Gdy otworzyłam oczy, wokół panował półmrok. Promyki wschodzącego słońca ukradkiem wdzierały się do mieszkania przez duże okna spadzistego dachu. Ptaszki wesoło ćwierkały swą codzienną melodię, zaś poranny wietrzyk kołysał delikatnie konarami zaokiennych drzew. Wszystko budziło się do życia...
Rozejrzałam się dookoła. Mieszkanie mojej siostry wyglądało dokładnie tak samo, jakim zostawiłam je poprzedniego wieczoru.
Leżałam na kanapie,przykryta kocem. Na przeciwko mnie, na niewielkim fotelu z zamkniętymi oczyma i otwartą buzią siedział Supas. Popatrzyłam na niego i uśmiechnęłam się. Lubiłam na niego patrzeć... Miał w sobie coś szczególnego, jakąś wielką radość życia i nieprzejednany optymizm. Ten ciepły uśmiech, dźwięczny głos, to głębokie spojrzenie pary piwnych oczu... Po raz pierwszy pomyślałam o nim nie jak o kumplu – znajomym, ale jak o człowieku – chłopaku – o kimś bardzo dla mnie ważnym...
Podeszłam po cichu do fotela i przykryłam chłopaka kocem. Wyglądał tak spokojnie i niewinnie, zupełnie nie,jak Wojtek, którego znałam, nie ten niespokojny duch, który z trudem potrafił wysiedzieć w jednym miejscu. Zresztą od wczorajszego wieczoru cały świat wydał mi się nagle zupełnie inny. Oddychałam nie tym powietrzem, które każdego dnia jednocześnie pozwalało mi żyć i powoli mnie uśmiercało. Okno nie było już oknem, a pokój pokojem. Każda rzecz nabrała nagle niezwykle duchowego wymiaru, niosła ze sobą pewne przesłanie. Wychyliłam się ponad ramę kanapy i wcisnęłam guziczek z zielonym trójkącikiem radia stojącego obok brązowej sofy. Chwilę później usłyszałam muzykę:
„Patrzą mi na ręce mówią mi znawcy świata,jak mam żyć bym pod reguły się podstawiał. Biją brawa, klakierzy, marionetki losu, mówią: słuchaj nas, my mamy niezawodny sposób”
- Mmm....ehmm...hmmm...- usłyszałam dziwne dźwięki rozciągającego się na fotelu „kłębka” - Nie wiem,czy mi się to śni,czy to dzieję się naprawdę,ale miło usłyszeć coś takiego na początek dnia
- Bardzo optymistyczne-powiedziałam z ironią
- No a nie?-Supas złożył ręce na krzyż,po czym z zamkniętymi oczami zdał się wygłaszać coś w rodzaju wielkiego monologu - Ten kawałek mówi o ludzkim indywidualizmie ,o tym,że nie wolno się poddawać i gonić ciągle za sianem,że trzeba zachować swoje wartości , w które się wierzy. Najważniejsze jest przecież to,żeby być sobą, żeby nigdy nie xerować,nie tańczyć,jak ci zagrają. Choć w dzisiejszych czasach trudno mówić o własnym „ja”,bo każdy chce się podlansować,to jednak nie można o tym zapominać...
- A nie myślisz czasem,że też uczestniczysz w tym całym wyścigu „dzisiejszości”?
-Hmm... wiesz,jak kiedyś się z Dibim i Kubą spaliliśmy, to długo debatowaliśmy nad tym he he,ale wiesz jak jest po bace – zaśmiał się, a ja przytaknęłam – Ale tak na poważnie,to ... chciałbym ci powiedzieć,że ja nie biegnę,jednak niestety kurwa to nie jest prawda,bo biegną wszyscy. Może gdybyśmy żyli w innym klimacie, w jakiejś kurde Afryce,albo Amazonce ludzie uciekaliby do puszczy,czy lasów i żywiliby się korzonkami, ziołami. W Polsce to jednak nie przejdzie.
Wybuchłam śmiechem
- Zaskakujesz mnie z każdą chwilą coraz bardziej,wiesz? - szepnęłam wstając z kanapy
- Ja? He he. Zwykły chłopaczyna przecież jestem, co we mnie zaskakującego? - odrzekł otwierając oczy
-Może moja odpowiedź będzie banalna,ale... wszystko!
Supas nic nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko,po czym niezdarnie próbował wygramolić się z głębokiego fotelu
-Może kawy ? - zapytałam
- Ja z chęcią,ale tylko...
-...rozpuszczalną,tak? - dokończyłam
-Tak ,pamiętasz...? - zdziwił się
- Jak mogłabym zapomnieć he he . Gdzie ją piłeś po każdym Eskulapie ?
- Fakt ... bo za taką kawę,jaką ty robiłaś mógłbym oddać życie – poetycko wyrecytował chłopak stając tuż za mną
- Bez przesady, to tylko woda z kofeiną – odrzekłam
- Ach ta twoja skromność
- Ty mnie już tak nie czaruj,bo jeszcze ulegnę he he
- I co wtedy,by się stało?- poczułam jego oddech na swojej szyi
- Nie pytaj – szepnęłam z uśmiechem spoglądając przez ramię na chłopaka – Wyjmij dwa kubki, są w ostatniej szafce na górze – powiedziałam po chwili
- No problemo maleńka,a duży kubeczek chcesz, czy może fliżaneczkę? - zażartował otwierając drzwiczki jednej z kilku drewnianych szafek wiszących w jednej linii od lodówki do pieca.
- Humor dopisuje widzę
- A czy to źle?Cieszę się życiem,cieszę się, że ciebie spotkałem i że możemy znowu normalnie rozmawiać- odrzekł spuszczając głowę
- Ja też się cieszę – uśmiechnęłam się – I duży kubek poproszę
- Już się robi – powiedział chłopak stawiając tuż przede mną na kuchennym blacie dwa niebiesko-żółte naczynia – Ale ty przecież nigdy nie piłaś kawy
- Dużo się zmieniło Wojtek,kawa też – uśmiechnęłam się
- Nigdy bym nie pomyślał,że zmienisz zdanie
- A to niby dlaczego ? - zapytałam wsypując po łyżeczce czarnych granulek do każdego kubka
- Taki uparciuch jak ty – Wojtek próbował być poważny
· Że co? Ja ci dam uparciucha!- wykrzyknęłam uderzając chłopaka kuchenną ścierką – Ja uparciuch,no nie!tylko Felix mi tak mówił, po to ,żeby mi na złość zrobić, uparciuch! - ścierka ciągle wirowała ponad moją głową (jako,że Wojtek był wyższy ode mnie ).
Chłopak wybuchnął śmiechem,po czym mocno mnie do siebie przytulił. Cała sytuacja musiała wyglądać dość komicznie – on trzęsący się, jak galaretka i ja machająca ze złością ścierką ponad swoją małą główką - wtuleni w siebie,jak dwa kłębki wełny w babcinym koszyku.
- No i co cię tak śmieszy?- zapytałam ze złością
- Ty maleńka !!!- Wojtek uklęknął na podłodze zmożony falą nagłego śmiechu
- Nie mów do mnie „maleńka” !!!- wykrzyknęłam z jeszcze większą złością chwytając za koc leżący na legowisku Supasa
- I co teraz zamierzasz he he – Wojtek mówił przez zły – Ukarzesz mnie???
- Żebyś chciał wiedzieć – powiedziałam powalając chłopaka na ziemię i nakrywając go kocem
- Tak Olimpia! Zawsze o tym marzyłam. O tak!!!- Wojtek ciągle się śmiał.
Kulaliśmy się po ziemi, niczym dzieci, które po długiej i srogiej zimie wyszły
w końcu na suchą ,zieloną polankę,przesiąkniętą wiosennym wietrzykiem i wonią kwitnących kwiatów. Byłam szczęśliwa...
W pewnym momencie i ja stałam się ofiarą wełnianego koca, który w jednej niemal sekundzie spowodował, że z pozycji dominującej w całej walce ścierkowo-kocowej zeszłam na tą mniej uprzywilejowaną.
- No i co teraz powiesz???- para błyszczących oczu zdała się szukać głębi moich źrenic.
- Ni co !!!- wybuchłam śmiechem, próbując równocześnie wydostać się z mocnego uścisku Supasowego koca – Wojtek,puść mnie!!!-wykrzyknęłam
- O nie! Teraz,to ty moja droga zostaniesz ukarana
- Błagam nie – kwiczałam ze śmiechu zdając sobie sprawę z komizmu swego położenia – Proszę o ułaskawienie
- Hmm... musze pomyśleć ... zaintrygowałaś mnie tym ułaskawieniem – powiedział,po czym cicho dodał – Żebym tylko to umiejętnie wykorzystał he he
Kopałam nogami,wierciłam się starając wydobyć choć część ciała spoza koca
- Supas,to już nie jest śmieszne!!!- choć jednak było
- Zróbmy tak: ja cię puszczę w zamian za 3 życzenia – zaproponował
- Jeszcze czego! Czy ja wyglądam na złotą rybkę
- No tak wiesz, jakby ci płetwy doczepić, to całkiem, całkiem - zażartował chłopak
I w tym momencie nie wytrzymałam. Zebrałam wszystkie wewnętrzne siły,jakie we mnie drzemały i niczym waleczna tygrysica,jednym (ale za to szybkim i mocnym)ruchem nogi odepchnęłam przeciwnika,w związku z czym to on przyjął teraz pozycję ofiary. Siedziałam na brzuchu Supasa z radością patrząc na jego bezradność.
- Wiesz co? to jest po prostu nie do wiary, żebym ja – kobieta, z założenia płeć słabsza,pokonała ciebie- silnego faceta z jajami,he he – uśmiechnęłam się
- Przecież dałem ci wygrać,kobieto!
- Tak,tak Wojtek. Tak to sobie tłumacz he he
- Ty wredna małpo! - wykrzyknął chłopaka
- Znowu zaczynasz? - zapytałam
- Jaka ty jesteś słodka,jak się złościsz
- Komplementami mnie nie podejdziesz, nie myśl sobie – szepnęłam podnosząc się z ciała przeciwnika
- Akurat!Gdybym się postarał...
- To co? - dokończyłam
- To byś mi teraz stópki całowała
- Ha, ha ,ha, teraz to wyjebałeś, wiesz... ! - wybuchnęłam śmiechem.
Supas nic nie powiedział. Podpierając się prawą rękę wstał z podłogi. Próbował udawać złość,choć tak naprawdę uśmiechał się pod nosem.
Usłyszałam głośny brzęk czajnika elektrycznego, do którego kilka minut wcześniej wlałam wodę i podłączyłam do prądu. Gorąca ciecz lekko spływała do porcelanowych naczyń, tworząc tym samym nad nimi lekki dymek ciepłego powietrza.
- Kawa dla pana – powiedziałam stawiając kubki na drewnianym stole mieszczącym się tuż przy oknie
- Dziękuję! -podniósł głos chcąc tym samym udać gniew.
Spojrzeliśmy na siebie i w tym samym momencie wybuchnęliśmy śmiechem.
- Olimpia ile ty masz lat? - Wojtek zaczął się zgrywać
- 18 – odparłam
- No właśnie. Takie zabawy nie przystoją już chyba na twój wiek – uśmiechnął się
- Proszę, proszę i kto to mówi?- zapytałam z ironią
- 21 - letni wariat he he – opętała nas jakaś niezwykła fala śmiechu – Dawno się tak nie bawiłem
- Ani ja – szepnęłam patrząc w okno – Już dawno nie obserwowałam świata tak wcześnie – dodałam po chwili
- Ja też nie, a przecież tak wiele przez to tracimy – powiedział chłopak obracając się w stronę okna – Teraz wszystko wydaje się takie spokojne i piękne. Tu ptaszki,tam wietrzyk,a rzeczywistość jest przecież zupełnie inna.
- My tego nie zmienimy
- Niestety – przytaknął
Odwróciłam się w stronę Wojtka. Chłopak jedną ręką kurczowo trzymał przy ustach kubek czarnej ambrozji,drugą zaś opierał się o krzesło stojące przy stole. Był zamyślony... Był taki,jakim go pamiętałam i lubiłam – zupełny odmieniec- taki rozjebany, ale jednak miał poukładane w głowie, miał swoje ambicje, plany i tą dusze - kompletnego marzyciela i idealisty. Był taki, jak ja... Spodnie o 3 rozmiary za duże,bluza o 2,buty w normie, to właśnie był Wojtek... mój Wojtek...
- Kawa jest pyszna,jak zawsze – szepnął nie odwracając oczu od okna
- He,he,przesadzasz – odparłam podchodząc do chłopaka
- Dzisiaj będzie ładny dzień
- Tak – przytaknęłam- 30 stopni w cieniu ma być. Nigdy nie sądziłam,że kiedyś będę chciała, żeby spadł deszcz, ale teraz,to naprawdę wielkie pragnienie
- He he – zaśmiał się chłopak odwracając głowę w moja stronę – Aż tak nie lubisz upałów?
- Nie skomentuję – powiedziałam popijając ciepłą ciecz
- Oli, mogę cię o coś prosić?Ale obiecaj,że się zgodzisz – zapytał tak spontanicznie
- No,tak
- Obiecaj
- Obiecuję
- Pojedziesz dzisiaj ze mną na zakupy?-zapytał nieśmiało chłopak
- Ja? - zdziwiłam się - Zawsze z chłopakami chodziłeś
Uśmiechnęłam się biorąc kolejny łyk czarnego napoju.
- Hmmm...- zastanawiałam się
- No proszę!!! - oczy Supasa błagały o zgodę
- No dobrze – wydusiłam z siebie - w sumie ja też muszę parę rzeczy kupić
- Jesteś super !- wykrzyknął
- Taką radość ci sprawiłam?
- Nawet sobie sprawy z tego nie zdajesz – oczy Wojtka się śmiały – Dziękuję - powiedział całując mnie w policzek
· Przecież to nic takiego – szepnęłam stawiając kubek na kuchennym blacie –
A wiesz, miałam ci powiedzieć!- nieświadomie zmieniłam temat – widziałam twoje wrzuty na „Bałtyku”
- Aaaa...no tak,malowaliśmy tam. Jaka wixa była,bo wiesz budynek niby był opuszczony,ale strażnik,czatował ,żeby nikt nie wchodził. Młody – wiesz ten koleś,który obok mnie mieszka spidermana udawał i łapę sobie złamał he he
- Ja pierdole,no to nieźle. Ale,to jak weszliście do środka ? - zapytałam
- Poczekaliśmy aż security zrobi obchód i pójdzie nynać. Bo,to wiesz,taki dziadek stary tego pilnował. Żałuj,że cię to ominęło. Każdy miał taką schize,że zaraz coś się zawali,albo jakieś takie opcje.
Spuściłam głowę. Graffiti było dla mnie trudnym tematem odkąd rozstałam się z tą dziedziną. Nie potrafiłam już chyba malować,choć tak bardzo chciałam... To był odkąd tylko pamiętam mój narkotyk - motywacja i sposób na wyładowanie frustracji – jedyna rzecz,którą miałam naprawdę na własność – to była moja wolność... Wolność,którą straciłam.
Supas odłożył porcelanowe naczynie do zlewu,po czym spoglądając na zegarek,powiedział:
- To ja lecę. Wpadnę tak o 10,co? Szybko zrobimy zakupy i nie będę ci już zawracał głowy
- Daj spokój,przecież i tak nie mam nic innego do roboty – wytłumaczyłam
- To do widoczku – kiwnął głową i niczym strzała pędząca ku jabłku popędził ku wyjściu
- Cześć...-odparłam słysząc trzask zamykanych drzwi
Czułam się,jakbym śniła. Zresztą,kto wie-może to był sen,może cała ta historia nim była, a nawet i moje życie...
Powrót do przeszłości - tak mogłabym nazwać to spotkanie, ten wieczór, ranek. Nigdy nie myślałam, że tu wrócę – do właśnie tego momentu mojej egzystencji, choć na nowo zaczętego, to jednak nadal tego samego. Supas przełamał pewną barierę – przeszkodę, która tkwiła wewnątrz mnie, która nie pozwalała mi się przed nikim otworzyć, która nakazywała mi uciekać, kiedy tylko ktoś spróbował się do mnie zbliżyć. Powstała nagle -w momencie, gdy Olo tak bardzo mnie zranił i znikła, chyba też nagle – gdy zrozumiałam, że wszystko jednak ma swój sens ...
Spojrzałam na kuchenny zegar wiszący na jednej ze ścian, tuż nad piecem. Czarne wskazówki pokazywały 5.50. Boże!jak wcześnie – pomyślałam otwierając po kolei 3 dachowe okna. Letni wiaterek ukradkiem wdarł się do mieszkania napełniając je tym samym falą świeżego powietrza. Melodia płynąca z srebrnego odtwarzacza nagle ucichła a całe pomieszczenie wypełniła nieubłagana cisza. Czułam własny,nierówny oddech i przyspieszone bicie serca, co w pewnym momencie zaczęło przyprawiać mnie o dreszcze. Strach przed tym, co może się zdarzyć towarzyszył mi każdego dnia. Bałam się tego, że mogę się nie obudzić rano, ale i tego, że wstanę,gdy usłyszę budzik. Bałam się szczęścia, radości, miłości... Po prostu bałam się żyć...
Czy wiecie jak to jest, gdy boli każdy uśmiech? Kiedyś umiałam cieszyć się życiem, brać z niego to, co najlepsze, łapać każdą daną mi chwilę. Jak to mawiał Horacy >>> „CARPE DIEM”. To,co jednak napotkałam na swojej „drodze” bardzo mnie zmieniło. Olo mnie zmienił...
Poznaliśmy się na początku lipca 2 lata temu, kiedy rodzice odziedziczyli po pradziadkach mieszkanie na Ratajach. Przedtem mieszkaliśmy razem z babcią w ślicznym białym domku przy Grochowskiej – było idealnie do momentu,gdy zmarł dziadek a babcia popadła w głęboką depresję. Wtedy zamieszkała z nami ciocia Matylda, siostra babci, a my przy pierwszej okazji, jaka się nadarzyła-wyprowadziliśmy się. Tak trafiłam na osiedle Bohaterów II Wojny Światowej.
Niby zwykła przeprowadzka a zmieniła niemal wszystko!
Olgierda poznałam zupełnie przypadkiem , trzeciego dnia egzystencji w moim nowym domku. Wyszłam z mieszkania wyrzucić śmieci – stanęłam przed windą-nacisnęłam guzik-winda stanęła-otworzyłam drzwi-weszłam do środka a tam był ON! Pierwszy uśmiech, gadka-szmatka i tak wszystko się zaczęło – tak niewinnie
i beztrosko. Zakochaliśmy się w sobie, tak, że 2 miesiące później nie wyobrażałam sobie życia bez niego i vice versa. Wspólne śniadania,kolacje,grill na dachu:) Pierwsze skręty i poważne libacje alkoholowe. Tyle nocy spędzonych pod gołym niebem patrząc w gwiazdy. Kolacje przy świecach i te jego romantyczne niespodzianki. Razem malowaliśmy kolejki i jeździliśmy na snowboardzie.
Czasem wymienialiśmy się nawet ciuchami. Razem poznawaliśmy kulturę hip-hopu i z każdym dniem coraz bardziej się w niej zakochiwaliśmy.
Olo zawsze miał dla mnie czas, zawsze przytulił, pocałował, pocieszył. Wiedziałam,że mu na mnie zależy – dawał mi to odczuć i ja teżz nigdy nie kochałam nikogo tak jak jego. Wygłupialiśmy się,często nawet uczyliśmy razem. Każdy wiedział,że jeśli był Olgierd,to byłam ja i na odwrót. Byliśmy nierozłączni... Marzyliśmy o trojaczkach-3 synach. Jeden miał być DJ,drugi b-boy'em a trzeci MC. My byliśmy writerami,więc tak krąg się zamykał. Było nam cudownie razem,do czasu...
Kiedy rodzice Olo byli w separacji a on zamieszkał u babci, wtedy w jego – naszym życiu rozpoczął się rozdział pt. ”dragi”. Nie zdał matury,załamał się, co dodatkowo pogorszyło sytuację. Czuł,że zawiódł siebie,rodziców, babcie, mnie... Ja tak nie myślałam. Olgierd był najwspanialszą „rzeczą” jaka mi się w życiu przytrafiła,
a przynajmniej uważałam tak, dopóki mnie pierwszy raz nie uderzył. Heroina go zmieniła. Potrafił powiedzieć „nie” ale jednocześnie narastała w nim agresja. Kiedy był na „zjeździe” wściekał się o drobnostki – że miałam źle spięte włosy, że zapomniałam oddać mu książek,że nie chciałam się z nim kochać >>> wtedy było najgorzej. Jeśli miałabym odwagę oskarżyć go o gwałt, zrobiłabym to nie raz. Pamiętam, jak kiedyś złamał mi nos – wkurzył się,bo musiałam się uczyć i nie mogłam pójść z nim na koncert. Bolało i to bardzo. Nie był to jednak ból fizyczny – ten potrafiłam znieść - dla niego! Bolało w środku. Był to najgorszy rodzaj bólu, jaki dane mi było poznać. Czułam, jakby jakaś wszechmocna siła rozdzierała mi serce jakby ktoś na zmianę zadawał w nie cios. Bo cóż można czuć, jeśli kocha się kogoś ze wszystkich sił i jest się gotowym oddać życie za tą osobę, a ona wybiera „koloryzowanie” ???
Często razem paliliśmy, jednak troskliwość Olgierda nie pozwalała mi na jakiekolwiek poczucie strachu,czy niepewności. Zresztą nie uważam,aby w paleniu baki było coś destrukcyjnego,chyba, że w nadmiarze - jak ze wszystkim.
Kiedy eksperymenty Olo z kabelkami były jednak w bardziej zaawansowanym stadium, niejednokrotnie i mnie do tego zmuszał. Nigdy to mu się nie udało – nie tylko dlatego, że się bałam i z każdym dniem traciłam zaufanie do niego, ale dlatego, że widziałam i rozumiałam to, co się z nim dzieje. Kiedyś ,to wyrażanie własnego zdania przepłaciłam pękniętą ręką. Nie raz lądowałam przez niego w szpitalu i nie raz mu wybaczałam, przecież go kochałam...
Po pewnym czasie rodzice zaczęli domyślać się, co tak naprawdę się dzieje. Ile razy w końcu można przewracać się na schodach lub spadać z deski. Ja zaprzeczałam, cóż innego mogłam zrobić? I tak mijał dzień za dniem.
Bywały oczywiście chwile,których nigdy nie zapomnę, w których tak bardzo chciało mi się żyć ! Pamiętam, jak rok temu w moje imieniny pojechaliśmy do Kiekrza, zupełnie sami... To miała być niespodzianka i ... rzeczywiście nią była! Spędziliśmy cudownym weekend w małym drewnianym domku. Świece, spagetti na kolacje, gorąca kąpiel, było jak ze snu... Budziłam się obok niego i przy nim zasypiałam, nie mogłam marzyć o niczym więcej. Widziałam w jego oczach spokój, radość, ale i . . . heroinę. Kochałam go i jednocześnie bałam się, chyba właśnie dlatego nie mogłam odejść. Miałam nadzieję, że kiedyś znów zobaczę przed sobą chłopaka, w którym się zakochałam – tego Olgierda z windy, tego wariata w szerokich spodniach, goglach i z deską pod pachą. Wierzyłam w to, a podobno wiara czyni cuda... Szkoda tylko, że one tak rzadko się zdarzają... Cudem było jedynie to, że której nocy, gdy byliśmy z Olgierdem na dachu i gdy on po raz kolejny się o coś wkurzył i zaczął mnie bić, przyszedł Supas i go powstrzymał... uratował mnie... Nie pamiętam tego, ale Wojtek powiedział później ,że leżałam na pół przytomna na ziemi,miałam rozwaloną głowę i drgawki ...
On sam był przestraszony, Olo był w końcu jego przyjacielem i chyba częściowo czuł się odpowiedzialny za to, co z nim się działo, tak samo zresztą, jak i ja...
Supas zawiózł mnie do szpitala i wezwał policję, to właściwie on zakończył nasz związek, ja nie miałabym odwagi...
Po 2 -tygodniowym pobycie w szpitalu rodzice wysłali mnie do Monaru, ze względu na obecność Thc w krwi. Myśleli, że jest ze mną tak samo, jak z Olo. Wiem,że chcieli dobrze,wiem, że się martwili i chcieli pomóc, a ja nie dawałam im na to szansy, jednak wiem też jak bardzo mnie skrzywdzili tym Monarem...
Rok w ośrodku, gdzie na każdym kroku spotykało się osobę chorą, nie był niczym przyjemnym. Ja też byłam chora, ale zupełnie inaczej, chorowało raczej to, co było we mnie dobre i słodkie – dzieciństwo... Nie potrafiłam się zaaklimatyzować,bo nie rozumiałam tamtych ludzi. W każdym z nich widziałam coś z Olgierda. Starałam sobie wyobrazić, jakimi istotami byli niegdyś, jak żyli i jak mogliby żyć, gdyby nie dragi... Tak naprawdę znienawidziłam to gówno dopiero w Monarze, gdy codziennie oglądałam puste twarze - zupełnie bez wyrazu, gdy widziałam 12-letnich chłopców z pociętymi rękoma... Ja swoje też pocięłam – od nadgarstka do łokcia po zewnętrznej stronie, ale nie dlatego, żeby się zabić, zresztą to nawet nie byłoby możliwe, ja po prostu chciałam, żeby już nie bolało... Myślę, że przeżyłam Monar tylko, dzięki muzyce i malowaniu, bo to właśnie te dwie rzeczy były moją słodką rozkoszą:) Malowałam tylko na kartce – ołówkiem, bo niestety nic inne nie było dozwolone. Wtedy właśnie rozstałam się z graffiti, z prawdziwym hard-corem na kolejkach i legalami na zlecenie, z sykiem wypryskiwanej farby i jej zapachem... To też bolało, dlatego robienie projektów było czymś w rodzaju kojącej maści na bolące rany.
Budziłam się i zasypiałam ze słuchawkami w uszach, hip-hop był wszystkim. Włączałam Grammatika, gdy było mi źle, a Dr.Dre, kiedy chciałam potańczyć. Jedynym momentem,w którym rozstawałam się z tą muzyką, były zajęcia szkolne. Trwały zazwyczaj po 5 godzin dziennie razem z przerwami, w grupie 6, 8 lub 10-osobowej w zależności od wykładanych przedmiotów. Szkoła była fajna, zupełnie inna niż ta, do której chodziłam dotychczas. Lekcje przypominały bardziej język angielski ze Stowarzyszenia Umarłych Poetów niż bezsensownie sklecony program polskiego szkolnictwa. Uczyłam się dobrze, nigdy wcześniej zresztą nie miałam kłopotów z nauką - ja chciałam się uczyć. Wiedzieć więcej niż inni,zaskakiwać wiedzą,umiejętnościami i kreatywnością – to było moim pragnieniem, chciałam być nieprzeciętna,wyjątkowa, odstająca od reszty,chciałam po prostu być kimś...
Hip-hop pomagał i to bardzo. Był, gdy płakałam i kiedy się śmiałam, gdy było smutno, wesoło, gdy tęskniłam... on był, gdy wszyscy odeszli...
„ Realizacja marzeń, to te parę prostych rzeczy, a w moim życiu wszystko. Bóg, hip-hop . . .”
Nigdy nie myślałam,że to przez tą subkulturę wszystko się poplątało, bo to był w końcu mój wybór,choć może czasem powinnam tak pomyśleć. Być może wiele rzeczy byłoby prostszych, mniej zagmatwanych,przyjemniejszych, być może nie byłoby tylu kłopotów i zmartwień, być może... jest to jednak tylko i wyłącznie kwestia gdybań i przypuszczeń, a ja niestety wróżką nie jestem.
Każdego dnia dziękowałam Bogu za hip-hop – ale nie za MORO na tyłku i CORMAXY na nogach, nie za szklane fifki i klucze na smyczach. Dziękowałam za nieograniczoną wolność, którą czułam w sercu widząc kolejkę odjeżdżającą z moim panelem i za ręce od farby, których niczym nie mogłam zmyć. Dziękowałam za motywację i nadzieję, którą słyszałam w moich ulubionych kawałkach i za to, że czułam się szczęśliwa, kiedy na koncertach w jeden rytm z setkami innych ludzi mogłam trzymać ręce w górze. To płynęło z serca...
Rodzice odwiedzali mnie w każdy piątek, sobotę i niedzielę, Aśka we wtorki i w czwartki, przyjaciele ( a raczej ludzie, których za takich uważałam) nigdy... Przyzwyczaiłam się do samotności, nie miałam innego wyjścia.
Mieszkałam w pokoju z 3 dziewczynami, mniej więcej w moim wieku. Czasem z nimi rozmawiałam, czasem nawet razem się śmiałyśmy, jednak nie potrafiłam się do nich przywiązać, za wiele nas różniło... Nie czułam się od nich ani lepsza ani gorsza, byłam po prostu zupełnie inna, dlatego, gdy tylko nadarzyła się okazja, przeniosłam się do osobnego pokoju. Na ścianach poprzywieszałam kartki z malunkami, które z biegiem czasu wypełniły całe pomieszczenie. Parapet zaległy dziesiątki książek, stojący na środku pokoju stolik – moje płyty i zapas baterii, zaś w dużej szafie mieszczącej się tuż przy drzwiach niezręcznie poupychane były części mojej garderoby. Podłoga spełniała miejsce spoczynku notatnika, szkicowników, ołówków, kredek, kapci oraz luźno fruwających kartek. Jednym słowem – artystyczny nie ład.
Pod poduszką trzymałam zdjęcie Olgierda, nie potrafiłam się od niego uwolnić. Był, gdy zamykałam oczy i kiedy otwierałam je rano. Widziałam go w dźwiękach hip-hopowych sampli i ostrych kreskach mojego ołówka, nadal czułam zapach jego perfum na swoich ubraniach, nadal był dla mnie ważny... Płakałam każdego wieczoru przez pierwszych kilka miesięcy, później – z biegiem czasu, wszystko stawało się dla mnie obojętne, traciło jakikolwiek sens, oprócz hip-hopu, rzecz jasna. Myślę, że gdyby nie ta muzyka i obecność Boga w moim życiu – nie dałabym rady i po 3-4 tygodniach, podcięłabym sobie żyły albo wypiła jakiś środek do dezynfekcji, bo tak bolało! To prawda - jestem tchórzem, albo raczej nim byłam, bo w końcu zrozumiałam ,że musze żyć – dla Klary ,rodziców, wspomnień... i dla Olgierda. Czasem myślę, że to nim oddychałam i dzięki niemu ciągle egzystowałam, choć może wydaje się to całkowicie niedorzeczne, bo przecież gdyby nie Olo nie byłoby mnie w Monarze, nie byłoby blizn na moim ciele, pustki w sercu i tylu wylanych łez.
Ja jednak nie żałuję ,bo niby czego? jego uśmiechu?ciepłego głosu?radości w sercu, jaką czułam, gdy każdego ranka przychodził powiedzieć „przepraszam” ? czy wyrazu jego twarzy, gdy mówił „kocham”? Zawsze winiłam siebie, nie jego – wiem, że mogłam pomóc, ale chyba za mało się starałam. Nigdy sobie tego nie wybaczę...
Pamiętam każdą chwilę z roku spędzonego w Monarze, moje załamania w tym ośrodku i odzyskiwaną nadzieję, ale chyba przede wszystkim w pamięci utkwiła mi radość, jaką dawał kolejny skreślony dzień w kalendarzu.
Gdybym mogła cofnąć czas,gdybym miała tą magiczną moc,zmieniłabym swoje życie, od momentu, w którym znalazłam się w zamknięciu. Nie żałuję żadnej jego chwili,chciałabym tylko znaleźć miejsce na kilka szczęśliwych momentów. Nie optymizm decyduje o formacie naszej egzystencji, lecz złudne przeznaczenie, a może nawet i przypadek? Tak,wiem – nie mogę prosić o sprawiedliwość i równość dla wszystkich – od sprawiedliwości jest sąd, a to jest życie... Taki drobny fakt.
Wskazówki zegara stanęły w jednej, pionowej linii : szósta wybiła!
Promyki słońca wypełniały już niemal całe strychowe pomieszczenie, nadając mu tym samym bardzo radosny i optymistyczny wyraz. W głowie tlił mi się plan dzisiejszego poranka : najpierw ciepły prysznic, potem małe śniadanie, porządki,no i Supas! Uśmiechnęłam się, gdy o nim pomyślałam. Moje dotychczasowe wspomnienia przynosiły raczej smutek i rozgoryczenie, jednak Wojtka mogłabym zaliczyć do formatu tych miłych i przyjemnych, a zarazem bardzo nielicznych :(
Poprzedniego wieczoru pomyślałam,że chciałabym wrócić do rozdziału mojego życia,w którym była i mowa o Supasie,ale powrócić w zupełnie innym rozdziale,albo raczej otworzyć świeży,kopiując niektóre elementy starego. To tak samo, jak tworzy się nowy dokument tekstowy w Office, chcąc wkleić do niego część starego materiału, jednakże takie biurowe porównania mają się nijak do rzeczywistości.
Prysznic był miły i przyjemny,choć brzmi to pewnie,jak opis nieudanej randki – uwielbiałam spędzać czas w łazience,chyba zresztą,jak każda kobieta. Nie zaliczałam się jednak do szufladki tych farbowanych blondyn z białymi tipsami, spędzającymi całe dnie w solarium, a w weekendy balującymi w jakiś tanich dyskotekach. Gardziłam takimi ludźmi, choć znałam zaledwie 3 – 4 osoby, zaliczające się do owej subkultury. Być może nie chciałam ich rozumieć i szanować, być może patrzyłam na nich z góry, ale należało im się to – za te ich dropsy, krążki, fetę i darcie mordy: jaaaaaaaaaaaaaaaazzzzdaaaaaaaaaa przez cały weekend. Wygórowanie ? Przekonanie o własnej wyższości? - nie... to był raczej realizm i poczucie swej godności, jako człowieka.
Na śniadanie zjadłam płatki z mlekiem, kilka plasterków żółtego sera z dużymi dziurami, 2 średnie pomidorki z cebulką i soczek z czarnej porzeczki (mój ulubiony zresztą),jako, że kilka miesięcy wcześniej postanowiłam nie jeść pieczywa i ziemniaków, ograniczyć makarony, ryż i takie tam duperele. Na efekty owej kuracji musiałam jednak poczekać jeszcze jakiś czas.
Posprzątałam mieszkanie,ubrałam się ( co rzeczą łatwą nie było,szczególnie z moja paletą kompleksów na każdą część ciała ),wyniosłam śmieci, podlałam kwiatki i w taki sposób wybiła 9.
Stanęłam na środku mieszkania i niczym klipowy trik z kamerą pozostawioną na gramofonie, obejrzałam je z każdej strony. Wreszcie było naprawdę czyste! Nie lubię bałaganu, z kolei jednak również za sprzątaniem nie przepadam, co w zestawieniu z pedantycznym charakterem mojej siostry, nie wychodziło mi raczej na dobre.
Gdy 2 miesiące temu wyszłam na „wolność” i znów zamieszkałam z rodzicami, było dziwnie... ciężko... inaczej... Czułam do nich pewien dystans przez to, co zrobili. Wiem, wiem – dla mojego dobra, tyle razy to słyszałam. To siedziało gdzieś głęboko we mnie i pomimo wszelkich prób wyzbycia się resztek żalu, złości i swoistego rodzaju pogardy – nie potrafiłam. Nie kłóciliśmy się, nie protestowałam z powodu pewnych decyzji, które bądź,co bądź mi się nie podobały – nie robiłam problemów, Próbowałam się uśmiechać, byłam miła, grzeczna, pomagałam w czym tylko mogłam, a jednak chłód między nami dawał się mocno we znaki. Rodzice chcieli mnie kontrolować na każdym kroku, mówili, że mi ufają, choć było na odwrót. Nigdzie nie wychodziłam,wieczory spędzałam w domu, bo bałam się awantur, zresztą nie miałam ochoty na kontakty z ludźmi. Polubiłam samotność, mimo iż czasem doskwierała nieubłaganie, stawała się bardziej wrogiem, aniżeli przyjacielem...
Sprzedaliśmy mieszkanie i znów wróciliśmy na Grochowską, jako, że babcia zamieszkała u cioci Matyldy w Międzyzdrojach, która właśnie tam prowadziła, a raczej była wyłącznie właścicielką bardzo znanego sanatorium. Babcia stwierdziła, że potrzebuje odpoczynku od jak,to ona określiła „wielkomiejskiej nudy” i zdeklarowała, że przynajmniej następny rok spędzi nad morzem.
I tak powoli wracałam do „korzeni”,choć pewnie stwierdzenie to brzmi śmiesznie w ustach niespełna 18-latki, ale właśnie tak przedstawiała się moja rzeczywistość.
Kiedy Asia wyjechała z Tomkiem i Klarą na miesiąc w góry, do wuja Grzegorza, zaproponowała, bym u niej zamieszkała przez ten czas – chciała, bym zajęła się domem, choć równie dobrze mogła poprosić o to mamę. Ona jednak dobrze wiedziała, że potrzebowałam czasu, aby sobie wszystko poukładać, żeby móc zacząć żyć znów normalnie, była przecież moją siostrą, musiała wiedzieć...
Zgodziłam się pod warunkiem, że przez ten miesiąc będę mogła żyć sama – wolna, bez wszechobecnych oczu rodziców. Mama początkowo nie chciała się zgodzić na to wszystko, jednak Aśka i Tomek ją przekonali i tak 2 tygodnie temu zamieszkałam na Kosińskiego.
Z rodzicami widywaliśmy się zazwyczaj codziennie, lub w niewielkich odstępach dniowych. Przyjeżdżałam do domu na obiad, kolacje, czasem żeby poleżeć sobie na kocyku na ogródkowej trawie, a czasem bez powodu . Nie chciałam się odsunąć ani od mamy, ani od taty, przecież ich kochałam ! po prostu próbowałam ich zrozumieć,
a oni z każdym dniem próbowali zrozumieć i mnie, to wymagało jednak czasu. I było tym samym znacznie trudniejsze, niż by się wydawało – tu nie wystarczały tylko dobre chęci ,pragnienie porozumienia, dzieliła nas ogromna przepaść uczuciowa, jakiś uraz i wzajemny zawód – coś, co bardzo ciężko wymazać z pamięci...
Z dnia na dzień było chyba jednak coraz lepiej, choć przecież dużo się nie zmieniło – nadal nigdzie nie wychodziłam, nie licząc oczywiście zakupów i spacerów. Wieczory tradycyjnie mijały mi przed telewizorem lub na rozkminaniu mojej całej, poniekąd bezsensownej egzystencji. Zmieniło się jedynie otoczenie – znów byłam sama, a jedyne co mnie dusiło , to jak kiedyś powiedział Eldo: „to są 4 ściany w moim pokoju, bo mam świadomość,że one wiedzą za dużo”. ..
W każdym razie, od momentu,gdy zamieszkałam u Żaki, starałam się ,jak tylko mogłam, by było idealnie. Może to był sposób na zabicie czasu, nudy, zapomnienia – nie wiem...
Włożyłam płytę do odtwarzacza.”EP+” GRAMMATIKA, moja ulubiona - track 14 - „Moja historia”. Chwila ciszy i spokojny głos Eldoki : „Jakiś czas temu, 2 lata,katalizatorem strata, odnaleziona rzecz,poszukiwana prawda.... Od dawna historia prosta uliczne życie I miłość do poezji budującej słów lirykę. Realizacja marzeń, to, co słyszysz to Te parę prostych rzeczy a w moim życiu wszystko. Bóg, hip-hop, kumple ,potrzeba szczęścia ,Szukania dobrych rzeczy spokoju , pragnienia...”
Położyłam się na wznak na kanapie. Zamknęłam oczy. Myślałam, wspominałam. Chciało mi się płakać,choć właściwie nie wiem dlaczego. Czasem pewne rzeczy wzruszają nas, smucą - doprowadzają do łez z niewiadomych przyczyn, pozostają na długo w naszej pamięci a niekiedy nawet bardzo dużo w nas zmieniają,choć czasem są tylko myślami...
„Wycinane wycinanki,rozrzucone fotografie,grzechy realnego świata poukładane w szafie” – rymowało mi się w głowie. Przed moimi oczyma przelatywało mnóstwo obrazów – scen z chwil spędzonych razem z Wojtkiem. Nasze wspólne lekcje angielskiego ,kuracje odchudzające (gwoli wyjaśnienia – odchudzałam się ja,a Supas mnie jedynie pilnował i wspierał) i jego mocny uścisk, który czułam, gdy mnie przytulał po każdej kłótni z Olgierdem. Mówiłam mu o wszystkim, o czym tylko nie bałam się mówić. Pocieszał i pomagał. Czasami wystarczała jego obecność, spojrzenie,cisza... i rozumiałam! On zawsze posiadał tą magiczną moc uspokajania mnie. Bezgranicznie mu ufałam, choć nie wiem dlaczego. Wiedziałam, że Wojtek nie mógłby mnie skrzywdzić, sprawić przykrości, zranić... niestety ja odbiłam tą piłeczkę w stosunku do niego. Kiedy przed pobytem w Monarze znalazłam się w szpitalu, a Olgierd w poprawczaku, strasznie się pokłóciliśmy. Powiedziałam Wojtkowi wiele przykrych słów, które później przez bardzo długi czas nie dawały mi spokoju. Pod wpływem chwili i emocji robi się i mówi wiele niepotrzebnych – nieprzemyślanych rzeczy – słów ,a one potrafią przecież tak bardzo ranić. Byłam wtedy cholernie zła na Supasa, bo to w końcu on wezwał policję, to on wkopał najlepszego przyjaciela... i to on uratował mi życie – tą kwestię zrozumiałam jednak znacznie później. Czułam, że mam wobec tego chłopaka wielki dług wdzięczności. Może stwierdzenie, że dzięki niemu dzisiaj nadal egzystuje, było małą przesadą, ale z pewnością, to on sprawił,że znów byłam wolna. W Monarze często myślałam o Wojtku, wiele razy chciałam napisać – wyjaśnić, czekałam kiedy przyjdzie, ale nie przyszedł. Wiedziałam, że to była tylko i wyłącznie moja wina. Kiedy na niego nakrzyczałam i powiedziałam, że nie chcę go znać, nasze drogi nagle się rozeszły i żadne z nas nie protestowało. Być może była to wina mojego wybuchowego i nerwowego charakteru, być może oboje potrzebowaliśmy czasu, by sobie to wszystko poukładać. Wiem, że cała ta sytuacja równie mocno, jak mnie dotknęła także i Wojtka i nie miałam prawa się złościć...
Wspominałam... Pewnego dnia,bardzo dawno temu,bo już nie pamiętam dokładnie kiedy wymyśliliśmy z Supasem pewne „święto”, jakby to powiedzieć hmmm... dzień pochwalny naszej przyjaźni , a mianowicie DZIEŃ PRZYJACIELA. Obchodziliśmy go 1 marca,choć dokładnie nie wiem,kto i dlaczego ustalił akurat taką datę. Wojtek,Olo, Zibi,Kuba,Dibi,Nitka i ja podchodziliśmy do tego „święta” bardzo poważnie. Dawaliśmy sobie własnoręcznie zrobione prezenty, szliśmy na uroczystą kolację, choć niekiedy był to jedynie zestaw z Big Mac'iem w Mcdonald's lub makaron z sosem pomidorowym w barze mlecznym przy Placu Cyryla (naszym ulubionym).
Rok temu, dokładnie 1 marca chłopaki z naszej paczki zrobili sobie tatuaż- wszyscy taki sam i w tym samym miejscu. Poprzeplatany gotyk na plecach układający się w jedno bardzo ważne zdanie: TYLKO PRAWDZIWA PRZYJAŹŃ TO POTĘGA (fragment textu kawałka Warszafskiego Deszczu). Mnie tatuaże nigdy jakoś nie kręciły, więc nie pisałam się na ten pomysł, Nitka miała już jeden, więc tym samym i ona zrezygnowała. Razem upiekłyśmy więc dla chłopaków tort, na którym ułożyłyśmy z wydrążonych wiśni taki sam napis. Spędziliśmy tamten wieczór u Wojtka, w jego nowym domku na Szczepankowie. Najpierw zrobiliśmy sobie ognisko na ogródku, choć było cholernie zimno, a później maraton filmowy połączony z jedzeniem tortu. Nigdy nie zapomnę tamtego „święta”. Było idealnie...
Nie wiem dlaczego nasza paczka tak nagle, po prostu się rozpadła. Miało na to wpływ z pewnością to, co działo się miedzy mną a Olgierdem – on nas podzielił, później sytuacja z Supasem, wyjazd Nitki. Nagle każde z nas zaczęło żyć zupełnie innym życiem - już nie myśleliśmy podobnie , nie mieliśmy wspólnych planów, marzeń... Widocznie to nie była prawdziwa przyjaźń, bądź też nie była ona potęgą. Zresztą, czy to ważne dlaczego się zjebało? Pozwoliliśmy na to – ja pozwoliłam, więc moje rozkminki zdawały się nie mieć żadnego sensu. Po prostu „coś,co minęło już nigdy nie powraca”.
Płyta w odtwarzaczu przeskoczyła wydając cichy, aczkolwiek nieco niepokojący szmer. Usłyszałam nuty kolejnego krążka, tym razem była to Paktofonika. „Wszystko ma swoje priorytety,wszystko ma swoje wady, zalety...”.
Zawsze, gdy tego słuchałam myślałam o Felixie. Tak, tak... ciągle rozdrapywałam tą kwestię, ale chyba nie potrafiłam inaczej. Kochałam go nad życie – jego głos, widok, wszystko, co robił, chciałam, żeby zawsze był w moim życiu, a on pewnego słonecznego dnia po prostu odszedł...
Był najukochańszym kuzynem, najlepszym przyjacielem, jakiego mogłam mieć. Czasem tak bardzo za nim tęsknię, że mam ochotę wyskoczyć z okna, by być obok niego. Czemu tego jeszcze nie zrobiłam? Bo przychodzi taki moment, w którym przypominają mi się wszystkie chwile spędzone z Felixem, każdy jego uśmiech, spojrzenie, śmieszny text. Wtedy wiem, że musze żyć, by pamiętać, bo on zawsze będzie przecież obok mnie,z awsze... kiedyś mi to obiecał.
Sięgnęłam do tylnej kieszeni spodni, uwidaczniając tym samym zgiętą kartkę białego papieru. To był list do Felixa, który napisałam poprzedniego dnia. Często do niego pisałam, szczególnie po śmierci i choć listów tych nigdy nie wysłałam, wierzyłam, że on je czyta. Ta niezręcznie nabazgrana kartka była jednak ostatnią zaadresowaną do pana Schmidt – w końcu musiałam pogodzić się z tym,że jego już nie ma i że on nigdy nie wróci... Spojrzałam na koślawe litery nakreślone czarnym piórem, które z każdym kolejnym słowem zaczęły układać się w smutne, aczkolwiek bardzo prawdziwe wyznanie.
chociarz lepiej mogło wyjść