Dzień był słoneczny. „Był” to dobre określenie, gdyż procedura wypuszczania „rekonwalescentów” była niezmiernie skomplikowana i długa (nikt nie miał potrzeby ukrócania jej, gdyż dla personelu zewnętrznego, jakiekolwiek odbicie od nudy, było czymś wyjątkowym). Daniel wyszedł na chłód nocnego powietrza. Nie przejął się tym. Chłód nigdy nie był mu wrogiem. Raczej zapraszał go do lekkiego wysiłku, który tylko rozgrzeje jego Krew.
Szedł spokojnym krokiem. Nigdzie się nie śpieszył, bo i nie miał dokąd. Ostatnie lata w zakładzie (to jest „w Domu”) odebrały mu wszelkie kontakty z tym „rzeczywistym światem”. „Cóż, trzeba będzie od nowa zdobyć ten świat”- pomyślał Daniel. Jak tylko trafił do wariatkowa wściekał się na taką myśl. Dopiero później, gdy stracił nadzieję na odnowienie dawnych znajomości przestał się wściekać. Choć bardzo go denerwował zmarnowany czas. Jednak, teraz dopiero, ma szanse wprowadzić do swych planów coś, o czym nie śniło się filozofom (albo „fizjologom” parafrazując znany polski serial) – cierpliwość. Tak, Daniel miał bardzo dużo czasu w zakładzie. Lekarze zamknęli go tam zaraz po...
- Daniel! Poczekaj! – to jedna z pielęgniarek. Słodka, miła i naiwna. Owinął ją sobie wokół palca już w pierwszym tygodniu. A przecież uczą je jak niebezpieczni są ludzie zamknięci w takich ...ekhm, ekhm... zakładach. Cóż, ma za swoje. Teraz pędzi na złamanie karku z nim. Ciekawe czego chce?
- Zmarzniesz. Weź moją kurtkę – powiedziała jak tylko dobiegła do Daniela, który, już bardziej z przyzwyczajenia, miał na twarzy uśmiech skrzywdzonego dziecka, który ogarnia niewypowiedziana radość na widok „wspaniałej Pani, która się nim zajmie”.
- Dziękuję. Ta kurtka wiele dla mnie znaczy. Będę ja nosił i pamiętał o Tobie. – Nie musiał jej brać. Ale nie mógł sobie darować tej perwersyjnej przyjemności patrzenia na uszczęśliwione miny ludzi, którzy cieszą się obdarowując go.
- No to... Żegnaj.
- Pa pa - powiedział Daniel i odwrócił się. Mógł być miły, ale miał swoje granice. Jednak czuł, iż jest coś winien tej kobiecie. W końcu tak bezinteresownie się nim zajmowała przez te długie lata. „Odwdzięczę się jej za to – zrobię dobry uczynek. Zupełnie tak jak mi radzili Ci, pożałowania godni, lekarze.” I zrobił dobry uczynek. Wyrzucił kurtkę w krzaki dopiero jak znikł dziewczynie z oczu...
Na czym skończył rozmyślania? A tak, przypominał sobie jak to chciał zdobyć świat. „Chciał” to złe słowo. Nie zgadza się aż w dwóch punktach. Pierwszym z nich jest fakt, iż nadal chce ten świat zdobyć, a drugim spostrzeżenie, że naprawdę mało brakowało, by mu się udało. A wszystko przez satanistów. Ale nie tych parobków od czarnych mszy, zarzynania kogucików czy podrzynania sobie wzajemnie gardeł. Jemu przeszkodziła prawdziwa sekta, czy raczej masoneria. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. „Problemy” były już poumieszczane w odpowiednich zakładach karnych. Wszelkie frakcje polityczne już zgłaszały (choć czasem niechętnie) poparcie dla niego. Pozostało jeszcze tylko zagrożenie tak zwanej szarej strefy, które to z kolei Daniel rozwiązał w iście szekspirowskim stylu. Stworzył zupełnie nieistniejącą osobowość, którą z kolei wykorzystał by bez konsekwencji zabić wszystkich nieprzychylnych szefów gangów, przy czym w ostatnim przypadku upozorował samobójstwo. Bestialstwo jego zbrodni jest opowieścią, którą nikt nie odważy się opowiedzieć po zmroku. Dopiero w takiej sytuacji odważył się użyć swych wpływów i postawić na czele gangów sobie przychylne osoby. No i została jeszcze sekta.
Bydlaki byli bardzo mądrzy. Z początku chcieli go wyeliminować w sposób tradycyjny. Pozostawić Daniela samemu sobie. Niestety nie przewidzieli, iż chłopak wykorzysta ten manewr na swoją korzyść, wzmacniając tylko swoją pozycje wśród opinii publicznej. Dopiero w takiej sytuacji, przedstawiciele Kultu odważyli się na bardziej bezpośrednią ingerencję. Po trzech nieudanych zamachach, Daniel wysłał im zaproszenie na prywatną audiencję. Musiał po drodze dwa razy wykupić zamachowców, aby go zostawili w spokoju, i trzynaście razy wzywać policję do trupy ludzi, którzy nieroztropnie uznali, iż prywatny ochroniarz Daniela bierze pieniądze tylko za wygląd. Ale do audiencji doszło.
Daniel przyjął trzech najwybitniejszych negocjatorów i demagogów sekty w swoim gabinecie. Rozpoczęła się rozmowa, która mogłaby przejść do historii jako idealny przykład erystyki i wszelkich prób manipulacji, gdyby nie fakt, iż Daniel ukrył nagrany zapis tego spotkania tak dokładnie, iż sam mógłby je dostać dopiero za 10 (teraz już 5) lat. Nie chciał ryzykować, iż ktoś je namierzy. Z tej rozmowy wyszedł zwycięsko. Sekta postanowiła zostawić go w spokoju w zamian za nie mieszanie się do spraw kultystów. Ale Daniel nie byłby sobą, gdyby nie próbował rozszerzyć swych wpływów również o tę, niezbyt popularną i akceptowaną przez społeczeństwo, formę „partii”. Cóż, po pięciu latach stwierdził, iż próba jawnej manipulacji najwybitniejszego z ich przywódców na oczach wszelkiej śmietanki intelektualnej kraju to nie był najlepszy z jego pomysłów. Choć udałby mu się gdyby nie ten wybuch salwy śmiechu w trakcie jednej z jego wypowiedzi (dokładniej rzecz biorąc ostatniej, gdyż po tym rechocie, cały czar jaki roztaczał prysł, co wzbudziło – mówiąc eufemistycznie – lekką niechęć do jego osoby wśród zebranych członków sekty). Potem ledwo co udało mu się wydostać z willi, gdzie odbywało się „zebranie” (przydało się dzieciństwo, to skakanie po drzewach, te wszystkie przepychanki w szkole... eh, te stare czasy). No a potem nie mógł już przeciwstawić się argumentacji całej sekty, która zarzucała mu megalomanię. Ciężko mu było odeprzeć ten argument, gdyż niedawno w swojej kampanii wyborczej na prezydenta mówił: „Wyniosę Polskę na szczyt świata!”. Cóż, każdy ma prawo popełniać błędy... I śmiać się w nieodpowiednich chwilach. Dziwne – od tamtej pory powinien nie chcieć się śmiać, lecz za każdym razem gdy przypomina sobie miny wszystkich sekciarzy, wybucha śmiechem równie wielkim i nieopanowanym jak tego pamiętnego wieczoru.
Pięć lat zajęło Danielowi udowodnienie lekarzom, iż jest zdrowszy od nich (co, choć to śmiesznie brzmi, wcale od prawdy daleko nie odbiegało). W międzyczasie uwiódł wszystkie pielęgniarki, zabił współlokatora (i choć znaleziono ciało z nożem Daniela, który stał obok cały we krwi, to jakoś zdołał przekonać wszystkich, iż współlokator popełnił samobójstwo) i doprowadził do prawdziwego obłędu par innych osób (mianem „prawdziwy obłęd” mam tu na myśli popadnięcie w taki stan odmiennej świadomości, iż poglądy polityczne nie mają już dla chorych znaczenia, co było dość rzadkim zjawiskiem w tym szpitalu. Dodać należy również fakt, iż taki obłęd często kończył się na sznurze zawieszonym do lampy, lub z własnym nożem przy nadgarstkach lub skroni). Dodatkowo wykorzystując naiwność paru lekarzy rozprowadził po świecie parę informacji, które zmusiły do „zniknięcia” wielkich myślicieli i polityków naszych czasów (należy dodać, iż wszyscy brali udział w pamiętnym zebraniu sekciarzy w willi). Naiwni lekarze oczywiście zginęli, jednak nikt nie wpadł na pomysł, żeby powiązać to wszystko z Danielem. Albo nie przeżył zbyt długo, aby się tą informacją podzielić.
Teraz Daniel wie co ma robić. Musi zdobyć świat. Dlatego idzie spacerkiem po nocy niedaleko jakiejś zapadłej wsi. Od dawna zapuszczał włosy. Teraz sięgają mu do łopatek. Wystarczająco, aby zdenerwować paru miejscowych. Potrzebny mu nóż, a przecież nie ma po co wydawać pieniędzy jak można go zdobyć w sposób bardziej humanitarny (eliminując ze społeczeństwa niepotrzebny margines – w końcu przez pięć lat uczył się sztuk walki wręcz).
Daniel wkroczył do wsi. Z daleka zobaczył kontener, w którym był monopolowy. Zmierzał w tamtym kierunku nucąc piosenkę z dzieciństwa:
„To Pinki, i jego kumpel Mózg, Mózg, Mózg, Mózg...”