Idę ulicą Marymoncką. Tylko po całych płytach. Nigdy nie staję na spoinach. Tam czai się zło. Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów. Już niedaleko bar mleczny „Marymont”, na rogu Podleśnej. Wchodzę do środka. Bladoróżowe ściany, kafelki, plastikowe kwiaty w doniczkach. Na podwyższeniu z lastriko przeszklona lada z poręczą.
- Jakie są dzisiaj zupy?
Chuda i sucha jak patyk, krótko obcięta kucharka około lat czterdziestu wymienia trzy, czy cztery zupy z ośmiu ogólnie dostępnych. Przy drugiej przestaję słuchać.
- Barszcz ukraiński poproszę i… może ruskie?
Wystrój jak w PRL-u choć po wejściu do unii powiesili plastikowe podświetlane propozycje zestawów. Poza tym wcale tu nie jest tanio, jak to kiedyś było, zanim rząd zlikwidował dopłaty do barów mlecznych. Ale jedzenie jest całkiem dobre. Trzeba tylko wiedzieć czego unikać.
Barszcz dostaję od razu, więc niosę go do stolika, przeklinając zatopione w gorącej zupie kciuki. Cały mój umysł koncentruję na powstrzymaniu spazmu, który bezgłośnie uwolnię gdy tylko odstawię talerz. Potem szybko zdejmuję kurtkę, bo oczywiście już zdążyłem się spocić. Wreszcie można jeść. Łapczywie próbuję wprowadzić ciecz, lecz natychmiast wypluwam z poparzonych ust. Cholera jasna! Zawsze to samo. Mój brak cierpliwości kiedyś mnie zabije. Byle zupa wyprowadza mnie z równowagi. Umysł staje w płomieniach, pocę się, pocę coraz bardziej, a noga bezwiednie lata mi pod stołem. „Weź się, kurwa, w garść. Weź się kurwa w zupę. Każda następna chwila na razie się nie liczy. Teraz jest bar i za gorąca zupa. Nieważne, ile musisz zrobić. Nieważne, ile zawaliłeś.”
Zjadłem oczywiście za szybko, więc kiedy idę z powrotem na uczelnię stale mi się odbijają te ruskie, których przecież miałem już nigdy nie jeść w tym barze, bo akurat są niedobre. Ale nic to, idę i myślę co zaraz powiem tej rurze od pedagogiki. Wiem, że uczelnia jest z założenia pedagogiczna, bo to akurat Akademia Wychowania Fizycznego i powinienem z pokorą znosić ten przedmiot, ale…
Na mojej drodze pojawia się Tomasz. Widać go z daleka bo nosi charakterystyczne ubrania retro. Tomasz to taki fajny gość. Wysoki brunet, prosta sylwetka, zawsze uśmiechnięty. Przy nim zawsze przypominam sobie, że jestem taki garbaty i pokurczony. Chodzimy razem na zajęcia sportowe i zawsze zwraca mi uwagę, żebym się prostował, żebym „patrzył na gzymsy” jak on to mówi, a „nie tak cały czas z nosem w chodniku”.
- Siemasz Tommi! – Wołam z daleka, a twarz sama wygina mi się w jakiś taki zdesperowany uśmiech. – Co tam słychać?
- Aaahh… Stara bida. A ty? Co porabiasz ostatnio?
- Chodzę taki wkurzony, że nie wiem. Denerwuje mnie ta baba od pedagogiki. Idę do niej czwarty raz, kumasz, czwarty raz…
- Spoko, nie machaj tak łapami – mówi, bo go niechcący potrąciłem.- Poprawiasz kolokwium?
- No.
- A uczyłeś się coś?
- Stary, od dwóch tygodni nic innego nie robię tylko kuję to gówno. Kurwa, przecież nie przyszedłem tu ślęczeć nad takimi bzdetami.
- Obawiam się jednak, że pedagogika to nieodłączny element wychowania fizycznego…
- No niby tak, ale skąd miałem wiedzieć. Jak tu zdawałem to trochę…
- Co trochę?
- Trochę inaczej to sobie wyobrażałem. Zresztą, wiesz o co mi chodzi, nie?
Oczekuję jakiejś przychylnej reakcji, ale napotykam tylko betonową twarz Tommiego i zdawkowe
– No w sumie…
Dodaję więc szybko
– Elegancko sobie ściągnąłem, wiesz, dosłownie dwie, no może kilka pomyłek, nie? I dupa. Teraz mam przesrane.
- No dobra, to powodzenia, ja muszę lecieć.
Mówiąc to, Tomek próbuje się uśmiechnąć. Ja patrzę mu w oczy, szukając zrozumienia, otuchy, ale widzę w nich tylko coś dziwnego. Jakieś dziwne napięcie, które przejmuje mnie chłodem, jakby oznaczało bezmiar idealnie ustrukturalizowanej, logicznie doskonałej i niepodważalnej krytyki pod moim adresem. Dziwnym człowiekiem jest Tomek.
- To na razie.
- No cześć… Pamiętaj! Patrz na gzymsy! – rzucił – i poszedł w stronę przystanku.
Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę uczelni. Teraz, kiedy troszkę ochłonąłem, pomyślałem, że za bardzo emocjonowałem się podczas rozmowy z Tomkiem. Pamiętam, jak kiedyś na obozie powiedział mi, że poziom emocji jaki wydzielam z siebie podczas mówienia jest nieadekwatny do wagi informacji, którą chcę przekazać. Święte słowa, ale ja za nic nie potrafię tego skontrolować.
Hey Mickey you’re so fine,
You’re so fine you blow my mind.
Hey Mickey!
Hey Mickey!
Podśpiewuję sobie piosenkę, próbując klaskać w rytm jak to robi Tommi i patrzę, żeby nie nadepnąć spoiny ani pękniętej płyty na chodniku.
***
Siedzę na podłodze pod pokojem dr Doktor. Na moich kolanach wymiętoszone notatki, oczywiście odbite od kogoś na ksero. Staram się jeszcze raz przeczytać, ale w połowie pierwszego zdania zaczynam mruczeć jakąś durną piosenkę. Patrzę w sufit. Kazała przyjść o drugiej. Jest już prawie trzecia, a ona wciąż z kimś gada. Lepiej wyjdę na papierosa. Obdarte ściany korytarza nie działają na mnie najlepiej.
Wstaję i ruszam po zgniłozielonej wykładzinie w stronę klatki schodowej. Kiedy jestem w połowie, słyszę chrzęst naciskanej klamki. Akurat teraz jej się zebrało. Drzwi się otwierają. Wynurza się z nich ponura postać przygrubego urzędasa z przyciętą brodą i ziemistą cerą. Faktura jego twarzy jest jakby spulchniona i żyzna. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zaraz wyrośnie na niej mech płonnik albo rzeżucha. Ma na sobie szarą, wełnianą marynarkę co najmniej sprzed dekady. Słucham końcówki ich rozmowy prowadzonej już na korytarzu. Kiedy tylko kończą, idę w kierunku zamykających się drzwi, naprzeciw brodaczowi. Kiedy się mijamy, w jego oku dostrzegam błysk podejrzenia, tak jakby mnie pytał: co tu knuję? „O co mu chodzi do diabła?! Stary jełop.”
- Zapraszam panie Robercie! – ostro powiedziała wychylona z za drzwi dr Doktor.
W odpowiedzi wymamrotałem ledwo dosłyszalne „Dzień dobry”. Szeroko stawiając stopy podreptałem do wnętrza…
Potem już nie wiem co mówiłem i co ona mówiła. Patrzyłem na jej prostą sylwetkę. Siedziała za biurkiem, lecz nie opierała się o nie łokciami. Nie dotykała również plecami oparcia biurowego fotela. Niesamowite, taka prosta i przystojna, wręcz posągowa tkwiła naprzeciw mnie z ciepłymi oczami i pełnymi piersiami, gotowa wykarmić całe zastępy takich jak ja, zagubionych Remusów i Romulusów . Jej dojrzałe, regularne rysy wyrażały wszystko co kojarzy się z matką. Jej fioletowy sweterek z białym futerkiem to dom, najprawdziwszy ciepły i spokojny dom, do którego czym prędzej trzeba się schować, wtulić w kącik.
Tymczasem słyszę gdzieś w oddali swój głos monotonny i mętny. Znając siebie pewnie plotę bzdury. Nie słucham nawet pytań, powtarzam tylko najbardziej zaakcentowane przez nią słowa i doklejam jak najwięcej skojarzeń. Błogosławione wtrącenia „po prostu”, „wie pani” , „prawda?”, i skróty „itede itepe” pozwalają zachować przynajmniej rytm. Rytm, który kołysze mną, jak żaglówką dryfującą po jeziorze. Leżę sobie na pokładzie, palce zanurzam w lekko sfałdowanej toni. Rozglądam się dookoła, a tam, zamiast zarośli, białe futerko, a dalej fioletowe łąki i wzgórza. Żaglówka zbliża się do upragnionego brzegu, ciepły zefirek głaszcze mnie po twarzy. Już, już prawie dotykam futerka, wyciągam dłonie i nagle…
- Halo! Panie Robercie! – obrusza się dr Doktor, a jej ściągnięte brwi i usta w okamgnieniu zamrażają mnie razem z żaglówką i całym jeziorem. – Czy pan mnie w ogóle słucha? Niech pan przynajmniej wyjmie te ręce z kieszeni, jak pan ze mną rozmawia.
Posłusznie wyjmuję dłonie z kieszeni i kładę je na biurku przed sobą, a razem z nimi krocie wszelakich wymiętoszonych papierków, które poprzyklejały mi się do spoconych palców. Nerwowo kiwając głową zapewniam ją, że oczywiście jej słucham.
- No, więc proszę mi obiecać, że w przyszłym semestrze będzie się pan uczył systematycznie.
- Słucham?...To znaczy tak, tak, będę się starał.
„Co to kurwa? Podstawówka? Czy ona próbuje wychować dwudziestoletniego faceta?”
- Widzi pan, nie było tak trudno. Trochę się pan pouczył i z głowy. Stawiam panu trójkę, bo w tym terminie nic innego nie wchodzi w grę.
- No tak, oczywiście.
„Daj mi wreszcie ten indeks, harpio jedna i wypuść stąd zanim Ci powiem jak bardzo pierdolę ten twój pedagogiczny bełkot, to wartościowanie człowieka, pożywkę dla wszelkich faszyzmów i dyskryminacji, tą najbardziej rozminiętą z rzeczywistością dziedzinę nauki i bezlitosne narzędzie do heblowania młodych umysłów w równe kosteczki, dawane bez namysłu do rąk takim jak ty, niemiłosiernie pierdolącym, niespełnionym matronom wszechrzeczy. Tfu. I pomyśleć, że o mały włos nie dałem się złapać w ten rzygowiasty fioletowy sweterek. Durny jak moskit siedziałbym teraz w lepkiej gardzieli rosiczki czekając na powolne i bolesne strawienie. ”
- Proszę bardzo, panie Robercie. Tylko niech pan się weźmie do roboty, bo w przyszłym semestrze egzamin.
- Dziękuję – bąknąłem i nim zdążyła zawrzeć paszczękę, pochwyciłem z jej ręki indeks i czmychnąłem z sali.
***
Pędzę, co tchu główną aleją kampusu. Szerokie spodnie łopoczą mi w kroku. Plecak majta się na za długich ramiączkach. Ale nic mnie nie obchodzi jak wyglądam, byle uciec przed kłującym spojrzeniem Piłsudskiego. Nie chcę, żeby dłużej był świadkiem moich żałosnych podrygów. Tak! Zaliczyłem! I co z tego. Zachowałem się jak kretyn. To jest właśnie najgorsze, że dałem taką straszną plamę i nikt mnie za to nie ukarał. Straszna to kara odebrać człowiekowi jego własną, zasłużoną karę.
Wybiegłem przed bramę. Przystanąłem na światłach. Jakaś siła bezwzględnie ciągnęła mnie w stronę sklepu. Moja wędrówka nagle oderwała się od swojej przyczyny i zyskała równie silnie napędzający cel. Z ucieczki stała się pogonią. Czyżby?
Delikatesy. Delikatesy są dla mnie jak pierwszy level Mario Bros dla kogoś, kto przeszedł tę grę osiem razy. Prawa ręka popycha drzwi. Zerkam na kasę, czy kolejka duża? Nie. Prawa ręka sięga po koszyk, lewa popycha bramkę. Teraz jestem już „na sklepie”. Pełna automatyzacja czynności…ziiiiut…tirli, tirli…jestem przy kasie, w koszyku trzy mocne VOLTY – wystarczy na początek. Ze skroni spływa zdrajca pot, pot dręczyciel cuchnie spod kurtki i ten najgorszy, najbardziej dokuczliwy pot – niszczyciel swędzi w pośladki. Cały się lepię. Dzwoni komórka. Tymczasem nie mogę wydłubać z portfela odpowiednich bilonów. Daję dychę i wystawiam portfel, żeby tam mi wsypała resztę. Drugą ręką wyłuskuję z kieszeni telefon, który już drugi raz zasuwa „Nas nie dogoniet”.
- Tak, słucham?
Utapirowana szmira zza kasy bezczelnie wysypuje resztę na talerzyk. A żeby jej te tipsy w dupę wlazły przy podcieraniu.
- No cześć, bejbi.
To moja dziewczyna Ania. Zawsze dzwoni w najodpowiedniejszym momencie.
- Czekaj…
- Co czekaj?! Nie chcesz ze mną rozmawiać?
- No poczekaj chwilę, bo płacę w sklepie!
Dziadek za mną gapi się z wyrzutem, że tak się guzdram, więc chwytam szyją telefon, zbieram monety z talerzyka, koszyk biorę pod pachę i sunę do stoliczka, żeby się przeorganizować.
- Słucham? O co chodzi?
- O nic.
- Jak to? Co słychać?
- Oj teraz to już nic, wiesz.
- Ojej, no przestań.
- Oj, no bo ty na mnie krzyczysz.
- Nie krzyczę tylko mówię, żebyś zaczekała chwilę, bo płacę w sklepie.
- Nie wiem, nie mam ochoty rozmawiać.
- Zobaczymy się dzisiaj?
- Nie wiem. Zadzwoń później. Ja już muszę kończyć. Cześć.
- Poczekaj.
- No co?
- …Hmm…jak się czujesz?
- Oj dobra Robert. Pogadamy później. Cześć.
- No to buźka.
- No cześć.
Odłożyła słuchawkę.
Wszystko już miałem pochowane do plecaka oprócz jednego piwa. Wychodzę przed sklep, oglądam się czy nie ma policji, jednym haustem wlewam w siebie zawartość puszki i… zmieniam stan skupienia. Cudowne otępienie rozlewa się po moim ciele. Wszystkie udręki tracą kontury. I uczelnia z fioletową rosiczką i wredna sklepowa, a nawet ta okropna rozmowa telefoniczna. Rozglądam się dookoła. Uśmiechnął się do mnie pijaczyna spod sklepu. Odpowiadam mu mrugnięciem. Jest piękny majowy dzień. Jeszcze tylko papieros i wreszcie mogę myśleć trzeźwo.
Żwawym krokiem wracam na teren kampusu. Siadam na ulubionej ławce pod kasztanem, przy mało uczęszczanej ścieżce. Otwieram drugie piwo. Na razie nie chce mi się wracać do domu. Do Ani też nie chce mi się jechać.
***
Julia. Ależ ja bym chciał ją teraz spotkać. Może zaraz pójdę jej poszukać, przecież mieszka w akademiku. Chociaż nie… to bez sensu. „Spokój” mówię do siebie. „Us-po-kój się. Musisz się u s p o k o i ć. Dlaczego wciąż nie mogę usiedzieć na miejscu? Siedzę tu może od godziny, a już mnie swędzi, żeby coś zbroić. Może coś mnie drażni? Zastanówmy się. Jest maj, świeci słońce, semestr zaliczony, siedzę na ławce sączę piwko – spoko. Rodzice żyją, dziewczyna mnie kocha, pieniędzy nie brakuje i zdrów jestem jak ryba – jakby nie patrzeć, homeostaza. Więc o co chodzi? Może gnębią mnie demony przeszłości? Może to kara za telewizję, onanizm i gry komputerowe? Kara za marnowanie siebie…”
- Hej Robert!
- Dżizas, Marcin, wystraszyłeś mnie! – odpowiadam, bo zupełnie nie zauważyłem, kiedy przyszedł. Wypuszczam z ręki zmiętoszony listek i wycieram dłoń o spodnie zanim podam Marcinowi. Marcin to dobry kumpel z roku. Jest chudy i wysoki, lecz nie pozbawiony muskulatury. Porusza się sprężystym krokiem, wyrzucając przed siebie długie i luźne kończyny.
- Co tak znowu sam siedzisz i pijesz?
- Tak sobie. Zaliczyłem właśnie pedagogikę i chciałem się trochę wyluzować.
- Słuchaj, właśnie idę do sklepu, żeby coś kupić na obiad. Może chcesz zjeść ze mną?
- Spoko – zgramoliłem się z ławki i wykończyłem piwo. Ruszyliśmy w stronę sklepu. Propozycja Marcina uświadomiła mi, jak bardzo zgłodniałem przez nerwy i alkohol. Potrzebne mi mięso.
- Co robisz dziś wieczorem? – spytał.
- A co?
- Idziesz do RELAKSU?
- A co?
- Impreza jest, wszyscy będą.
- Kurde, chętnie bym poszedł, ale muszę wracać do domu. Obiecałem mamie, że pomogę jej posprzątać. Poza tym muszę jakoś wyglądać, bo jutro znajomi do nas przyjeżdżają.
- Jacy znajomi?
- Tacy z Niemiec. Starzy znajomi rodziców.
- No, co ty. Będziesz dom sprzątał dla byle szwaba.
- No, nie wiem. To naprawdę mili ludzie.
- Weź to olej.
- Zastanowię się.
- Skończyliśmy semestr. Musisz się zabawić. Zresztą impreza, dziewczynki, alkohol…wiem, że to lubisz.
Nie odpowiedziałem. Na szczęście weszliśmy już do sklepu, co odwróciło uwagę Marcina ode mnie. Nie chciałem już dłużej rozmawiać o imprezie. Wkurzyło mnie, że i tak tam pójdę. Wiem o tym, bo wiem, że będzie tam Julia. Wkurza mnie, że za te parę wątpliwej jakości chwil z Julią poświęcę wieczór z Anią, obietnicę daną mamie, niemieckich znajomych i pieniądze, które dostałem od ojca na bilet miesięczny.
W sklepie kupiliśmy wieprzowinę na kotlety i makaron, a także litr wódki na dzisiejszy wieczór. Kiedy wracaliśmy do akademika, modliłem się, żeby Marcin nie zaczął opowiadać dowcipów, bo miał taką manierę, że opowiadał stare dowcipy. Co więcej, w ogóle mu nie przeszkadzało, że nikt się nie śmieje. Może nawet tego nie zauważał, gdyż sam bawił się świetnie. Kiedy natomiast wymyślił jakiś śmieszny tekścik, powtarzał go każdemu w towarzystwie po kilka razy, aby upewnić się, że wszyscy zrozumieli. Rozchylał przy tym ramiona, unosił brwi i wybałuszał oczy. Nie mógł uwierzyć, że ktoś się nie śmieje. Szczyt swoich możliwości osiągał jednak próbując opowiedzieć żarty sytuacyjne, których przeważnie nie da się opowiedzieć. Szczególnie zaś cenił sobie takie, w których wagę centralnego wydarzenia mógł podkreślić ustnym naśladowaniem wszelakich odgłosów.
- Chcesz? Opowiem ci dowcip?
- Nie.
- No to słuchaj: Polak, Rusek i Niemiec lecą samolotem, znasz?
- Znam.
- Nieważne i tak ci opowiem, bo go lubię. No więc lecą samolotem i…
„Ja wiedziałem że tak będzie…”
***
Tak to właśnie zjadłem obiadokolację popijając mocnego VOLTA i słuchając starych dowcipów. Po jedzeniu i trzech piwach ogarnęła mnie koszmarna senność. Walnąłem się na łóżko Marcina. Poczekałem, aż jego śmiech ucichł po ostatniej poincie i powiedziałem coś co przypomniałem sobie już wcześniej, ale czekałem z tym na odpowiednią chwilę.
- A ty wiesz za co Kain Abla zabił?
- Hmm…nie, tego nie znam.
- Za to, że stare dowcipy opowiadał.
Marcin z początku zaniósł się śmiechem ale szybko ucichł kiedy zrozumiał docinek. Wiedziałem, że mam jakieś dziesięć minut, żeby zasnąć zanim urażona ambicja Marcina każe mu zażyć mnie jakimś „supernowym” kawałem.
Przyłożyłem głowę do poduszki i pomyślałem o Julii… Z początku były to tylko słowa, opisywanie w myślach idei „Julia”. Ale z czasem, sam nie wiem kiedy, słowa przybrały kształt, krągłość, ruch i rumieniec. A Julia ukazała się już nie moim słowom, lecz zmysłom. Szła przede mną parkową aleją. Jej czarne włosy sięgały cudownych pośladków, biodra bujały się zalotnie. Wyciągałem właśnie rękę, żeby ją zatrzymać, kiedy moim ciałem wstrząsnął potworny dreszcz. I nagle nie było już ani śpiewu ptaków, ani alei w parku ani Julii i jej jędrnych pośladków. Był za to przeraźliwy pisk radzieckich lesbijek w telefonie. „Japierdolękurwachujdupacycki” – słucham?
- No cześć synku, to ja.
- No cześć – „niech cię diabli”.
- Co słychać?
- Nic.
- Kiedy będziesz w domku?
- Wiesz co… chyba nie będę. Pomagam Ani z biologią, bo jutro ma kolokwium.
- Ale przecież obiecałeś mi, że sprzątniesz.
„Obiecałem, ale się zesrałem” – Wrócę rano to zdążę posprzątać.
- No, nie wiem. Masz jakiś dziwny głos. Piłeś?
- Oj nie, zaspany jestem, bo się zdrzemnąłem. Miałem ciężki dzień dzisiaj. Ale jeśli chcesz wiedzieć, to zaliczyłem semestr.
- No, to gratuluję. Bardzo się cieszę, ale wiesz…nie jesteś do końca w porządku.
- Oj, dobra daj spokój – „i skończ wreszcie skamleć” – muszę kończyć.
- Nie porozmawiasz z mamusią.
- Nie mogę teraz – „aloha lei, aloha lei...”
- Nigdy nie możesz.
„A nuka nuka nuka nuka na cza cza cza…” – Mamo, nie teraz dobrze, jutro.
- No dobrze, to pa.
- No cześć.
- Trzymaj się synku.
„Koniec kurwa twoja, w dupę cara Mikołaja zajebana mać”. Nienawidzę kiedy tak dzwoni. A zawsze tak dzwoni. Utrafi o każdej godzinie dnia i nocy, zawsze kiedy właśnie zaczyna się sen. Jak ja mam teraz zasnąć taki roztrzęsiony.
Rozglądam się po pokoju. Marcin chrapie w najlepsze na łóżku obok. Szczęściarz. Zawijam się w kołdrę zaciskam ją między nogami. Głowę wtulam w poduszkę. Nadgarstki zawijam do siebie. Próbuję myśleć o Julii ale jakoś mi nie idzie. Zaczynam wyliczać jej cechy: piękna, tajemnicza, wygimnastykowana, giętka jak…jak co?.. „Jak gąsienica” podpowiada mi jakiś głos, a przed oczami ukazuje mi się zielona gąsieniczka wędrująca radośnie wkoło leszczynowego liścia. I tak już zostałem z tą gąsienicą na cały sen.
***
Słyszę straszny gwar i czuję ostry zapach wódki. Otwieram jedno oko. Pokój Marcina jest pełen ludzi. Ktoś podstawia mi pod nos kieliszek. Odruchowo zrywam się i siadam na łóżku. Mój wygląd i reakcja wywołują ogólną salwę śmiechu. Zaspanym głosem pozdrawiam kolegów – Się macie, kutasy!
- Sie masz, glonie! – odpowiada mi rosły oszczepnik o wyjątkowo prostaczych rysach i ksywce Łapa. On to właśnie ocucił mnie kielonkiem. – Byś wypił z nami, a nie tak gnijesz.
- Gniję bo lubię, polej.
Pomimo zawrotów głowy i ssania w żołądku szybko wypiłem nalany kieliszek i popiłem podaną mi oranżadą. – Która godzina? – pytam i rozglądam się po pokoju, przyklepując włosy i ocierając ślinę z policzka.
- Sekundnik pierdoli wskazówkę! Ha! Ha! Ha! – wrzeszczy Łapa przy wtórze rozbawionych kompanów. No cóż, chłopaki widać za kołnierz nie wylewali. Ja też raczej nie próżnowałem ale chyba jeszcze mi daleko do ich poziomu. Zerkam na komórkę. Jest wpół do dziewiątej. Na stole kilka pustych butelek. Jedna do połowy pełna. Jedna całkiem pełna, moja. W pokoju osiem osób, w tym trzy dziewczyny. Brzydkie, pijane, roześmiane. Ubrane jak wyklejanki, które robiłem w podstawówce na plastyce. Pewnie do dziewiątej się wyrobimy z tymi flaszkami i pójdziemy wreszcie do RELAKSU. Tymczasem znów jestem głodny przez ten wykańczający sen o gąsienicy. Niewiele myśląc chwytam kanapkę, która leży na stole i zanim ktokolwiek zdąży zaprotestować, wpycham do ust.
Kolejki szły jedna za drugą, więc dosyć szybko dane mi było pojąć dowcip Łapy. Niestety nie tak szybko pojąłem, że jedna z trzech małomiasteczkowych gracji łypie do mnie okiem i to z desperacją godną Ewy wciskającej Adamowi jabłko. Niestety, bo gdybym zorientował się wcześniej to może zdołałbym jakoś uciec. Ale przy obecnym stanie promili mogę jedynie biernie czekać na katastrofę. Znam siebie i już teraz wiem, czym udławi się ten wieczór.
W końcu wyszliśmy. W przejściu, niby to przypadkiem otarliśmy się o siebie. Spojrzałem jej w twarz. Miała duże i białe zęby, trochę za szeroką żuchwę, mięsiste poliki. Małe, chciwe oczka wołały o spermę. Boże wszystkich diabłów, miej litość nad jej chorą duszą.
***
RELAKS. Niemiłosierny tłok w wejściu przyprawia mnie o mdłości. Niby sami swoi, ale jednak bydło. Wszyscy się pchają i drą mordy. Marcin miał rację – jest tu cały nasz rok i co najmniej połowa Sądu ostatecznego Memlinga. Tyle, że nas nikt nie strąca do piekieł. Sami się strącamy i jeszcze dajemy za to piątaka czarownicy na schodkach. W środku pełno znajomych. Każdy chce się ze mną witać. Niby to miłe, ale męczące strasznie. Przyjmuję więc, że w tym tłoku wystarczy kiwnięcie głową. Tak właśnie, kiwając na lewo i prawo, przedzieram się do baru. Przede mną sunie Marcin. Jego wzrost w tych okolicznościach dużo mi pomaga. Gdy już podpieramy się łokciami o blat i usilnie próbujemy zwrócić na siebie uwagę uroczej barmanki, Marcin zagaduje
- Widziałem, że Agnieszka wpadła ci w oko, hę?
- Czy ja wiem…
- Nie ściemniaj, widziałem jak na nią patrzysz. Muszę przyznać, że to całkiem niezła świnka.
- Sympatiko... – mruczę bezmyślnie, zgłębiając ceny orzeszków i batoników.
- Planujesz ją dzisiaj puknąć?
„Co to, kurwa, za pytanie?” myślę, ale jest mi już wszystko jedno więc mówię – Czemu nie… - a słowa te dudnią mi w głowie jak wyrok. Być może to ostatnie słowa, które zapamiętam z tej imprezy.
- Ja ci to mówię, chłopie, wyjdziecie stąd razem – przypieczętował mój cyrograf Marcin.
Barmanka podaje mi piwo. Odwracam się i już mam odejść, ale znienacka kogoś potrącam. Piwo polało się po moich dłoniach, a także po czyjejś dżinsowej kurtce. „Kurwa” ciśnie się na usta, lecz zauważam, że dżinsowa kurteczka nie należy do żadnego pijanego fagasa, tylko do Julii i w ostatniej chwili gryzę się w język. Nie bardzo rozumiem, co dzieje się potem. Ja ją oblałem, a ona się uśmiecha i radośnie całuje mnie w policzek. Próbuję coś mówić, ale w ogóle się nie słyszę. Słowa wylewają się ze mnie kompletnie bez wagi, bez znaczenia. Czuję się jak niemowlak przysłuchujący się rozmowie dorosłych. Patrzę na jej prześliczne, bułgarskie rysy, na wielkie czarne oczy i gładkie powieki podmalowane liliowym cieniem. Uśmiecha się. Trochę marszczy czoło. Chyba też nie rozumie, o czym do niej mówię. Marszczy się coraz bardziej. W końcu mówi
– No powiedz coś, co słychać?
„O rzesz w mordę! To ja nie mówię?!” Rozglądam się dookoła. Bełkot, który wydawał mi się moim bełkotem należy do gościa stojącego za mną. Tymczasem ja stoję i uśmiecham się jak debil już dłuższą chwilę. „Kurwa jego mać! Wszystko mi się popierdoliło.”
- No wiesz… nic ciekawego, – snuję, panicznie szukając wątku – a co u ciebie?
- U mnie dobrze wszystko – odpowiada z cudownie miękkim, wschodnim akcentem.
- Wszystko zaliczyłaś?
- Tak, pewnie, a ty ?
- Właśnie dzisiaj skończyłem…
- No to fajnie.
- No…fajnie…Wakacje…Właśnie! Co robisz w wakacje?
- Oj, długo by gadać. Najpierw jadę do babci w Bułgarii… - tu Julia zaczęła się rozwodzić na zadany temat, zupełnie tak jak wzorowe uczennice w szkole średniej piszą wypracowania.
Ja próbuję się wsłuchać, ale za cholerę nie mogę. Po pierwsze analizuję dwa wspaniałe powody dla których Julia skończyła karierę gimnastyczki, a które teraz napinają jej dżinsową kurteczkę. Po drugie jestem tak pijany, że słowa Julii mieszają się z muzyką i brzmią dla mnie jak ormiańska piosenka. A po trzecie śledzę jakieś niezidentyfikowane napięcie, które od dłuższego czasu przyprawia mnie o regularne dreszcze. Kiedy Julia właśnie opiewa uroki karmienia babcinych osiołków, do mojej świadomości dociera hiobowa wieść: „ZARAZ SIĘ ZESZCZAM!!!” Bez zbędnych ceregieli chwytam ją za ramiona i mówię
– Wybacz! Kocham cię, ale teraz muszę iść do łazienki. – Po czym żwawym krokiem ruszam w stronę upragnionego kibla. Po paru krokach odwracam się jeszcze i krzyczę – Zaraz wrócę! – ale moje słowa giną w twardych bitach techno. Gdybym był teraz trzecioosobowym wszechwiedzącym, na pewno napisałbym: „Boże, co za kretyn – pomyślała Julia”.
Sikanie jest jak modlitwa. Oparty głową o kafelki nad pisuarem wyrażam skruchę. Wydalam błędy, odpady, grzechy. Niepojęta ulga, kontakt z Bogiem. Potem cudownie chłodną wodą obmywam dłonie i twarz. To mój chrzest. To mój chrzest na tę chwilę. Każda chwila wymaga chrztu, bo w każdej chwili na nowo się rodzimy i w każdej powtarzamy grzech pierworodny. Raz na początku nie wystarcza.
Kiedy jestem w progu łazienki dopada mnie Agnieszka.
- No wreszcie! Gdzieś ty się podziewał?! Chodź tańczyć.
- Ale…
- Oj chodź, nie marudź. – Agnieszka ciągnie mnie za rękę. Nie potrafię dłużej się bronić. Posłusznie idę za nią na parkiet. Rozglądam się, czy nie ma gdzieś Julii. Nie chciałbym, żeby coś sobie pomyślała. Nie powinienem był tak jej zostawić. Nigdzie jej nie widać. Może jest w drugiej sali. Wszystko wiruje. Muzyka jest strasznie głośna. Próbuję coś tam drobić, ale mój błędnik zatopiony w truciznach co chwila zawodzi i muszę się podpierać na obijających się o mnie spoconych ciałach. Agnieszka skrzętnie to wykorzystuje i raz po raz łapie mnie w swoje silne i szerokie ramiona. Oczekuje, że będę z nią tańczył w parze, jak na dancingach z figurami i obrotami, ale ja nic z tego nie kapuję i ciągle się potykam. Nagle uderza w nas światło stroboskopu. Jest duszno. Wokół mnie mnożą się sine zęby i czarne oczodoły. Robi mi się słabo.
- Przepraszam, zaraz przyjdę – mówię Agnieszce i kieruję się w stronę sali barowej. Po drodze zabieram piwo uprzednio pozostawione pod ścianą. Duszkiem gaszę pragnienie. Gdzie jest Julia? Muszę ją znaleźć. Rozglądam się po lokalu ale nigdzie jej nie widzę. Zamiast tego czuję przygniatający ciężar na ramieniu. Odwracam się. Całe moje pole widzenia to wielkie, wiecznie obślinione wary Łapy, który drze mi się prosto w twarz, niemiłosiernie przy tym plując – Robert chłopie! Chodź się napić! Ja stawiam.
- Dobra – odpowiadam oszołomiony i posłusznie idę za nim do baru. Nigdy nie odmawiam, gdy ktoś stawia.
On patrzy na mnie, ja na niego. Przed nami osiem kieliszków kamikadze. Patrzymy tak na siebie jakiś czas po czym bez słowa wypijamy. Każdy po cztery, wspólnym rytmem.
- Cienkusz…- wzdycha Łapa, tłumiąc czknięcie.
- No…
- To co? Jeszcze po wódeczce, nie?
- No…
Chwilę później rytuał powtarza się z wódką. Ledwo zdążyłem przełknąć czuję, że ktoś ciągnie mnie za rękaw.
- Ach! Ty pijusie!
- Hę?
- Wychodzimy.
Pośpiesznie żegnam się z Łapą, po czym daję się wyprowadzić Agnieszce. Czuję się upokorzony jak kilkuletni urwis przyłapany na psocie i wiedziony za ucho przez wredną przedszkolankę. Nie mam jednak siły zaoponować. Przebijamy się przez tłum. Ktoś poklepał mnie po plecach. Ktoś za mną zaklął. Gdzieś przemknął bachiczny uśmiech Marcina. Zły jestem, że dałem mu satysfakcję, spełniając jego proroctwa.
W końcu wychodzimy na dwór.
- Czyż nie jest pięknie? – zagaduje Aga, nadając swojemu głosowi obrzydliwie patetyczny ton.
- Owszem.
- Niebo takie gwieździste, noc taka ciepła…
- Taak… - sączę, chociaż gówno obchodzą mnie gwiazdy, bo spoiny spod nóg spierdalają mi nie na żarty. Kolejne jednostki docierają do mózgu. Nagle Agnieszka ściska mnie za rękę. Niby nie reaguję ale coś we mnie drgnęło. „To nic” – mówię sobie, pochylam się i prę naprzód. Wtedy ona wplata swoje palce między moje i znów ściska, tym razem mocniej. Zatrzymuję się.
- Nie. Nie mogę.
- Nie bój się. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Mówiąc to, Agnieszka głaszcze mnie po twarzy. Zaciskam zęby, lecz czuję, że ogarnia mnie straszna tkliwość.
- Nie. Nic nie rozumiesz…
- Nie martw się. Mam dzisiaj wolny pokój.
Milczę. Wzruszenie ściska mi gardło. Nienawidzę tego. Próbuję za wszelką cenę stłumić, ale nie daję rady. Czuję, że pękam. W końcu chwytam Agnieszkę z całej siły w pół i wgryzam się w jej usta. Ściskam jej pośladki, ugniatam jak ciasto. Ssę jej krowi język. Czuję, jak po policzkach ciekną mi łzy. Nie ma w tym nic z pożądania. Pragnę tylko mocno, bardzo mocno się przytulić. Tracę równowagę. Upadamy na chodnik.
***
Budzi mnie rozpalony szept.
- Och Robert. Tak cię pragnę. Obudź się kochany. Proszę, pocałuj mnie.
Otwieram oczy. Mija chwila zanim rozpoznaję w ciemności twarz Agnieszki. Czuję na sobie jej ciężar. Jej dotyk wędruje w zakazane miejsca. Nie podoba mi się to. Jestem strasznie pijany ale przerażenie przywraca mi siły. Udaje mi się zepchnąć z siebie Agnieszkę i wstać z łóżka.
- Co? Co się dzieje? O co ci chodzi?
- O nic. Sorry. Muszę lecieć.
Wybiegam z pokoju.
Jestem na korytarzu żeńskiego akademika. Boję się, jest mi niedobrze i kręci mi się w głowie. Kieruję się czym prędzej w stronę wyjścia. Tuż przed portiernią jednak zawracam. Muszę odnaleźć Julię. Jeśli tego nie zrobię myśl o naszej ostatniej rozmowie będzie wałęsać się po moim życiu jak żyd wieczny tułacz. Daremnie szukając przebaczenia i śmierci bezgłośnie przyłoży rękę do każdej mojej późniejszej porażki. Podstępna, nieuświadomiona – szara eminencja klęski.
Idę korytarzem i słucham czy z jakichś drzwi nie dobiegają ludzkie głosy albo muzyka. Jest dopiero druga w nocy. Część osób na pewno jeszcze nie śpi. Może Julia siedzi na jednej z kameralnych posiadówek. Jestem na parterze. Jak na razie nic nie zwraca mojej uwagi. Co jakiś czas słyszę za to drzwi trzaskające gdzieś na pierwszym i drugim piętrze. Wbiegam więc wyżej.
- Halo! Jest tu kto? – wołam teatralnym szeptem.
Cisza.
- Halo! – powtarzam już głośniej, aż echo niesie długim korytarzem.
Z łazienki wychodzi zaspana, sfrustrowana, niechciana.
- Czego się drze!? Szoruj stąd bo zaraz ochronę wezwę! Coś ty za jeden? Czego tu szuka o tej godzinie?
No, taką burę, to chyba ostatnio na wycieczce w siódmej klasie dostałem. Stoję skruszony, kompletnie zbity z pantałyku. Dłonie mi się pocą. Przestępuję nerwowo z nogi na nogę. Nie potrafię wykrztusić z siebie nic innego poza wstydliwą prawdą.
- Jestem Robert… szukam Julii.
- Też mi! Lowelas się znalazł. Szukaj tej swojej Julii gdzie indziej…Romeo. Ha, ha, ha!
Cóż za okrutny i wulgarny śmiech. Przekonany, że mam do czynienia z czarownicą, boję się podnieść wzrok. Na pewno ma tylko dwa zęby, obdartą, czarną suknię i wielką brodawkę na garbatym nosie.
- Przepraszam, zaraz będę wychodził – bąknąłem drżącym głosem, po czym wziąłem głęboki oddech, zacisnąłem zęby i ruszyłem w głąb korytarza. Usłyszałem jeszcze za sobą jej rechot i przestrogę – Obyśmy się więcej nie spotkali Romeo!
Na końcu korytarza słyszę delikatne dźwięki, sączące się spod drzwi. A więc jest nadzieja. Podchodzę bliżej i przysłuchuję się rozmowie. Jakiś znajomy, męski głos snuje się pośród nastrojowej muzyki. Pukam.
- Proszę!
Wchodzę do środka. Na jednym łóżku siedzą jakieś dwie cizie, które, jak tylko wszedłem założyły nogę na nogę, odchyliły się do tyłu i uniosły lekko górne wargi, wykrzywiając twarze w wyrazie dezaprobaty. Na podłodze, plecami oparty o drugie łóżko, siedzi Tommi. Siedzi, pali jointa, peroruje. Trochę trudno mi mówić, bo każdy mebel w tym pokoju zdaje się mnie pytać, kiedy wreszcie wyjdę, ale staram się nie zwracać na to uwagi. Kieruję wzrok na Tommiego.
- Cześć. Nie widziałeś może Julii?
- No hej…wiesz? Nie. Nie widziałem Julii.
- Aha…a…
- Nie. Nie wiem gdzie może być.
- No nic. To trudno…
Powoli się odwracam i już mam ruszyć w stronę drzwi ale Tommi znów się odzywa.
- Masz może ochotę na buszka?
Zwracam się z powrotem w jego stronę.
- W sumie…
Biorę od Tommiego skręta. Kiedy nasze dłonie się spotykają, patrzy mi głęboko w oczy. Tym razem nie dostrzegam w nich nic niepokojącego. Są jakieś inne niż zwykle. Są ciche i wszechwiedzące. Są kojącym przystankiem w całym tym pędzie. Zatrzymuję się w nich i widzę wszystko z góry. Wszystko w zwolnionym tempie. Wszystko bez znaczenia. Czuję się, jakbym mógł odwrócić każde wydarzenie mojego życia, każdą decyzję podjąć jeszcze raz. Czuję czysty potencjał. W samym środku tego cudownego stanu, na mojej ponownie białej karcie Tommi wyrył szeptem pierwsze i najważniejsze słowa.
- N i e m a n i c s ł o d s z e g o n i ż p u s t k a i n i c s m u t n i e j s z e g o n i ż p o i n t a …
Potem, zupełnie jakbym nagle wyszedł z hipnozy, zaciągam się skrętem i mówię
- Dobra, będę leciał.
- Trzymaj się. Chcesz, dam Ci piwo na drogę?
Zanim zdążam odpowiedzieć Tommi wstaje, wyciąga z lodówki browar i wkłada mi w rękę.
- I pamiętaj, patrz na gzymsy – rzuca kiedy ginę w drzwiach, odprowadzany wzrokiem przez dwie, tkwiące wciąż w tej samej pozie cizie.
***
- A co to ma znaczyć!? – budzi mnie ostry, męski głos. – Wynoś się stąd gówniarzu!
„Co jest? Jak to? Dlaczego? Co jest grane? Gdzie ja jestem?” Ktoś mnie szturcha. Z trudem unoszę powieki. Moim oczom ukazuje się wściekła twarz woźnego. Siedzę na fotelu w hallu akademika.
- Już cię tu nie ma!
Krzepki woźny z łatwością unosi mnie z fotela, boleśnie ściskając mi ramię i popycha w stronę drzwi. Zataczam się, ale trafiam ręką na klamkę, naciskam ją i czym prędzej opuszczam pole rażenia ciecia. Wychodzę na dwór. Poprzez drzewa prześwitują łososiowe promienie wschodzącego słońca. Jest piąta z minutami. Nieodebranych pięć połączeń od mamy i Ani. „Ciekawe czy ze sobą rozmawiały?” Jest też wiadomość: „ODEZWIJ SIĘ KONIECZNIE. MAMA.” – Spoko mamo. Zaraz będę w domu.
Zbaczam na chwilę w krzaki, żeby się odlać. W ręku mam resztkę wczorajszego piwa. Kiedy spałem, trochę ulało się na spodnie, tworząc rozległą plamę. Nie jestem pewien, co działo się w nocy. Nie wiem ile czasu pałętałem się po pustych korytarzach akademika, daremnie szukając Julii. Pamiętam tylko, że coś sobie postanowiłem. Ale co?
Stoję na przystanku. Stoję oczywiście na całej płycie. Mimo to czuję się dziwnie. Inaczej niż zwykle po takich nocach. Dopijam piwo. Dręczy mnie przekonanie, że muszę coś zrobić. Coś bardzo ważnego. Widać już nadjeżdżający tramwaj nr 17. Zamykam oczy. W jednej chwili ukazują mi się czarne źrenice Tommiego. Chwilę potem słyszę jego głos: „ N i e m a n i c s ł o d s z e g o n i ż p u s t k a i n i c s m u t n i e j s z e g o n i ż p o i n t a…” i wiem. Otwieram oczy i patrząc prosto w słońce, robię pół kroku naprzód. Spoiny łaskoczą mnie w pięty, słońce zalewa umysł. Wyciągam dłonie. Powietrze wibruje. Łoskot jest coraz bliżej, jest we mnie. „Słyszysz? To rydwan słońca.” Robię jeszcze krok…