Miały – kto, co? – brewerie. Brewerie nadrealistów miały charakter. Charakter spontaniczny. Miały – kiedy? – z początku...
W liściach drzewa gramatycznego, które w ciągu kilku sekund wyrosło na środku pokoju, zaszumiał jazz. Trzy fioletowe słowolistki spadły na zeszyt, zamieniając go w kubek herbaty cynamonowo-jabłkowej.
- No tak... – westchnęłam, kątem oka rejestrując akrobatyczne wysiłki Skupienia, które usiłowało umknąć przez dziurkę od klucza. Z początku chciałam złapać je za ogon i ściągnąć z powrotem, ale szybko doszłam do wniosku, że to nie jest najlepszy pomysł. Nie ma sensu urządzać gonitwy za czymś, czego się w gruncie rzeczy wcale nie chce złapać!... Poza tym nie uśmiechało mi się przedzieranie przez gąszcz przedziwnych roślin zadrukowanych naukowością, 10 groszy gałązka, promocja od piątego maja. W tej sytuacji nic dziwnego, że kanapa i kubek herbaty odniosły piorunujące zwycięstwo.
- Do kroćset, tak też jest źle! – gorący napój zabulgotał wypluwając głos, który przy pomocy własnego sznurowadła związałam z osobą konkretnego osobnika płci brzydkiej. – O Natalie, przestałaś może dręczyć te biedne drzewka? Potrzebuję twojego ucha, a najlepiej obu naraz. Przyjdziesz na moment?
Pokój nie był duży, ale gałęzie skutecznie zawężały mi pole manewru. Wiedziałam, że gdzieś tam, za breweriami nadrealistów i angielskimi kolonistami, co to szukają nowych lądów, stoi pianino, a przy nim – sądząc po głosie – rezyduje Dan. Nie miałam jednak pojęcia jak tam dotrzeć, żeby nie nadziać się na żadne paskudztwo z dużą ilością kolców.
- A masz może jakąś wolną maczetę? – zapytałam, odkładając kubek na nocny stolik obrośnięty bluszczem. – Bo bez maczety czarno widzę przeprawę...
- Kobieto, jaka maczeta? Stanowczo za długo siedzisz nad tą gramatyką! No wygrzeb się na chwilę z piernatów, proszę! Mam w głowie dwa zakończenia tego kawałka i za nic nie mogę się zdecydować, który wybrać, żeby jutro nie zrobić z siebie kompletnego idioty!
Stadko narowistych dźwięków przefrunęło nade mną i ukryło się gdzieś w labiryncie gałęzi. Przyjemnie było schronić się za parawanem koca i patrzeć na to wszystko z bezpiecznej odległości. Gdyby chociaż maczeta!... Dotkliwy brak maczety wyssał ze mnie wszystkie siły życiowe.
- A nie mogę stąd posłuchać? – ton błagalny mimowolnie zabrzmiał w moim głosie. – Koniecznie muszę wisieć nad tobą jak kat nad niepoczciwą duszą?
- Koniecznie – odparł, a echo zwielokrotniło jego głos tak, że zrobiło mi się trochę nieswojo.
- Bez maczety? – próbowałam jeszcze, ale w głębi duszy wiedziałam, że odwlekanie bynajmniej nie oznacza umorzenia. Bezlitosny był, ten mój przyjaciel od siedmiu boleści, siedmiu lat i siedmiu czarnych kotów, które wcale nie wymiauczały pecha. Nie miałam jednak ochoty na dalszą szarpaninę słowną, więc przeklinając z lekka pod nosem wypełzłam spod koca i ruszyłam szukać źródeł Nilu.
Brak moskitów zdziwił mnie niewymownie.
- Jak ty się możesz połapać w tych wszystkich kserówkach? – mruknął, gdy wyłoniłam się zza baobabu, który do złudzenia przypominał podręcznik Saloniego. Przezornie nie odpowiedziałam na zaczepkę, chociaż mogłabym, bo argumenty same pchały mi się do rąk. Fakt, w pokoju Dana nie rosły baobaby, ale za to poletka całek i innych trujących grzybów robiły masę zamieszania, cuchnąc prehistoryczną pizzą i kubkami, które od kredy, czy jury nie widziały płynu do mycia naczyń. Z dwojga złego wolałam już chyba odurzającą woń drzew gramatycznych.
- Posłuchaj tego – mruknął, a potem uderzył w klawisze, nie zauważając malutkiego węża, który smyrgnął mu między palcami.
Prawdę mówiąc pianino było bardziej jego, niż moje, chociaż stało w moim pokoju i przed laty znosiło moje muzyczne brewerie, które z nadrealizmem miały jednak niewiele wspólnego. Na jego widok pianino wyginało się lubieżnie, czekając na dotyk, łasząc się i mrucząc. Mnie tolerowało od święta do święta, skrzywione i ponure, jakby wypiło za dużo piołunowego naparu. Nie byłam specjalnie zmartwiona tą instrumentalną niesubordynacją, ale czasem czułam takie małe, malusieńkie ukłucie w okolicach przylądka ambicji. Brałam wtedy packę na muchy i rozprawiałam się z intruzem krwiście i bez litości.
- Gdzie moja packa? – zastanowiłam się, bo utwór był bardzo dobry, chociaż nietrwały i niezapisywalny w związku z szaleństwem improwizacji. Zupełnie nie mogłam zrozumieć po co Danowi moje uszy, skoro sam doskonale wie, co ma robić i jaki dźwiękopuzzel dołożyć, żeby powstał pub, piąta rano i duży kufel na pierwszym planie.
- A teraz tego posłuchaj, bo tamto mi się wydaje jakieś mdłe. Szkoda, że nie ma Imrahila z gitarą, razem brzmielibyśmy lepiej – powiedział i zagrał moją dżunglę, nieuporządkowany labirynt kserówek wyrastających z dywanu. Wrażenie było tak niesamowite, że aż przysiadłam na podłodze, nie zważając na niebezpieczeństwo bliskiego spotkania z jadowitą akomodacją. Gąszcz zagąszczył się tak bardzo, że nie widziałam już nawet żarówki wystrojonej w kloszową spódnicę. Dźwięk do słowa, słowo do dźwięku – na moich oczach z pianina wyrósł ogromny, czerwony kwiat i na pokuszenie owadom wywalił jęzor.
- To. Bezwarunkowo albowiem ponieważ więc to! – krzyknęłam z prędkością karabinu maszynowego, gdy tylko wybrzmiały ostatnie dźwięki. – Może i dziwaczne, ale o piątej rano i tak będzie im wszystko.
- Dzięki, zawsze umiesz człowieka pocieszyć – uśmiechnął się ironicznie, ale chyba pomogłam mu podjąć decyzję, bo chmura rozdrażnienia, która wisiała nad jego głową rozpłynęła się wstydliwie. – Szczerze mówiąc, od początku korciło mnie, żeby zaryzykować. W końcu to koncert jazzowy, a nie schludny park z przystrzyżonymi krzaczkami, prawda?
Popatrzyłam na niego uważnie, ale nie zobaczyłam w jego twarzy objawów zagąszczenia. Muzyka wiedziała więcej, wyczuła konieczność posiadania maczety. On, chociaż prychał na żwirowe ścieżki i ogrody w stylu włoskim, nie był w stanie skonkretyzować nawet czerwonego kwiata, który zaglądał mu prosto w oczy.
- Mogę wracać do barłogu? – zapytałam ze szczyptą urazy, której za nic nie mogłam opanować. Drzewa szumiały ponaglająco, gdzieś między gałęziami zamajaczyło nawet widmo kraciastego koca i zeszytu, w którym można się schować od stóp, po czubek nosa. – Herbata mi stygnie.
- Jak nie dostaniesz piątki z egzaminu, to osobiście pójdę do profesora i dam mu w mordę – mruknął. – Za moją krzywdę.
Brewerie nadrealistów? Zgubiłam drogę, bluzka zahaczyła się o wystający konar. Brewerie nadrealistów miały charakter spo... spontaniczny?
- Uważaj, bo sobie w końcu kark skręcisz. Mogłabyś chociaż te grubaśne podręczniki postawić na półce – już nie widziałam Dana, nawet jego płowa czupryna nie odznaczała się od ciemnofioletowego tła liści. Dopadłam kanapy jak rozbitek ostatnich drzwi ratunku, drzwi, które kiedyś prowadziły do wyższych sfer, a teraz pozwalają utrzymać się na powierzchni. Aż i tylko, tylko, ale jednak. Zdanie podrzędne wyciągnęło gałęzie, jakby chciało mnie objąć i przycisnąć do siebie. Mocno, bardzo mocno, aż do utraty tchu! Przez chwilę pomyślałam o sobie w kategorii selektywnej, ale zaraz zjawiła się kategoria fleksyjna i ucięła głowę poczuciu własnej wartości.
- owi, -ami, -om – szeptały liście. – ów, -owie, -ach.
Brewerie nadrealistów miały z początku...
Miały z początku...
Początk-u...
-u
Usadowiłam się w jednej z końcówek i otuliłam kocem.
Sesja 2006
pozdrawiam