Tadeusz Konwicki, Rzeka podziemna, podziemne ptaki.
....
Nie chcesz już więcej mówić o tym. Z letniego skwaru nad miastem wykluwa się jesień, dziecko słońca i smogu; nagrzanym brudnym pyłem przewleka się między szprychami roweru, kiedy pedałujesz po moście w godzinach szczytu i trąbią na ciebie samochody. A przecież można być młodym tak po prostu. Pierwsza w lewo i zgiełk zostaje za tobą, wyciszony szelestem zapuszczonych ogródków, zrujnowanych skrzypiących bram i sypiących się kamieniczek. W okno swojego dzieciństwa zaglądasz nieśmiało; ma zakurzoną niedomytą szybę, do której przyklejasz nos wdrapując się na niski parapet; za firanką naprzeciwko niespokojnie porusza się twarz; okno nie kryje w sobie niczego, żadnej treści mieszkania, tylko zarys pokoju który nic ci nie mówi.
Cztery lata najwcześniejszego dzieciństwa nie dały ci go na własność; na ten sam parapet wypluwałaś jako dziecko czekoladową ślinę i patrzyłaś jak skapuje na bury chodnik, mały Wasilewski ze zrośniętymi dwoma palcami prawej dłoni robił do ciebie głupie miny – wtedy, tam w niepamięci, zanim umarł w rozpędzonej ciężarówce. Nie mogłaś nawet wiedzieć jak wyglądał i czy palce nadal były zrośnięte; nie pamiętałaś nawet jego dziecięcej twarzy. Więc po co to wszystko?
- Kto tu jest?
Odwracasz się. I znowu nikt. Wiatr muska firanki w oknach naprzeciwko. Może mama wiedziałaby kto tam mieszkał.
- Każdy kiedyś zaczyna wracać tam, gdzie spodziewa się odzyskać utracony spokój.
Wyciągasz po niego rękę. Ustępuje pod palcami razem z oknem; zeskakujesz tam, gdzie stał kiedyś wasz wielki biały kuchenny stół z jedną szufladą, z której ojciec zrobił potem pawlacz. Siadasz na zakurzonym linoleum.
- Pani nie bała się tutaj wejść?
- Słucham?
- Nie bała się pani?
- Czego? Mieszkanie jest puste.
- No że panią posądzą. O kradzież czy rozbój.
- Ale przecież to puste mieszkanie.
Więc po co włamujesz się do pustego mieszkania. Po co zostawiasz swoje ślady w kurzu na podłodze i palcami dotykasz ścian, na których nie ma już dawno kolorów twojego dzieciństwa.
- W dużym pokoju stał okrągły stół a na nim wielki kulisty wazon. Pamiętam, że były w nim czerwone róże.
Zrywałaś im płatki, kiedy oklapły i wysypywałaś przez okno. Ludziom, żeby też byli szczęśliwi.
- Wasilewscy się wyprowadzili już?
- Przepraszam, nie znam.
- Mieszkali na końcu ulicy.
- Aha. Nie wiem.
Ale nie jest tak jak było. Tak jak spodziewałaś się, ze będzie. W łazience inna wanna i inne kafelki. Inny kurz wibrujący w powietrzu. Przecież nie pamiętasz tak dokładnie, choć wiesz, ze ktoś zatarł ślady i nigdy nie będzie już tak jak było.
- I co? – zeskakujesz na chodnik obok niego, siwe włosy rozwiewa mu wiatr. Z zaciekawieniem poprawia okulary i przypomina ci kogoś w tym geście, ale nie możesz przypomnieć sobie kogo. – znalazła pani coś ciekawego?
- Nie. Właściwie spodziewałam się, ze będzie jakoś inaczej. Że poczuję coś więcej.
- A co pani poczuła?
- Strach.
Wasilewski był chyba blondynem w okularach; odwracasz się i chwilę wpatrujesz się w wasze odbicie w brudnej szybie.
- Pan mnie widzi?
- Tak.
- Ja siebie słabo. Babcia mówiła, ze ojciec jak zapomniał po pijaku kluczy to oknem do domu właził i cała ulica się z niego śmiała.
- Zabawne.
- Prawda? A Wasilewskiego to chyba Gacek przezywali, uszy miał odstające.
- Ciekawe.
Może właśnie taką obojętną minę miał anioł stróż twojego dzieciństwa codziennie wieczorem, gdy tuż po paciorku wyławiałaś z mroku zarysy mebli, gwar rozmów zza ściany i prostokąt światła pod kuchennymi drzwiami. Przez chwilę chcesz pomalować ten pokój na żółto, na dokładnie ten sam odcień co u Niego w domu, tylko, że nawet żółty pokój w nocy i tak stawałby się czarny, bo kiedyś musielibyście zgasić w końcu światło.
- Pan myśli, że ja mu powinnam powiedzieć, ze chcę się zabić?
- A chce pani?
- Nie wiem.
- Przecież przed chwilą myślała pani o tym, co się stało z ludźmi, którzy jeszcze niedawno tutaj mieszkali, w myślach malowała pani pokój na żółto i to był pokój także dla Niego; może to mieszkanie da się wynająć.
Może istnieje sposób, aby wrócić w stłuczoną skorupkę dzieciństwa, w którym siedzisz pod stołem z wielką lalką ukręcając jej głowę, tam gdzie ludzie składają się tylko i wyłącznie z kolan i podniesionych głosów, a lekki kojący zapach wódki unosi się z ust mamy, gdy cię usypia; płaczącą.
- Teraz mieszkam gdzie indziej i nie da się wrócić. Tak już pozostanie. Nikt nie przyjdzie i ich nie zabije, nikt nie sprawi, ze znikną tak jak chciałabym, żeby zniknęli, albo, że zmienią się, tak jak kiedyś chciałam kiedyś, żeby się zmienili. Nikt mnie nie porwie i nie zabierze, a ja sama nigdzie nie pójdę. Życie jest straszne.
- Przesada.
Powietrze tężeje, wraca w nie znów hałas schowanej za krzakami ulicy, dźwięk silników i klaksonów, obracające się koła samochodów. Opierasz się o parapet i przymykasz okno. Starszy pan strzepuje z marynarki niewidoczny pyłek. Nagrzana w słońcu kierownica roweru parzy cię w rękę; nie chcesz już więcej mówić, ale odwracasz się za jego pytanie.
- Pani nie bała się tutaj wejść?
Bałam się. Że nie ma żadnej sielskiej krainy. Że było zawsze tak jak jest.
- Słucham?
- Nie bała się pani?
- Czego? Mieszkanie jest puste.
Bałam się.
- No że panią posądzą. O kradzież czy rozbój.
- Ale przecież to puste mieszkanie.
Bałam się tylko, ze będzie puste.
- I było.
- Teraz to nie ma już znaczenia.
Wiatr odwiewa mu poły marynarki i stroszy świecące w słońcu białe włosy. Starszy pan troskliwie poprawia okulary na napęczniałym nosie.
- A dlaczego nie zacząć wszystkiego od nowa? Nie pomalować pokoju na żółto? Całkiem ładny kolor swoją drogą...
- Gdyby chciał, byłby tutaj z puszką farby i pędzlem w dłoni.
- Ach rozumiem... – jesienny wiatr stroszy mu białe włosy – przepraszam. To chyba smutne.
Uśmiechasz się i on jakby też, ale jemu uśmiech zastyga na twarzy i znów poprawia okulary gestem, który coś ci przypominał, tylko, że ty nie zwracasz już na to uwagi, kłaniasz się i odwracasz; rower toczy się lekko po bruku klekocząc metalicznie.
Jednak nie jest ci żal, jedziesz w stronę zgiełku ulicy, na której jesień posapuje ciągnąc za sobą niebieskie autobusy i sznur samochodów, wyjeżdżasz z niepozornej brukowanej uliczki w ruchliwe życie miasta, byle dalej od wszystkiego, na oślep wzdłuż cienia trzymanej przez starszego pana kosy.
...