Rok 2004

Witold Szwedkowski

01. marca o godzinie 23:27 wracając z radia przystanąłem w zaroślach otaczających Integracyjną Szkołę Podstawową numer 67 w Łodzi i oddałem mocz w sposób - jak dotąd - niezwykły. Używając narządu uwiecznionego przez pannę Nieznalską w jej skandalicznym krzyżu równoramiennym namalowałem podobny. Mój krzyż grecki miał tylko naturalnie nierównomierne brzegi topiącego się śniegu. Stosując sikanie (technikę używaną również przez Andy’ego Warhola do odbielania emulsji) i element własnego ciała (George Braque twierdził, że można malować wszystkim) w otoczeniu anonimowych graffitti na murze szkoły (element subkulturowy), stałem się najsłynniejszym twórcą postmodernistycznego body artu w promieniu pięćdziesięciu metrów. Krzaki i wspomniana już technika dodały mojej sztuce wartości ekologicznej.

05. marca nastał i przeminął. Ale w międzyczasie postanowiłem wziąć się za malowanie. I rzeczywiście wziąłem się do malowania. Ponieważ przygotowany byłem na to, że już za chwilę odkryję odpowiedź na nurtujące wszystkich artystów, krytyków, miłośników, teoretyków (i innych takich) pytanie o kres malarstwa, czułem napięcie i odpowiedzialność. Około kciuka poczułem drżenie. Wreszcie udało się, pomalowałem wszystkie dziesięć paznokci u dwojga rąk. Jak już wspomniałem, byłem przygotowany, więc gdy odruchowo, nerwowo zacząłem gryźć paznokcie (wielu tak robi odbierając współczesne dzieła sztuki) szybko przekonałem się co znaczy dobre przygotowanie. Gorycz specjalistycznego lakieru dla osób pragnących rozstać się z obgryzaniem paznokci wypełniła mi usta. Długo nie wezmę się do malowania. Ten lakier działa.

07. sierpnia około 15:30 starszy pan wsiadł na rower i zostawił Renatę sam na sam z całym swoim sklepowym dobytkiem; tłumacząc coś w niezrozumiałym języku, ruszył po prezent dla mnie. Nazajutrz (dziś) wypaliłem dwa papierosy ukręcone z nitek tej osmańskiej mieszanki. Miałem rację, że zwykły tytoń w przeciętnym tureckim sklepie jest wart więcej niż każdy inny, z tych, które dotychczas poznałem. Czy amerykańscy spece mogą się mylić mieszając własne gatunki z tureckimi? Trochę tak bo powinni sprzedawać czyste tureckie złoto. Za taką racją nie przemówiłby jednak żaden, nawet przekupiony rachunek ekonomiczny. Ale to już nie moja sprawa... Przy okazji, jeszcze raz przekonałem się, że to co ze wschodu albo z południa jest warte zachodu. Renata mieszka na południowy wschód ode mnie, w południowo wschodniej części miasta.

13. czerwca obejrzałem program z telewizora. Wystąpiła w nim artystka w pomarańczowym stroju pszczelarza. Trochę jej było duszno i co jakiś czas próbowała napuścić sobie powietrza w komorę twarzową. W międzyczasie bełkotała (nie było wyraźnie jej słychać) o prywatności, sferach ciała i podglądaniu jako przejawie złego usposobienia do człowieka z jego prywatnością. Pozostali, zaproszeni goście rozmawiali z nią; trochę potakiwali, trochę polemizowali ale żaden nie powiedział jej, że się wygłupia. Artystka (bo jest to artystka od A do Ż) zasłynęła akcjami „Oko opatrzności patrzy” i „Rodzenie lalki Barbie”, w których wciskała sobie lub wyciskała z krocza różne plastikowe przedmioty. Nikt ze zgromadzonych nie znalazł momentu by jej o tym przypomnieć, a może po prostu wszyscy wczuli się w szyld programu pod zagadkowym dla artystki tytułem Cafe Kultura.

22. listopada ostatniego roku, ostatniego wieku, drugiego tysiąclecia po narodzinach Chrystusa (umownie) można zapisać także tak: 22.11.00. Kosmicznie magiczna tendencja podwójnie malejąca znalazła sublimację właśnie tego dnia przy ulicy Kopernika 55 o godzinie 11:00. Do obrony pracy magisterskiej przystąpiło w ów czas i w owo miejsce dwu magistrantów. Bronili się dzielnie, a czas jaki na to poświęcili, dzięki wysokiej wydajności spożytkowany skutecznie, popłynął im niepostrzeżenie. Dziś piszę w trzeciej osobie liczby mnogiej choć połowa z nich była wtedy pierwszą osobą liczby pojedynczej. Czy obrona pracy magisterskiej była sztuką lada czy sztuką nie lada dziś im to lata. Stało się i już. Należy jednak pamiętać, że sztuka nie jest CZYMŚ, sztuka jest WSZYSTKIM, z wyjątkiem tego, co może być do niej podobne - jako rzekł Douglas Huebler.

24. grudnia roku tak bieżącego, że w końcu ubiegłego stawał się pierwszym w historii miłosierdzia (łac. Caritas) wieczorem Wigilijnego Dzieła Pomocy Pisarzom. Wziąłem maszynę do pisania i gnąc się pod jej ciężarem ruszyłem w stronę śmietnika. Wspomniałem jak siedem lat temu niosąc ją spod podobnego miejsca zatrzymany zostałem przez policję, której funkcjonariusze przekonane były, że skądś te maszynę musiałem ukraść. I co, może tak sobie stała na ziemi? - policjanci niedowierzali i próbowali podważyć fakty. Brak pokrywy i gruba warstwa kurzu były bardziej przekonywujące ode mnie; poszedłem dalej. 24. grudnia wyniosłem maszynę również bez przekonania - chciałem wyrzucić ale zmiękłem i tylko postawiłem. Był późny wieczór gdy wciąż stała, a ludzie toczyli się na pasterkę i z powrotem. Następnego dnia, całkiem rano, po maszynie pozostał ślad na śniegu.

Witold Szwedkowski
Witold Szwedkowski
Opowiadanie · 13 czerwca 2006
anonim
  • Anonimowy Użytkownik
    Jan A
    mnie się podobało, lekko i ironicznie. osobowość tego tekstu też gdzieś jest, haha

    · Zgłoś · 18 lat
  • Maciej Dydo Fidomax
    za mało, a jednoczesnie zbyt rozwlekle, zbyt nudno, ale tez chaotycznie... nudy, które mozna naskrobać na kolanie w każdej chwili..

    · Zgłoś · 18 lat
  • Anonimowy Użytkownik
    klaudia
    opisuje jak sika. lipa na całej limi

    · Zgłoś · 18 lat
  • Anonimowy Użytkownik
    magdalena
    sikanie jest ok. i nie zgadzam się, że da się na kolanie.. .. i chociaż lubię zaskakujące końcówki to ta była aż za bardzo. pasowałoby na fragment czegoś większego, ale jako opowiadanie jest właściwie nie wiadomo o czym. chociaż styl jest fajny.

    · Zgłoś · 18 lat