem wilgotnej ziemi ciszę przeciął ostry, piskliwy sygnał nadejścia nowego esemesa. Kikir sięgnął do kieszeni kurtki i wykonawszy kilka wyuczonych na pamięć przyciśnięć wyjął telefon z gotową do odczytania wiadomością:
,, Wrócisz? Zimno mi bez Ciebie.” W zielonkawym blasku ekranu widać było jak Kikir lekko się uśmiecha. Kiedy wciskał bezgłośnie swoją odpowiedź: ,, Mnie też jest zimno bez Ciebie. Bardzo zimno. Wrócę niedługo” w bagażniku samochodu rozległo się dudnienie.
Dwaj pozostali mężczyźni spojrzeli się pytająco na Kikira.:
- Otwórzcie go. Niech dojdzie do siebie.- Kiedy mężczyźni, wykonawszy polecenie ponownie stanęli obok niego zapytał szeptem:
- Zakneblowany?
- Nie. Leży i rozgląda się po pudle.
Zaczynało świtać. Kikir spojrzawszy na coraz lepiej widocznych kolegów powiedział normalnym już głosem:
- Zapalcie sobie. Chyba nie rzuciliście nałogu? Dwie godziny bez prośby o przystanek, to do was niepodobne.
- No jak Kikir? Z frajerem w bagażniku przystanki robić?... Chociaż podczas roboty pozwoliłbyś palić w aucie.
Kiedy twarze mężczyzn rozświetliły czerwone ogniki przypalanych papierosów, Kikir podszedł wolno do otwartego bagażnika i pochylił się nisko nad skulonym w kłębek mężczyzną, który próbując bezskutecznie podnieść głowę, dał w końcu za wygraną i z twarzą zwróconą do ściany bagażnika zaczął mówić:
- Wiecie kim jestem? Wiecie kim jestem!? – mówienie w tej pozycji sprawiało mu trudność. Zrobił pauzę, po czym spokojniejszym głosem kontynuował: - Jeśli mnie teraz wypuścicie, nikt się o niczym nie dowie.. Jeśli nie, to macie na karku UOP, policję...Znam Starego, znam Młodych! ...Nie ujdzie wam to płazem...Wy nie wiecie co robicie! – mężczyzna ze słowa na słowo przyspieszał coraz bardziej, niczym stojący w oknie ruszającego pociągu do żegnających go na peronie.- Ja, ja jestem byłym...Byłym burmistrzem. Mam dokumenty, możecie sprawdzić...
- Już jesteś nikim Rafałku. Nikim.
Leżący rozpoznał Kikira i wypuściwszy z ulgą powietrze powiedział:
- No przyjacielu drogo cię będzie ta przejażdżka kosztować. W tej chwili proszę mnie rozwiązać ! – przybrał ton właściwy dla ludzi przyzwyczajonych do wydawania poleceń- Zagalopowałeś się Kikir i to chyba nie wiesz jak bardzo!
- Zaraz cię rozwiążę Rafałek, tylko chłopaki dopalą – odpowiedział grzecznie – Wiesz dlaczego tu jesteś?
- Nie wiem i nie chcę wiedzieć – a zawahawszy się przez moment, uzupełnił:- Jeśli chodzi o zaliczkę, to dzisiaj miałem ci zwrócić. Dostałem pieniądze od Starego.
O wiele większe pieniądze ....Stary mi dużo ciekawych rzeczy o tobie powiedział..
- Termin dawno minął Pawełku. Ostrzegałem cię, żebyś nie pchał się tam gdzie cię nie
proszą.. Jakby ci tu powiedzieć.. Ty i twoi koledzy kradniecie tak samo jak my.
Różnica polega na tym, że u nas jeszcze panują jakieś zasady. Może prymitywne, ale
zawsze jakieś. A ty je złamałeś. Gdybyś był jednym z nas dobrze byś wiedział czym
to się musi skończyć. Ale problem w tym, że tobie ulica pomieszała się z
parlamentem, gdzie najgorszym kurwom, śmieciom wolno kraść, kłamać i zdradzać
bez żadnych konsekwencji, bo w najgorszym przypadku osądzą ich tacy sami jak oni. - Kto cię tak nauczył mówić bandyto?
- Czytam gazety. Czytam ich na pewno więcej od Starego, dlatego wiem że już jesteś nikim. Nie chcą cię ani twoi starzy koledzy od trefnych gazetek, ani czerwoni, chociaż dużo im zaoferowałeś. Swoją drogą to straszne być odtrąconym nawet przez swoich kolegów polityków.. Teraz możesz załatwiać tylko problemy, a te każdy ma od życia za darmo.
Po chwili namysłu dodał:
- Mój błąd, że wdałem się z tobą w transakcję. Mój bardzo wielki błąd.
Tymczasem dwaj mężczyźni skończyli palić i podeszli z boku do bagażnika. Na znak dany przez Kikira wyciągnęli więźnia i postawiwszy go na ziemi uwolnili mu, skrępowane dotychczas cienkim, nylonowym sznurkiem nogi; zostawiając skute do tyłu kajdankami ręce.
Świt nabierał rumieńców. Nagle cały las jak na komendę rozbrzmiał różnobarwnym świergotem ptaków. Ex-burmistrz stał na lekko przykurczonych nogach, nie mogąc pohamować dygotu jaki targał jego ciałem z powodu strachu, zimna i zbliżającego się nieubłaganie kaca.
Kikir uzmysłowił sobie, że od czasów młodości na Brzeskiej nigdy nie widział całej sylwetki Rafałka – w samochodzie, restauracji, na bilbordach czy w telewizji widział go od pasa w górę. Jego czarne, bujne, zaczesane na bok włosy, pulchna twarz z wyraźnie rysującym się drugim podbródkiem, pełnymi ustami i żywe, duże oczy upodabniały go do przedwcześnie starzejącego się chłopca. Teraz Kikir ze zdumieniem odkrył, że stojący przed nim ma nienormalnie, wręcz kwadratowo gruby tyłek, co w połączeniu z krótkimi nogami nadawało całej postaci karykaturalny charakter.
- Jeśli mi coś zrobisz , jeśli zrobisz mi coś złego, Stary nie odzyska swoich pieniędzy.
Słyszysz Kikir? Okradniesz Starego..- mężczyzna powoli zaczynał rozumieć swoje położenie i gorączkowo szukał argumentów na swoja obronę... Kiedy jeden z ludzi Kikira delikatnie popchnął go do przodu, ten prawie płacząc zawołał :
- Jacek! Każ im przestać, ja cię proszę!- w tym momencie na wewnętrznej części spodni
ukazała się duża, ciemna plama. Widząc to stojący z boku drugi mężczyzna podszedł
i szepnął do ucha Kikirowi:
- Wystarczy mu. Zeszczał się. Kończymy frajera i spadamy. Jeszcze ktoś się nawinie.
Telefon oznajmił nadejście nowego esemesa.
- Do lasu z nim- nakazał suchym, pozbawionym emocji głosem Kikir. Kiedy mężczyźni wykonywali polecenie, wziąwszy pod łokcie więźnia i kierując go w stronę brzóz za kapliczką, Kikir odczytał krótki tekst i zaczął niespiesznie odpisywać: ,,Już niedługo. Nie wychodź z domu...”- a widząc tempo z jakim mężczyźni wchodzili do lasu krzyknął jeszcze za nimi :
- Poczekajcie na mnie. Sam go zabiję!- po czym dokończył wiadomość:
,,...Dziewczynko. Już niedługo.”
Kikir usłyszał naciskaną klamkę. W odbiciu szyby widział jak wsuwają się przez uchylone drzwi do jego izolatki - było ich dwóch. Nie podchodząc do łóżka rozejrzeli się uważnie i upewniwszy się, że są sami jeden z nich wyjął zza paska u spodni Glocka z nakręconym na lufę długim tłumikiem.. Wyprostowany przymierzył się do oddania strzału. Zanim to jednak uczynił, spojrzał na swojego partnera, który gestem dłoni zatrzymał go i przyłożywszy ucho do drzwi, po krótkiej chwili nasłuchiwania odgłosów z korytarza, kiwnął mu przytakująco głową.
Kikir zaciskając zęby wstrzymał odruchowo oddech nie przestając się jednak wpatrywać w lustrzane odbicie tego co działo się za nim. Widział jak palec zabójcy powoli zbliża się do obudowy spustu i musnąwszy go delikatnie opuszkami gwałtownie opada na cyngiel, naciskając go szarpiącym, niepewnym ruchem.
Nastała niezrozumiała cisza. W pierwszej chwili wydawało się, że strzelający chybił. Jednak pistolet jakkolwiek z tłumikiem powinien wydać z siebie ciche, poprzedzone ostrym świstem stuknięcie ...Kikir odwrócił się w stronę mężczyzn. Wystarczyło krótkie spojrzenie by zrozumieć, że profesjonalistą był ten nasłuchujący przy drzwiach, a niedoszły egzekutor uczył się dopiero zawodu:
- Przeładuj i odbezpiecz .– uwaga Kikira wyprowadziła go zupełnie z równowagi. Przy próbie szybkiego przeładowania pistolet wypadł mu z roztrzęsionych rąk na podłogę. Widząc to stojący przy drzwiach błyskawicznie wyjął z kieszeni kurtki swój pistolet i mierząc z niego w Kikira rozkazał cichym, spokojnym głosem:
- Podnieś i zrób co ci powiedział.
Pierwszy strzał był niecelny – pocisk przeszył materac tuz koło nogi leżącego. Drugi rozerwał udo Kikira, wypełniając go złym, bezsensownym bólem...Kikir spojrzał na szybę. Widział teraz wszystko jaśniej, dokładniej. Strzelający nie mogąc pohamować drżenia dłoni ujął pistolet oburącz. Następny pocisk utkwił w boku, na wysokości nerki. Kikir mimo odbierającego jaźń bólu czuł narastające poczucie ulgi. ...
Pistolet zamarł na ułamek sekundy w pewnym siebie bezruchu. Jednak zamiast ostatniego, kończącego wszystko stłumionego syknięcia kuli, Kikir usłyszał skrzypnięcie klamki:
W rozświetlonym szpitalnymi jarzeniówkami prostokącie otwartych drzwi stała jego opiekunka.
Przyglądając się ciekawie twarzom zaskoczonych jej wtargnięciem mężczyzn weszła spokojnym krokiem do środka i odnalazłszy w ciemnej szybie nad łóżkiem odbicie wpatrzonych w nią gasnących oczu Kikira, uśmiechnęła się do niego, jakby chcąc przeprosić za swój występek i obiecać, że więcej się to już nie powtórzy:
- Zapomniałam książki....- kiedy stojący przy drzwiach mężczyzna przyłożył do jej głowy pistolet , ona zmrużyła lekko powieki nie przestając się uśmiechać...
Kikir nie usłyszał strzału. Widział tylko jak różowa mgiełka krwi spowiła nagle głowę kobiety, która powoli osunęła się swoim drobnym ciałem na ziemię, jak ktoś kto doczekał się w końcu dobrego, głębokiego snu po naprawdę ciężkim życiu.
Chciał się jeszcze odwrócić, spojrzeć ostatni raz na kobietę ale zza szyby usłyszał nawołujące go głosy pana Grzeszczaka, sióstr Miłych... Słońce stało już wysoko i kierowca taksówki bardzo się niecierpliwił. Czekający przy samochodzie Łukasz ze swoją mamą machali do niego przyjaźnie rękami, oboje szczęśliwi ze wspólnych wakacji...
Kiedy pocisk miękko, prawie bezboleśnie wszedł w jego szyję Jacek na moment zawahał się – był jeszcze nie spakowany! Szybko jednak zrozumiał, że to nieważne. Jadą przecież nad morze. Nad wielkie, nieskończenie błękitne morze, gdzie nic już tak naprawdę nie jest potrzebne i gdzie czekają ich tylko same dobre rzeczy.
tomekT.T
Żal trochę, że opowiadanie jest niedoedytowane -- jakby było opublikowane na żywo, bez poprawek. Spacje, niepotrzebne przerwy, trochę bałaganu w układzie zdań -- ale nie umniejsza to wartości samego tekstu. Gratulacje.
Przyznam, że gdy zobaczyłem ten tekst czekający na autoryzację, przeraziła mnie jego spora objętość i już chciałem go bez czytania wrzucić na pożarcie wywrotowym wyjadaczom, jednak na szczęście nie zrobiłem tego błędu. Gdy zacząłem go czytać wczoraj w nocy wciągnął mnie niesamowicie. Z dumą przyznaję pierwsze wyróżnienie redakcji na reaktywywanej Wywrotce i czekamy na kolejne teksty tajemniczego autora.
Arek J.
ps. poszukajcie Kikira w Googlu. Wygląda na to, że to historia oparta na faktach:
"Życie Warszawy" z dn. 19.08.2004 r.
Zabójstwo Konrada O. było niemal kalką zbrodni sprzed czterech lat.
20 października 2000 r. po raz pierwszy w historii warszawskiego półświatka mafijny wyrok wykonano na gangsterze leczącym rany w szpitalu przy ul. Szaserów. Tego dnia ok. godz. 21.10 do sali, w której leżał Andrzej Cz. ps. Kikir (boss gangu markowskiego), wszedł dobrze zbudowany mężczyzna. Wyciągnął pistolet i oddał sześć strzałów do leżącego na łóżku bossa. Kikir zginął na miejscu. Zabójca niezatrzymywany przez nikogo uciekł zeszpitala. Do dzisiaj policji nie udało się jednoznacznie ustalić, kim był egzekutor. Z rysopisu podawanego przez świadków można było przypuszczać, że wyrok wykonał osobiście Robert Cieślak ps. Robson, stojący na czele bandy Mutantów (znanej z zabójstwa piaseczyńskiego policjanta w marcu 2002 r.). Kikir trafił do szpitala po tym, jak 24 września 2000 r. został wraz z żoną ostrzelany na drodze pod Emilianowem. Wtedy został postrzelony i wybrał wojskowy szpital przy ul. Szaserów.
Do dnia jego zabójstwa w półświatku panowała niepisana zasada, że nie wykonuje się żadnych "wyroków" w szpitalach. Domniemany wykonawca zamachu Robson zginął w kwietniu 2003 r. podczas szturmu policji na jego kryjówkę w Magdalence. Bandyta i jego kompan Igor Pikus zdążyli wcześniej odpalić ukryte bomby, zabijając dwóch antyterrorystów i raniąc 15 innych. Po śmierci Kikira warszawscy gangsterzy zapowiedzieli, że nie będą przestrzegać już żadnych zasad i nie ma miejsc neutralnych.