- Sto osób zgin??o w dzisiejszym zamachu bombowym. - na ekranie telewizora przewija?y si? zakrwawione zw?oki. - Dotychczas, ?adne z paramilitarnych ugrupowa? terrorystycznych nie przyzna?o si? do zamachu.
- Po co to ogl?dasz? - to nie by?o pytanie, raczej pretensja.
M?oda dziewczyna nawet nie podnios?a g?owy.
- Przecie? lekarz powiedzia?, ?e mam si? czym? zaj??, no to si? zajmuj?. - prawie, ?e odszczeka?a.
- Ale nie tym gównem, ksi??k? jak?? przeczytaj, albo kurwa nie wiem.
- Mo?e co? z biologii? - zapyta?a sarkastycznie, chowaj?c g?ow? mi?dzy r?kami.
- Ja Jarek Szewczyk mówi? ci - Wy??cz to kurwa! - powstrzyma? si? od r?koczynu i wyrywaj?c jej pilota wy??czy? telewizor. - Wróc? we wtorek. - kucn?? przy niej. - Wytrzymasz?
- Nie. - odpowiedzia?a z zimnym wyrachowaniem.
- B?dziesz musia?a. - wsta? i poprawiaj?c krawat skierowa? si? ku wyj?ciu. - Pami?taj nie masz innego wyboru. - rzuci? jeszcze w drzwiach.
Wpatrzona w czarny ekran telewizora, maj?c jeszcze w oczach ten groteskowy obraz Jarka w garniturze, powiedzia?a sama do siebie.
- Jebane pulp fiction. - nie pomog?o.
Jarek otwieraj?c pilotem gara? us?ysza? dono?ny skowyt motoru. Sportowa Honda ?cinaj?c zakr?t wpad?a na podjazd.
- No, jeste? wreszcie. - zwróci? si? do motocyklisty. - A kask? - zapyta?, zdaj?c sobie wreszcie spraw?, czego brakuje Marcinowi Irysowi.
- A po chuj mi kask? I tak nie mam prawa jazdy na ten z?om. - zsiad? z motoru. - Wczoraj kupi?em! - oznajmi?.
- Nie masz prawka na to co?? Z?api? ci? i zabior? to cacko. - Jarek podszed? do motoru.
Marcin tylko pokr?ci? g?ow?.
- Nie ma si?y, ?eby mi go zabrali. Prezent od tatusia.
- Zapomnia?em, ojciec komendant. - przyjrza? si? pojazdowi. - Kurwa, ja mam Hond?, to ty te? musia?e? sobie kurwa Honde kupi?.
- Wyraz podda?stwa. - Marcin sk?oni? si? s?u?alczo teatralnym gestem.
- No, nie pajacuj. B?d? we wtorek. Masz si? kurwa zaopiekowa? Beat?. - skierowa? si? do swojego samochodu i otwieraj?c drzwi doda? jeszcze. - Tylko, jak b?dziesz j? kurwa wozi? na tym czym?, to ma je?dzi? w kasku, rozumiesz?
- Jasne. - Marcin machn?? r?k?. - No to, na zachód kapitanie! -odprowadzi? wzrokiem oddalaj?cy si? samochód.
Nie by?o jej w sto?owym, id?c przez przedpokój przesz?o mu przez my?l, ?e mo?e w?a?nie teraz skacze przez okno. Otworzy? drzwi od ?azienki. "Tak, ta wersja by?a bardziej prawdopodobna." - pomy?la?, obezw?adniaj?c Beat?. Chwila szamotania si? na pod?odze i ju? zdo?a? j? uspokoi?.
- Oj, m?oda. - zwróci? si? do niej luzuj?c troch? u?cisk.
- Oj, m?ody. - za?mia?a si?. - Wiesz, ?e nawet ciesz? si?, ?e? mi przeszkodzi?.
- A chuj mnie to obchodzi, ?e si? cieszysz. Mam ci? na g?owie do jebanego wtorku. Super. Zrób lepiej co? do jedzenia. - pu?ci? j?, opieraj?c si? o zimne bia?e kafelki przetar? r?k? twarz.
- Zamówi? pizze. - oznajmi?a b?d?c ju? w korytarzu.
Marcin wsta? i spojrza? z góry na gotow? do u?ycia strzykawk?.
- Kocham ci?. - rzek? depcz?c j?.
Znów to robi?, a przecie? prosi?a go o wyrozumia?o??. Pcha? ?ap? w to tak sponiewierane ?yciem miejsce. I to przy wszystkich.
- Nie! - krzykn??a w ko?cu tak, ?e nie tylko zamilk?a rozmowa przy ich stoliku, ale przy kilku s?siednich..
- Co kurwa, nie? Nie chcesz, ?ebym ci zrobi? dobrze? - Fazi nie kry? rado?ci, jak? sprawia?o mu sponiewieranie tej dziewczyny.
- Wychodz?! - spróbowa?a wsta?, ale Fazi wykr?ci? jej r?ce.
- To id?! - za?artowa?, a pozostali kompani przy stoliku wybuchli gromkim ?miechem. Kiedy? chcia?a pozna? jego kolegów.
Broni?a si? przed ?zami, ale jak zwykle przegrywa?a. Znów spróbowa?a si? wyrwa? i jakim? sposobem znalaz?a si? na pod?odze. Pod nosem mia?a nogi jednego z przyjació? Faziego.
- Chcesz mi wyliza? buty? - zapyta? kole? o przezwisku Yeti.
Nieoczekiwanie, tak dla aktorów tej komedii, jak i widzów, kto? poda? dziewczynie r?k? pomagaj?c jej wsta?.
- Co dotykasz mojej laski kole?? - Fazi, tak si? oburzy?, ?e a? wsta?.
- Ty ch?opcze, we? swoich kolegów i spierdalaj st?d, ostatni raz ci? widz? w tym klubie. - Jarek poczu?, ?e dziewczyna chc? ucieka?, przytrzyma? j?. - I na co kurwa czekacie gówniarze, na oklaski?
- Robol si? o tym dowie. - Fazi próbowa? jeszcze grozi? wycofuj?c si?.
- Tak, dowie si? o tym i spu?ci wam wpierdol.
Chocia? nieproszeni go?cie sami by wyszli, to Jarek da? znak ochroniarzom. Przytuli? roztrz?sion? dziewczyn?.
- Wiesz kim jestem? - zapyta? si? jej.
- Tak wiem. - odpowiedzia?a, czuj?c jak powoli si? uspokaja.
- Ile mo?na czeka?? - ?wiadomo?? tego, ?e b?dzie musia? uwa?a? na Beat?, przez okr?g?e pi?? dni, tylko pot?gowa?a jego g?ód.
- Pizza na telefon. - oznajmi?a Beata przeszukuj?c Jarkowy zbiór p?yt kompaktowych.
- Pizza na telefon! Te? mi co?, to ja ju? szybciej na telefon rozwo?? towar, czy kurwa panienki szybciej na telefon przyje?d?aj?.
- Jednym s?owem jeste? g?odny.
- Jak kurwa ma?. - dzwonek do drzwi by? jak wybawienie.
Marcin wsta? i otworzy? drzwi wej?ciowe.
- Best Pizza, dla wszystkich! - oznajmi? pryszczaty czternastolatek.
- Pizza na telefon, to przeci?tnie jest pi?? jebanych minut, nie? - Marcin chcia? si? wy?y? na tym ma?ym gnojku, potrzebny by? mu tylko pretekst. - A tu kurwa, co? Pó? godziny!
- No, tak. Ale ja rozwo?? pizze na rowerze. - wskaza?.
- To spierdalaj. - Marcin zabra? ch?opakowi pizze i zamkn?? drzwi wej?ciowe.
- Ej! A pieni?dze! - awanturowa? si? nastoletni dor?czyciel.
Marcin odetchn?? g??biej i otworzy? na powrót drzwi.
- Ty pryszczak nie dr?yj japy, bo ludzi pobudzisz.
- Prosz? o pieni?dze. - upiera? si? ci?gle ch?opak.
Irys z?apa? go za fraki i rzuci? na trawnik.
- Uwa?aj, bo ci ten rower po?amie.
Pryszczak zmy? si?. Marcin zamkn?? drzwi i kieruj?c si? do jadalni pomy?la? sobie - "Troch? brutalno?ci i ju? spierdalaj?."
- I jeszcze zimn? przywióz?. - marudzi? pa?aszuj?c kolejny kawa?ek.
Beata bardziej rozkoszowa?a si? kawa?kiem muzyki puszczonym na wie?y, uderza?a rytmicznie palcami o stó?.
- ...and they won`t see blood, till they hit the ground! - pod?piewywa?a.
Marcin westchn??.
- Muza dobra, tylko nie wydzieraj si?. - Beata zabra?a si? pokornie za pizze.
- Wi?c, jak b?dzie? - zapyta?a w ko?cu.
- Dzisiaj tu przenocuj?, jutro mam woln? chat? i robi? imprez?, b?dziesz na niej. A potem si? zobaczy.
- Cancer? - zwróci?a si? do niego urz?dowo.
- Nio? - podniós? wzrok.
- B?agam nie daj mi tego wzi??.
- No przecie? nie daj?. - wzruszy? ramionami, by po chwili z?ama? sobie z?b, na kawa?ku pizzy. - Best pizza. - wymamrota?. - Przecie? tego si? nie da je??. - wsta? i skierowa? si? do ?azienki.
- Cancer?
- No? - odwróci? si?, nie kryj?c z?o?ci.
- Opiekuj?c si? mn?, sam te? tego nie bierz.
Zapanowa?a cisza.
- A co ty kurwa my?lisz, ?e zaboli mnie z?b i ju? musz? wzi???
Poczu?a spokój, kiedy prowadzi? j? do stolika, przy którym nie zna?a nikogo.
- Janis, Sylwia i Baba Jaga, a panowie to Cancer, Fretka i Niuniek. - Szewczyk przedstawi? nastoletnie towarzystwo. - No usi?d? z nimi, ja za?atwi? par? rzeczy i zabieram ci? st?d.
Towarzystwo zrobi?o jej miejsce i Beata czuj?c ju? zal??ki pewno?ci siebie, zdoby?a si? na u?miech.
- Co o tym my?lisz? - Janis zapyta?a Fretk? o now? twarz.
- Owieczka.- Fretka pokiwa? tylko g?ow?.
- A tera nam powiedz, jak masz na imi? i jak si? nazywasz.- Niuniek pos?a? jej naprawd? przyjacielski u?miech.
Beata wygra?a panuj?c? przez chwil? cisz?. Z minuty na minut? zyskiwa?a w oczach tej zgrai wilków.
- Nazywam si? Beata. - odpowiedzia?a, jak najpowa?niej.- Beata w potrzebie dzia?y. A tak w ogóle to fajnie was pozna?.
Patrzy? w szklane pud?o, b?d?c pewnym, ?e ju? zasn??a. G?adz?c jej w?osy spojrza? na ni? z góry. Kolejny raz musia? doceni? Szewczyka. Wyci?gn?? takie diament z totalnego rynsztoku.
- Podobam ci si?? - zapyta?a cicho.
- No. - Marcin pokiwa? tylko g?ow?.
- ?al ci mnie? - nie mog?a si? pohamowa? przed tym pytaniem.
- Nie. - rzuci? oschle, znów wlepiaj?c wzrok w szklany ekran.
- To dobrze. Jeste? pierwsz? osob? z towarzystwa Szewczyka, która nie mówi mi, jak to mnie ?ycie skrzywdzi?o. - jej g?owa znów opad?a. - Nie ci?gnie ci? do przygrzania?
- Nie.
- Jak to mo?liwe?
- Nie mam jebanego poczucia winy. - u?miechn?? si?, przytulaj?c j? nieco mocniej ni? opiekun powinien.
Fazi zacz?? si? z ni? spotyka? z przekory. Kolesie mówili, ?e nie da rady jej starszemu. Ju? drugiego dnia obcowania z Beat? przysz?o mu pozna? pana Szyndel. Szli ulic? trzymaj?c si? za r?k?, gdy ?ó?ty polonez podjecha? do nich powoli. Czterdziestolatek z lekk? nadwag? wychyli? g?ow?.
- Chod? tu. - rozkaza? nie podnosz?c g?osu.
Beata chcia?a go us?ucha? jednak Fazi przytrzyma? j?, dok?adnie tak samo, jak kilkana?cie dni pó?niej przytrzyma? j? Szewczyk. Podszed? do samochodu. Cios z glana wbi? ojca Beaty do ?rodka samochodu. Fazi przeskoczy? przez mask? i otwieraj?c drzwi od strony kierowcy wyci?gn?? przera?on? ofiar? na ulic?. Szyndel dosta? wtedy pierwszy raz w ?yciu prawdziwe lanie.
"Czwartek czysto?ci"
Cancer jednego czego chcia? naprawd? to pami?ta? swoje sny, czasami puste flashbacki dawa?y mu namiastk? w?asnej wyobra?ni, ale nigdy nie dane mu by?o przypomnie? sobie tre?ci snu. Wi?c odda? si? snom na jawie. Teraz przekl?? w duchu, zdaj?c sobie spraw?, ?e cho? nie min??o pi?? sekund od otwarcia oczu, on ju? nie ma bladego poj?cia o czym ?ni?. W telewizorze lecia? poranny program z równie? porannym dylematem kawy czy herbaty. Przypomnienie sobie o Beacie by?o, jak cios w serce. "Na pewno przygrza?a" - pomy?la?, gdy nagle us?ysza? za sob? znajomy g?os.
- Ty rak co chodzisz wspak! Mam nadziej?, ?e lubisz jajecznic?.
Obejrza? si?, Beata nios?a patelnie na ju? nakryty stó?.
- To zale?y czy kucharz by? nagrzany. - pozwoli? jej po?o?y? patelnie na stole. - Podejd? tu! - jak na siedemnastolatka mia? w?adczy g?os.
Beata podesz?a.
- Spójrz swojemu dziecku w oczy. - za?artowa?a.
Ca?e to patrzenie w oczy, mo?na by?o o kant dupy rozbi?. Cancer po prostu wiedzia?, czy osoba jest nagrzana, po prostu wiedzia?.
- A wi?c mamy czysty czwartek. - u?miechn?? si? przytulaj?c j? po przyjacielsku. - Z czym ta jajecznica?
- Z pomidorami.
Uleg?a. Pod naporem uczu? Jarka, do którego tak naprawd? nic nie czu?a, uleg?a pozwalaj?c si? wys?a? do jakie? prywatnej kliniki odwykowej. Odtrucie fizyczne, ca?e to gówno i ból zmyto z niej, tak badziewnie, ?e gdy wychodz?c wita?a si? z Jarkiem, nie mog?a zerwa? sztucznego u?miechu z maski nowej drogi. Jarek pilnowa? jej, z tak? czu?o?ci?, o jak? nie podejrzewa?aby nikogo. Pogodzi?a si? z tym, ?e zosta?a skazana na tak maksymalne uczucia. Bo przecie? maksymalne by?o to, ?e pierdoli? j? ojciec. Te? wk?adaj?c w to ca?e swoje serce i 12 niemytych centymetrów. Maska oboj?tno?ci spowodowa?a, ?e nie mog?a, a nawet nie chcia?a sobie doceni? Szewczyka.
Gdy podje?d?ali pod blok Marcin cicho przekl??. Jego starsi w?a?nie wynosili ostatnie walizki. Ci??ko pracuj?ce ma??e?stwo wyje?d?a?o wykorzysta? d?u?szy weekend.
- Och Synku! Jeszcze zd??ysz nas po?egna?. - matka ostatnio strasznie si? podnieca?a swoim ma?ym Marcinkiem, wlewaj?c w niego nadmiar uczu?.
- Synku! - ojciec po?o?y? walizy na pod?odze.- Dzwoni?em do tego doktora. To najlepszy specjalista, przyjmie ci? jutro.
- Ojciec! - krzykn?? niespodziewanie ch?opak schodz?c z motoru.- Umawiali?my si?! Zosta?o mi pi?? lat! Wi?c dajcie mi te pi?? lat prze?y?.
Matka próbowa?a powstrzyma? p?acz, lecz rozbecza?a si? na dobre chowaj?c si? w ?rodku auta typu Kombi.
- A jak tam prezent? - zapyta? jeszcze ojciec pakuj?c walizk? do baga?nika.
- Dobrze, ujdzie w t?oku. - Marcin gasi? w sobie gniew jeszcze kiedy rodzice znikli zza zakr?tem.
- O czym oni mówili? - zapyta?a nie?mia?o Beata
- O chemioterapii. - wyja?ni? Cancer.
Marcin siedzia? skulony na schodach pierwszego pi?tra. Zapada? si? g??boko, zapada? si? w co?, co wita?o go z otwartymi czerni? ramionami. Niuniek zbiegaj?c, prawie si? potkn?? o skulonego ch?opaka. Ju? chcia? skopa? t? ofiar? losu, gdy zda? sobie spraw?, kto kryje si? pod t? k?p? d?ugich czarnych w?osów.
- Co jest Marcin?
Ten podniós? powoli wzrok.
- Zawsze szuka?e? mi jakiego? przezwiska, nie Niuniek?
- No, a ty co? Medytujesz szukaj?c swojej wyszukanej g??bokiej ksywy?
- Powiedzmy, ?e to ona mnie znalaz?a. - Marcin stan?? na równe nogi, z dziwn? wy?szo?ci?.- Rak, tak mnie nazywajcie.
Niuniek pozwoli? ciszy trwa?, a jego umys? przetrawi? przyczyny tej ksywki.
- Rak? To brzmi do dupy. Lepiej Cancer stary.
- Cancer? - Marcin czu?, ?e s?owa Krzy?ka osiadaj? na nim.
Dochodzi?a siedemnasta, kiedy Goofie i M?oda siedzieli przy Cancerowskim kompie, graj?c przeciwko sobie w jakie? mordobicie. Beata siedzia?a po turecku obserwuj?c ten pojedynek, jak co? najbardziej nierealnego. Max wtoczy? si? do pokoju ju? lekko podpity. Spojrza? na monitor.
- Kurwa, M?oda, daj mu jakie? szans?. Albo lej go, póki Sylwia si? nie poka?e. - usiad? na ?ó?ku obok Beaty. - A ciebie, chyba nie znam. - u?miechn?? si?.
- Nie znasz. - potakn??a.
- Jeste? jedna z tych tajemniczych osiemnastek? - zmierzy? j? wzrokiem.
- No. Nie b?d? zna?a tu nikogo, no mo?e oprócz Fretki i Niu?ka. - opar?a g?ow? na podarowanym ramieniu. - Tajemnicza osiemnastka. - powtórzy?a sobie. - Ka?dy ma chyba jakie? te, no, sekrety.
- Nawet dwa. - Max u?miechn?? si?, widz?c jak M?oda wyci?ga Goofiemu kr?gos?up na ekranie.
- Zdradz? ci mój jeden. - Beata nachyli?a si? Maxowi do ucha. - Potrzebuj? czysto?ci.
Ca?y brud, które by?o jej dane w ?yciu przyj??. Cala nienawi?? i ?al. Nawet w klinice j? nie wyczy?cili jak trzeba, mog?a by przysi???, ?e zamiast zdj?? brzemi? uzale?nienia, na?o?yli jej kolejn? mask?, tym razem zbyt banaln?, by mog?a przetrwa?. Czysto??, chcia?a dotkn?? czysto?ci. Spróbowa? jej, spróbowa? czysto?ci, która by?aby ostatnim posi?kiem przed zej?ciem.
- Nie! Wy??cz to kurwa! - g?osy oburzenia opanowa?y pokój jadalny.
- Co jest? - Marcin b?d? ju? po paru piwach, bardziej zgrywa? si? na pijanego, ni? by? w rzeczywisto?ci.
- Puszcza ju? pi?ty raz t? sam? piosenk? Depeche Mode. - gor?czkowa? si? Goofie.
- Tak? - Cancer spojrza? na Squinta. - Nie zauwa?y?em. - podrapa? si? po g?owie. - Ale zmie? p?yt? Squint.
Baba Jaga siedz?c obok Beaty skr?ca?a skr?ta.
-... podobno go?ciu wróci? na pobojowisko, szuka? r?ki swojego dziecka. Wyobra?asz to sobie? Jebane bagno. - Jaga skomentowa?a zamach terrorystycznych, o którym s?ysza?a, jedz?c kolacje z rodzicami. - No to pu??my to z dymem. - poda?a skr?ta Beacie.
Beata zaci?gn??a si?, maj?c nadzieje, ?e to co? nie spowoduje wizualizacji brudu, który jak najbardziej dos?ownie opanowywa? jej zmys?y. Odda?a skr?ta kole?ance.
- Patrz kurwa na kolesia. - Jaga nie dowierza?a widz?c m?odego ch?opaka ubranego jak na pierwsz? komunie.
Beata spojrza?a na niego i nie by?o jej do ?miechu. Do pokoju wpad?a czysto?? i niewinno??.
- Ludzie to jest Jacek. Jacek to s? ludzie! - Marcin przedstawi? prawiczka reszcie popychaj?c go delikatnie.
- Cze??! - przywita? si? czerstwo i nie?mia?o ch?opak.
- Ahoj! - odpowiedzia? zgodnie ca?y pokój, nie zdaj?c sobie nawet sprawy kogo wita.
Jacek usiad? obok Beaty. Ta lustrowa?a go wzrokiem i by? ju? mo?na tak powiedzie?, sprzedany. Tymczasem Marcin przechodz?c przez przedpokój zauwa?y? uwieszonego telefonu Fretk?.
- Nie wiedzia?em, ?e tu wpad?e?, cze?? stary.
- Dzwonie po pizze, ile zamówi?? - zapyta? rzeczowo.
- Zadzwo? po best pizze. - Cancer za?mia? si? ponuro.
- Po co? - Fretka pokr?ci? tylko g?ow?, gdy? g?os w s?uchawce ??da? podania numeru telefonu. - Jaki tu jest kurwa numer?
- Na telefonie jest napisane. - Cancer ju? chcia? t?umaczy? Fretce "best pizze", gdy nagle Baba Jaga uwiesi?a mu si? na szyi.
- My tu dzwonimy w wa?nej sprawie... po pizze. - oznajmi? dziewczynie Cancer.
- Wa?na sprawa? Mówi?e?, ?ebym uwa?a?a na t? Beatk?, nie?
- No i? - Cancer prawie, ?e po?egna? my?li o Beacie.
- Chod?, sam zobacz. - poci?gn??a go za r?k?.
Tratuj?c jak?? bogu ducha winna par?, wpadli do pokoju jadalnego. Cancer mierzy? Beat? jaki? czas wzrokiem.
- Jedno pytanie, wzi??a? - jednak by?o to pytanie absurdalne, zwa?ywszy na to, co w tej chwili si? z Beat? dzia?o.
- Nie, ale zapali?a skr?ta z mieszanki Squnita. - Baba Jaga by?a ubawiona ca?? hec?.
Cancer przeciskaj?c si? przez t?um, z?apa? w ?elazny u?cisk Squinta i wyci?gn?? go w miejsce z którego by?o wida? Beat? i to co robi.
- Wyt?umacz mi kurwa jedno? Jak to mo?liwe, ?e taka dziewczyna jak Beata br?dzluje si? z tak? ciot?, jak ten Jacek.
- Jebane czary mary. - wzruszy? ramionami Squint. - I kurwa mnie nie strasz, bo my?la?em, ?e co? powa?nego si? sta?o.
- Ty si? przejmujesz? - zapyta? zdziwiony Cancer luzuj?c u?cisk.
- A? do pierwszego trupa, a wtedy b?d? ju? mia? wszystko w dupie.
Max opar? si? o framug? drzwi i spojrza? na Beat? z Jackiem.
- Mówi?a, ?e potrzebuje czysto?ci. - nie czekaj?c na reakcj?, ani Squinta, ani Cancera znik? w t?umie.
Spija?a z jego ust czysto??, z jego ruchów niedo?wiadczenie, z oczu ?atwowierno??. Brud zamiast ust?powa? ?mia? si? z niej. I nie by?o lepiej, by?o coraz gorzej. Nie potrafi?a przesta?.
"Pi?tek wydalania"
Obudzi?y go czyje? nogi nerwowo w?druj?ce mu po twarzy. Wy?lizn?? si? spod spoconych cia?. Z pozycji pionowej jego pokój jadalny wygl?da? jak miejsce masowej egzekucji. Pozlepianym cia?om rozmieszczonym na pod?odze wed?ug teorii chaosu brakowa?o jednego - ?wiadomo?ci. Spojrza? na zegarek. By?a dopiero szósta. Chwila zastanowienia po co jego instynkt samozapobiegawczy obudzi? go i ju? przypomnia? sobie o Beacie. Nie by?o jej w pokoju jadalnym. Staraj?c si? nie nadepn?? niczyjego cia?a przemierza? przedpokój w kierunku ?azienki. By?a tam, wymiotowa?a trzymaj?c si? kurczowo kibla.
- Cze?? Beatka. - zwróci? si? do niej, ale ta kontynuowa?a wydalanie form? doustn?. - Po co pali?a? to ?wi?stwo? - zapyta? w ko?cu.
Beata wsta?a i op?uka?a twarz wod?.
- Pozb?d? si? tego ma?ego pierdolca. - rzuci?a jeszcze wychodz?c. .
Ca?owanie si? z tym dupkiem, by?o jak wsadzenie palca do prze?yku. By?o to tak mocny zabieg psychiczny, ?e spowodowa? fizyczne wymioty. A wiadomo, jak czuje si? cz?owiek zaraz po zwymiotowaniu.
Leszek w?a?nie mia? si? k?a?? spa?, kiedy jego mieszkanie wype?ni? odg?os dzwonka do drzwi. Szybciutko, ?eby zapobiec pobudce rodziców doskoczy? do drzwi.
- Wreszcie odwiedzi?a? jedynego prawdziwego artyst?. - u?miechn?? si?, wprowadzaj?c j? do ?rodka.
- Przecie? obieca?am. A tak w ogóle, to musz? wzi?? prysznic.
- No, to poczekaj, dam ci jaki? r?cznik, czy co? tam. Jedno ale, z?otko.
- Mog? by? nawet dwa. - u?miechn??a si? zdejmuj?c buty.
- Nie obud? rodziców.
Chocia? sen go raz za razem powala? da? si? wyci?gn?? na miasto.
- Wygl?dasz lepiej. - sili? si? na jaki? artystyczny komplement.
- Ni? o szóstej rano? - za?artowa?a, próbuj?c wzrokiem za?apa? s?o?ce, jednak wielki parasol z reklam? piwa bezalkoholowego starannie to utrudnia?.
- Ostatnim razem, jak by?a? z Fazim, to wygl?da?a? nie weso?o, s?ysza?em, jak ci? Szewczyk wyratowa?.
- Fazi te? mnie ratowa?, czemu tym razem ma by? inaczej?
- S?uchaj, ja si? du?o z tymi lud?mi nie zadaj?, znasz mnie, znam wszystkich i nikogo. Ale Szewczyk jest w porz?dku, mo?e zapierdoli? komu? w interesach, ale ma serce.
- Mo?e. - zawaha?a si? jakby chcia?a co? powiedzie?, jednak zamilk?a.
- Raczej na pewno, nawet jak masz go w dupie, to trzymaj si? go. - Artysta kolejny raz by? pewny swojego.
- Dobrze panie Artysta, a powiedz mi co s?dzisz o brudzie, moralnym brudzie, który osiada w psychice.
- Nie wierz? w niego, ale kiedy? na pewno co? na tej podstawie namaluj?. - wybuchli ?miechem. - A teraz... - podniós? kufel piwa. - ...mam ochot? by? piany piwem bezalkoholowym o dwunastej w po?udnie.
Rozsta?a si? z Leszkiem Artyst? i zostawiaj?c na jego ubraniu resztki brudu uda?a si? z powrotem do Marcina. Wchodz?c do windy poczu?a si? jak suka na ?a?cuchu o rok m?odszego dupka. Minuta dzwonienia do drzwi spowodowa?a, ?e sama wesz?a do mieszkania. Mieszkanie nie przypomina?o miejsca imprezy.
- Marcin? - zapyta?a, wpadaj?c nagle w panik?, ?e jego rodzice wrócili i teraz b?dzie musia?a z nimi rozmawia?.
- W ?azience. - s?aby prawie, ?e niemy g?os Marcina dotar? do jej uszu.
Otworzy?a drzwi. Le?a? w wannie, w metrach sze?ciennych piany by?o wida? tylko jego g?ow?.
- Wyrzuci?em tego dupka i wiesz co, wcale z niego taki kutafon nie jest.
Beata usiad?a na kiblu.
- Prosi?am ci?, nie przygrzewaj jak si? mn? opiekujesz.
- Nie powiedzia?em ci najlepszego ten Jacu? chyba si? w tobie zakocha? i b?dzie na jutrzejszej imprezie.
?miech który móg? mie? tylko cz?owiek maj?cy wszystko w dupie, wype?ni? niewielkie pomieszczenie. Beata spojrza?a na Cancerowskie pude?eczko na specjalne okazje i niepewno?? trwa?a tylko chwil?. Przypominaj?c sobie s?owa Marcina, na pytanie jak on to robi, ?e powstrzymuje si? przed braniem - "Nie mam jebanego poczucia winy", wysz?a z ?azienki.
Siedzia?a na kanapie ogl?daj?c telewizj?. Politycy ró?nych frakcji k?ócili si? o kolejny wyimaginowany dla niej problem.
- I ja panu mówi?, prosz? pana - Polacy dowiedz? si?, jaka by?a prawda, wcze?niej czy pó?niej. - który? z polityków ostatni? si?? powstrzyma? si? przed bluzganiem na wizji.
- Prawda jest taka, ?e se przygrza?em. - odpowiedzia? Marcin wchodz?c do pokoju przepasany tylko r?cznikiem, usiad? obok Beaty. - Przepraszam, naprawd? spierdoli?em, a ty..- spojrza? na ni?. - nie wzi??a?. - pokr?ci? g?ow?. - Jakby? wzi??a, to bym mia? nie?le przejebane u Szewczyka.
- I tak b?dziesz mia?. - rzuci?a niby ?artem.
- Widzisz, ten synek, którego wczoraj, a ma?o co nie rozprawiczy?a?, to mia? by? jako taki folklor. Taki kto? do kopania w dup?. Ale mieszanki Squinta, zawsze wszystko spierdol?. - u?miechn?? si?. - Jak przyjdzie na jutrzejsz? imprez?, to masz mu powiedzie? "fuck you" i tyle. Z takimi gówniarzami zawsze s? problemy, a Szewczyk nie lubi problemów.
- Mam mu powiedzie? fuck you? - zapyta?a.
- No, fuck you motherfucker najlepiej. - wsta? i us?ysza? jeszcze od Beaty.
- Fuck you Cancerfucker.
- Wi?c kim ona dla pana jest? - zapyta? lekarz przegl?daj?c teatralnie teczk?. - Siostr??
- Tak, mo?e pan zapisa?, ?e jest dla mnie siostr?.
- Pana pieni?dze, ale musi pan wiedzie? na co si? porywa. W tej teczce nie ma nawet spisanych dziesi?? procent krzywd jakie przesz?a ta dziewczyna. Przyda?by si? jej psycholog.
- ?adnych psychologów. - uci?? krótko Szewczyk, wystarczy, ?e bidula b?dzie musia?a znie?? tutaj piek?o.
- Pan chyba nie rozumiem czym jest uzale?nienie heroinowe, po wyj?ciu st?d nie powstrzyma jej pan przed ponownym wzi?ciem.
- S?uchaj pan! Wyci?gnijcie to gówno z jej organizmu, za to wam p?ac?, a reszt? zostawcie mi.
- Jak mówi?em... - wzruszy? ramionami lekarz. -...to pana pieni?dze.
- Dzwoni? Niuniek! - Cancer niech?tnie budzi? Beat?.
- Niuniek, który to? - zapyta?a wpó?przytomna.
- Ten ?mieszny.
- A ten... i czego chcia?? - Beata usiad?a na ?ó?ku.
- Zabierze ci? do kina.
- Do kina czy na film?
- S?uchaj, on to robi dla mnie, bo ja chc? si? ciebie st?d pozby? cho? na par? chwil.
- Tak Marcinku, przygrzej sobie jeszcze, tylko nie zostawiaj ju? osprz?tu na zlewozmywaku i jeszcze jedno, chc? mie? telefon i adres tego gnojka. Jacek mu by?o na imi?, nie? Mo?e powiem mu fuck you wcze?niej, ni? sobie tego ?yczysz.
Wbita w ciemno?? kina obserwowa?a ekran. Dopiero w trzydziestej minucie filmu r?ka Niu?ka opad?a na jej udo.
- A potem mam ci go owin?? j?zykiem? - Beata obdarowa?a Niu?ka tandetnym spojrzeniem.
- Sorry. - wycofa? r?k?, speszony.
- ?artowa?em. -po?o?y?a jego d?o? z powrotem na swoim udzie. - Jak ty w ogóle masz na imi??
Krzysiek ju? zebra? si? w sobie, ?eby oznajmi?, ?e jest Krzysiek, gdy sal? wype?ni? dono?ny g?os.
- Nó? wbije si? w stó?! - dwa rz?dy za nim, m?ody ch?opak sta? z roz?o?onymi r?kami.
Beata spojrza?a na ekran i rzeczywi?cie nó? wbi? si? w stó?, u?miechn??a si? g?upio.
- Ty skurwysynu! Wypierdalaj z sali! - to jaki? nastolatek z trzeciego rz?du zbulwersowany zachowaniem tego który wiedzia?, ?e nó? wbije si? w stó?, postanowi? walczy? o swoje spo?eczne prawo do tego tandetnego filmu.
Ch?opak potulnie opu?ci? sal? kinow?.
- Ja mam na imi? Krzysiek, a to by? Wojtek.
- Znasz tego pojeba?
- Pojeba? Pisarz m?odego pokolenia, zawsze mówi?, ?e pisze dlatego, ?e go wkurwiamy.
- A ty wiesz co si? zaraz stanie na ekranie?
- Wiem, widzia?em ten film z siedem razy.
- A wi?c zabra?e? mnie do kina, nie na film.
Widzia?a ju? wiele nastoletnich pokoi, ten by? inny. Du?o ?wiec, prawie ?e czarne ?ciany, z którymi kontrastowa? olbrzymi, na ca?? ?cian? czarno-bia?y plakat z Morrisonem.
- Wiesz jakie pytanie zadaj? dziewczyny, kiedy pierwszy raz wejd? do tego pokoju? Czy jestem satanist?? A kiedy mówi?, ?e nie jestem, to pytaj?, czy mo?e lubi? The Doors.
- A lubisz? - Beata przegl?da?a zbiór ksi??ek.
- A czy to wa?ne? Ryj Morrisona pasuj? mi jako? do tych ?cian.
- Wi?c co teraz? Mam ci go zawin?? j?zykiem? - podesz?a do niego powoli.
- Niekoniecznie. - z?apa? j? za r?k? i przyci?gn?? do siebie.
- Dlatego, ?e niby teraz jestem dziewczyn? Szewczyka?
- Nie chc? mi?? miernej z biologii. - wymusi? u?miech.
Przytuli? j?.
Krzysiek zasn??, a ona le??c w jego obj?ciach, my?la?a o Jacku, o tym ma?ym gówniarzu. Nagle co? w niej drgn??o, jaka? ch?? zemsty za wszystkie dotychczasowe krzywdy, za to co j? spotka?o i za to, ?e nie mog?a pokocha? tego jebanego Jarka Szewczyka. Nie budz?c Krzy?ka usiad?a przy jego biurku. Pogr??ona w ciemno?ci wykr?ci?a numer.
- Halo? - us?ysza?a totalnie zaspany g?os Jacka.
- My?la?am o tobie.
- Beata, to ty?
- Zgad?e?.
- Dlaczego dzwonisz tak wcze?nie? - faktycznie by?a dopiero czwarta rano. - Co si? sta?o?
- Kocham ci?.
Od?o?ona s?uchawka przefiltrowa?a brud w wielkie b?yszcz?ce k?amstwo.
"Bo przecie? dzisiaj jest sobota"
Obudzi? ich pisk aparatu. Niuniek zak?adaj?c szorty odebra? telefon.
- Robol? Co, wyskoczy? z balkonu? Ja pierdol?, jeszcze wczoraj go widzia?em w kinie. - Niuniek ca?kiem zbity z tropu pokr?ci? g?ow?. - Dobra zajm? si? Anet?. To pa. - od?o?y? s?uchawk?.
- Kto wyskoczy? z okna? - Beata szuka?a ubrania.
- Ten od no?a wbitego w stó?.
- Nie ma to, jak dobrze rozpocz?ta sobota, co? - Beata po?o?y?a si? znowu na materacu.
Marcin przyjecha? po ni? i kiedy ju? wrócili do niego, zapyta? przekr?caj?c klucz w drzwiach.
- I co zadzwoni?a? do niego i powiedzia?a? mu fuck you?
- Dzwoni?am. - uci??a krótko wchodz?c do mieszkania i kieruj?c si? do ?azienki.
- Niuniek pojecha? zaopiekowa? si? Anet?? - Marcin szykowa? co? do jedzenia.
- Tak. - Beata krzykn??a z ?azienki.
- Szkoda Wojtka, pisa? dobre opowiadania. Mieli?my nakr?ci? film, kiedy?. A gówno. - zabra? si? za krojenie pomidorów.
- Wiesz jaka jest tajemnica? Tajemnica to, w?a?nie to, ?e nie ma ?adnej tajemnicy. - Fretka cieszy? si?, ?e z za?apa? z Beat? tak dobr? faz?.
- A tajemnica na to - niemo?liwe. - zachichota?a.
- No, ale spójrz na to, taki wiek, ci?gle jest cz?owiek niezadowolony, szuka jaki? wy?omów w narzuconych badziewnie dogmatach, a tak naprawd? trzeba ?y?. Wojtek by? tego najbli?ej, wystarczy?o, ?e usiad? pod drzewem dotkn?? r?k? trawy i nie zadawa? ?adnych pojebanych, dziecinnych pyta?.
- My?lisz, ?e zobaczy? krew?
- Co? - Fretka nie lubi? krwi, by?a to jedna z rzeczy, do której wiedzia?, ?e b?dzie musia? prze?ama? opór, w ko?cu wybiera? si? na studia medyczne.
- Jest taki tekst piosenki "..and they won`t see blood till they hit the ground." My?lisz, ?e Wojtek zobaczy? wreszcie swoj? krew?
- No my?l?. Nie by? taki durny, ?eby skaka? bez potrzeby, ale czy dla krwi? Nie wiem. Jedno jest pewno, jego ksi??ka stanie si? jeszcze poczytniejsza, mo?e nawet nakr?c? na jej podstawie film.
- Szkoda, ?e nie pozna?am tego pojeba. - Beata potrz?sn??a g?ow? i w?osy opad?y jej na twarz.
- Jego lepiej by?o czyta?, ni? zna?. - za?mia? si? Fretka.
- Ty stary, o co ci chodzi?o z t? best pizz? przedwczoraj? - Fretka w?a?nie szykowa? si? do zamówienia ?arcia.
- Co? Best pizza? Co ty pierdolisz? - Marcin nie kry? zdziwienia.
- Niewa?ne. - Fretka machn?? r?k? ?api?c za s?uchawk?.
Cancer popatrzy? na niego podejrzliwie i nagle wspomnienie best pizzy wydoby?o si? na g?ówne pok?ady pami?ci. Ju? chcia? Fretce wyt?umaczy?, o co chodzi?o, gdy przerwa? mu dzwonek do drzwi. Otworzy?.
- Hej Jacu? jednak przyszed?e?. - zdoby? si? na wymuszony u?miech i przekl?? w duchu.
- Cze?? Marcinku? Jest Beata? - Jacek by? jak pewny siebie yuppie.
- Widz?, ?e nie marnujesz czasu, ale mówi? ci stary, Beata jest dzisiaj jaka? dziwna, nie zawracaj sobie ni? g?owy, popatrz jakie towary, siedz? tam w jadalnym. - zanim zako?czy? ostatnie zdanie by? ju? pewny, ?e to nie przejdzie. "Powiedzia?em towary?" - zapyta? sam siebie ze zgroz?
- Nie obchodz? mnie jakie? towary , pyta?em gdzie jest Beata.
"Jebany gówniarz." - przemkn??o w my?lach Marcinowi.
- Ale z ciebie twardziel. - mia? ochot? tu i teraz spra? tego ma?ego gnojka. - No ogierze, Beata jest w pokoju po lewej. - oznajmi? modl?c si? w duszy, aby Beata obdarzy?a tego lalusia s?odko-gorzkim fuck you.
- Dzi?ki. - us?ysza? jeszcze.
Marcin opar? si? o framug? obserwuj?c drzwi za którymi znikn?? Jacek. Nagle poczu? jak co? ci?gnie go do pokoju jadalnego. To Janis poci?gn??a go do grupowego zdj?cia. Po chwili le?a? ju? na jakie? kanapie z Bab? Jag? w d?oni i z jej j?zykiem w ustach, targa?o nim dziwne uczucie, jakby co? chcia? zrobi?, ale nie móg? tej potrzeby sprecyzowa?, rozmy?laj?c nad tym, podda? si? ca?kowicie pieszczotom Baby Jagi. Po chwili ta zosta?a zrzucona z niego przez Fretk?.
- Stary, kto? odje?d?a w?a?nie twoim prezentem! - Fretka rzadko si? gor?czkowa?, ale tym razem ten fakt naprawd? go podnieci?.
Marcin jak dzikie zwierze dopad? do okna i ujrza? bli?ej nie sprecyzowane osoby oddalaj?ce si? na jego dumnym jedno?ladzie.
- Moja Honda! Kurwa ma?, zajebali moj? Honde, skurwysyny!
Gdzie? na wzgórzu, w t? gwia?dzist? noc, obok sportowej Hondy Beata miesza?a k?amstwa z naj?wi?tsz? prawd? dla siebie i nie wiedzia?a ju? tak naprawd?, czy Jacek ma by? dla niej zemst?, czy darem bo?ym, czy inn? choler?.
- Chc? kocha?, kocha? tak niewinnie i prawdziwie, kocha? tak idealistycznie, kocha? i by? kochan?. - stopniowo ton??a we w?asnym k?amstwie, które zacz??o b?yszcze? zbyt mocno, by mog?o by? u?yte, jako narz?dzie zranienia tej niewinno?ci, która by?a teraz ca?a jej. - Ca?e ?ycie do czego? zmierzam, ale ci?gle gubi? jako? drog?.- z jej oczu zacz??y p?yn?? ?zy.
- Ja ci? kocham. - Jacek patrzy? na ?zy, nie znaj?c ca?kowicie kontekstu.
"Sunday Bloody Sunday"
Patrzy?a na niego, le?a? nagi na trawie. M?ody szesnastoletni Jacek, po swoim pierwszym razie. A ona? Sama nie wiedz?c ju? czego chce, my?la?a co mu powiedzie?, kiedy si? obudzi. Cho? daleko by?o jej do jakiegokolwiek uczucia do tego ma?ego gnojka, musia?a to us?ysze?.
- Czy ta noc co? dla ciebie znaczy?a? I czy nadal mnie kochasz? - zapyta?a, gdy ten si? obudzi?.
- Mówi?, ?e pierwszy raz pami?ta si? do ko?ca ?ycia. - by?a pewna, ?e pod po wieczór nie?le ubawi? j? te o dziwo szczere gówniarskie s?owa.
?eby nie poczu? si? za pewnie, przypomnia?a mu, ?e musi odda? Marcinowi motor i u?miechn??a si? na my?l, co Cancer zrobi temu ma?emu gnojkowi.
O dziwo Cancer nie zabi? tego ma?ego gnojka. Po?egna? go nawet serdecznie, gdy? zda? sobie spraw?, ?e ten ma?y fiutek, jak?kolwiek by nie by? zabawk? w r?kach Beaty, prze?y? w?a?nie noc swojego ?ycia i na swój sposób sprosta?, chocia?by w prowadzeniu tego sportowego motoru. Po chwili by? ju? w domku Szewczyka szukaj?c Beaty. Tym razem by?o to, a? nader do przewidzenia, le?a?a nieprzytomna na ?ó?ku.
- No, to? j? wydubczy? Jacu?. - Marcin powiedzia? sam do siebie.
Mina mu zrzed?a, kiedy zobaczy?, ?e odwrócona g?owa tonie w ?linie i krwi.
- Kurwa ma?! - przetar? r?k? twarz. To by?o za du?o, nawet dla tak m?skiego siedemnastolatka, jak on.- Spokojnie..- cofn?? si? o par? kroków.-...spokojnie.- dopiero teraz zda? sobie spraw?, ?e na te pó? roku obcowania z heroin?, to jest pierwszy raz jak widzi taki bajzel.
"Do pierwszego trupa" - przemkn??y mu przez g?ow? s?owa Squinta. "Tak bo we wtorek mnie ju? Szewczyk zabije." - zmusi? si? do racjonalnego my?lenia, po kilkunastu minutach pogotowie zabra?o to co?, co kiedy? by?o próbuj?c? my?le? dziewczyn?.
Zostawi? j? na dos?ownie par? minut, a ta ju? zacz??a panikowa?.
- Zamknij jej kurwa dziób. - Yeti znów pomyli? si? w obliczeniach.
- Kurwa, jak? Pójd? tam, porozmawiam z ni?, mo?e za?nie, a za pi?? minut znowu to samo.
- Te? znalaz?e? sobie lask?. - Yeti odgarn?? cze?? proszku, który w?a?nie dzielili.- Laska z problemami emocjonalnymi.
- Odpierdol si? od niej Yeti. Osoba która bije siostr? i matk?, nie b?dzie mi prawi?a mora?ów.
- Ok.! Spoko, stary. Daj jej to.- wyspa? wydzielony proszek na sreberko.
- Brown? Ciebie ca?kiem pojeba?o. - Fazi pokr?ci? g?ow?, tak naprawd? wahaj?c si?.
- Chc? mie? tylko spokój nic wi?cej.
Krocz?c w t? i z powrotem, po tych bia?o-brudnych korytarzach szpitalnych wy?amywa? tylko palce.
- Fretka, przecie? on mnie zabije! Wróci i mnie zabije! - panikowa? po raz kolejny.
Fretka siedz?c spokojnie na jednym z rozlatuj?cych si? drewnianych krzese?, spojrza? na niego.
- Uspokój si?, kurwa! - wsta? i potrz?sn?? kumplem. - Mówi?em, uspokój si?! Gada?em z lekarzem, to niegro?ne zej?cie, wyjdzie z tego.
- Niegro?ne? Co ty pierdolisz? Ca?y ryj mia?a w krwi.
- Ka?da zapa?? z której si? wychodzi, jest niegro?na. - usiad? z powrotem na krze?le.- Wygl?dasz jakby? dopiero teraz pozna? cen? tego twojego odlotu.
- Pierwszy raz widzia?em taki babrownik, stary. - Cancer usiad? obok Fretki. - Tylko tyle.
Ca?a jego mozolnie budowana od pó? roku postawa za?ama?a si?.
- "..and they won`t see blood till they hit the ground." - przypomnia? sobie s?owa piosenki.
Ale grunt, ten prawdziwy grunt by? jeszcze par? stóp ni?ej.
- Szewczyk? - Robol zdziwi? si?, ?e kto? taki odwiedza jego skromne progi.
- Mia?e? kurwa mie? na niego oko. - Jarek wpakowa? si? do ?rodka.
- Mówi?em, ?e mo?esz wej???
- Mia?e? kurwa uwa?a? na tego gnoja.
- Zaraz, o kim ty mówisz?
- Dobrze kurwa wiesz, o kim mówi?. Musia?em tego skurwiela o pierwszej nocy goni? po w?asnym trawniku z kijem bejsbolowym w d?oni.
- Przecie?, nie mog? mie? Faziego na oku przez dwadzie?cia cztery godziny na dob?, ale zajm? si? tym.
- Teraz to ty mo?esz mie? tylko wyrzuty sumienia ?ysa pa?o. Rano zosta? przetransportowany do poprawczaka.
- No có?, mo?e i dobrze. Twój wybór nauczycielu biologii. Pami?taj tylko, ?e teraz to ju? nie b?d? mia? na niego ?adnego wp?ywu. - spojrza? na by?ego najlepszego przyjaciela ze szkolnych lat. - Mówisz, ?e goni?e? go z kijem bejsbolowym? A zaliczy?e? chocia? jedn? baz??
- Wy Dranie! - Cancer us?ysza? tylko krzyk a potem poczu?, jak kto? podnosi go i rzuca na bia?? ?cian?.
- Panie starszy! Niech si? pan kurwa uspokoi. - Fretka próbowa? zapanowa? nad sytuacj?, tym czasem Marcin zaliczy? kopniak w brzuch.
- Panowie! Tu jest szpital! - lekarz w??czy? si? do akcji.
- A to s? pierdoleni narkmani! - lekarz wycofa? si? powoli, stwierdzaj?c, ?e on te? mo?e oberwa?.
Marcin ?api?c oddech zablokowa? kopniak w twarz i przewróci? tego grubego wieprza. Stan?? na równe nogi i rzuci? jeszcze zwijaj?cemu si? na ziemi panu Szyndel.
- Ja ci? kurwa wykastruj?, na zewn?trz.
Nie ogl?daj?c si? opu?cili szpital. Lekarz pomóg? wsta? czterdziestolatkowi.
Siedzieli na ?awce obserwuj?c wej?cie.
- Mo?e lepiej poczeka? na Szewczyka? - Fretka próbowa? przedstawi? przed Cancerem jak?kolwiek alternatyw?.
- Na Szewczyka? Ja po?yj? tylko do wtorku, ale nie pozwol? sobie, ?eby taki córkojebca nazywa? mnie narkmanem, jeste? ze mn? czy nie?
- Daughterfucker. - Fretka u?miechn?? si?, ale widz?c w?ciek?e oczy Cancera doda? po?piesznie. - Tak stary, jestem z tob?, pewnie.
- Ale kwicza? jak ?winia. - Cancer par? godzin pó?niej podnieca? si? przy kuflu zimnego piwa.
- No kwicza?, ale kurwa stary, ta hera ci we ?bie miesza. - Fretka znów widzia? krew i nie by? z tego powodu zadowolony.
- Raczej rak mi miesza.
- Nazwij to jak chcesz. Si? lepiej martw o t? jeban? Beat?.
- Szewczyk mnie zabije i b?dzie spokój. Ale kurwa Szyndel ba? si? tej kastracji. - Cancer dopi? do po?owy kufel.
- Sko?cz ju?. - Fretka czu?, ?e jak zaraz nie zmieni klimatów, to w najlepszym wypadku zwymiotuje, rozgl?dn?? si? po sali. - Artysta! - krzykn?? w stron? baru.
Ten ogl?dn?? si? niech?tnie, ale widz?c, ?e tych dwóch go?ci nie popu?ci mu ignorancji, zszed? z sto?ka i podszed? do nich.
- A wy co? Osiemnastu lat jeszcze nie macie i piwo pijecie? - zagai? siadaj?c do stolika.
- Nie pierdol. Lepiej powiedz, ?e wygl?damy tak artystycznie, ?e tylko nas malowa?.
- Jak gówna w kadzi z ponczem. - Artysta ju? nie ?a?owa?, ?e tych dwóch go?ci w typie "Beavis i Butthead" przerwa?o mu samotne picie.
- S?ysza?e? o Beacie? - Cancer poczu? co? czego dawno nie czu?, wyrzuty sumienia tak silne, ?e musia? o nich mówi?.
- Jeszcze nie, ale widz?, ?e us?ysz?. S?ysza?em o Wojtku, mokra plama. - pokr?ci? g?ow?. - A mia?em ilustrowa? jego nowy zbiór opowiada?. A co z Beat??
- Przedawkowa?a. - uci?? krótko Fretka, maj?c nadzieje, ?e rozmowa zejdzie na jaki? prozaiczny temat. Nie zesz?a.
Kiedy otwiera? drzwi, by? pewny, ?e starsi wrócili.
- I jak min?? weekend synku? - zapyta?a od progu matka.
- Bajecznie. - odpowiedzia? zdejmuj?c buty.
"....till they hit the ground" - obliczy? w my?lach czas do powrotu z Niemiec Szewczyka.. zosta?o mu jakie? 32 godziny.
"Policyjny poniedzia?ek"
Cancer spokojnym krokiem przemierza? korytarz . Jednego by? pewien, ?e gorzej by? nie mo?e. Usiad? pod ?cian? staraj?c si? o niczym nie my?le? Zapadaj?c w co? pomi?dzy czuwaniem, a oboj?tno?ci? przygl?da? si? osobom. Nie odpowiedzia? na ?adne serdeczne cze??. Dopiero widok Fretki wywo?a? w nim, co? na kszta?t otuchy. Wsta? i przywita? si? z przyjacielem.
- No i mamy kolejny dzie?. - Fretka chcia? rozweseli? koleg?.
- Mój ostatni dzie? ?ycia. - podsumowa? Marcin.- Zrywamy si? z lekcji, co?
Znienacka jak sraczka wpad? na nich Niuniek.
- Panowie, jest niedobrze.
- Chce ci si? sra?, a w ?adnym kiblu nie mam papieru? - Fretka stara? si? za wszelk? cen?, zachowa? pozory pogodno?ci.
- Dwa jebane radiowozy staj? pod szko??, rozumiecie? Mówi? tu o policji.
Radiow?ze? szkolny przerwa? nerwy Krzy?ka, by tylko je pog??bi?.
- Mówi dyrektor Wecik, reszta lekcji jest odwo?ana. Nast?puj?ce osoby zg?osz? si? do sali 54. - cala trójka zamar?a s?ysz?c swoje nazwiska, wplecione w dobrze im znanych przyjació?.
Sala 54 by?a wype?niona tandetn? s?u?bowo?ci? i strachem, który stopniowo przeradza? si? w ignorancj?.
- Panowie s? z Policji. - zacz?? Wecik.
- Naprawd?? - Cancer mia? w dupie to, czy szko?a po?egna si? z nim wcze?niej czy pó?niej.
Czterech funkcjonariuszy zmiesza?o si? widz?c niesubordynacj? ucznia.
- To Marcin Irys. - przedstawi? nie przeci?tnie inteligentnego ucznia dyrektor.
- Alias Cancer. - dorzuci? podmiot rozmowy.
Jeden z funkcjonariuszy zajrza? do notesu i potakn?? g?ow?.
- Ko?czmy t? szopk? dyrektorze! - nie wytrzyma? stoj?cy przy drzwiach filmowy tajniak. - Bierzemy was na komisariat.
- Wszystko, kurwa, wiedzieli. - Fretka, Cancer i Squint siedzieli w domu Szewczyka. Gospodarza, którego zawsze mieli do??, teraz potrzebowali jak nigdy.
- Jebane fiuty. Jeszcze kazali mi si? rozebra? i przeszukali. - Fretka czu?, ?e naruszono jego wolno?? osobist?.
- Znale?li co?? - za?mia? si? Squint
- Ka? w mojej dupie.
Marcin waha? si? czy sta? czy usi???. Lustrowa?a go oboj?tnym wzrokiem. Wreszcie prze?ama? si? i si?gn?? do drugiego ?ó?ka po taboret. Szpital dobija? go tym bardziej, ?e w?a?nie w takim miejscu zapisano na niego wyrok i irracjonalnie nie wini? tego czego? co powoli i nieuchronnie rozwija?o si? w jego ciele, ale lekarzy, którzy obdarzyli go gorzk? ?wiadomo?ci? limitu pi?ciu lat ?ycia.
- Wygl?dasz lepiej, ni? wczoraj. - sk?ama? wygl?da?a tak samo, a mo?e i gorzej. Rurka w nosie i ca?e te ig?y powbijane, gdzie tylko si? da?o, nadawa?y temu sinemu cia?u, zbyt du?? sztuczno?? rzeczy martwej.
- Jedno jest dobre, ?e nie widzia?am siebie wczoraj, ale wiesz... dzisiaj te? chyba nie dam rady spojrze? w lustro.
- Po co si? m?czy?. - Cancer zdoby? si? na u?miech.
- Przepraszam ci?, za wszystko, ale to by?o ponad moje si?y.
- Jacek te?? - Marcin nawet si? ucieszy? stwierdzaj?c, ?e prawdopodobnie Beacie zabra?o si? na szczero??.
- W szczególno?ci Jacek, wiesz czemu si? z nim zadawa?em, ?eby pozby? si? ca?ego brudu, a przy okazji ?eby wam zrobi? na z?o?ci. Pami?tasz to "they won`t see blood till they hit the ground."?
- Ci?gnie si? ta fraza za mn?, od czasu jak ci? zobaczy?em z krwi? na twarzy.
- No to, wyobra? sobie teraz, ?e taka fraza ci?gnie si? za mn? od trzynastego roku ?ycia. Teraz rozumiesz?
- Chyba tak. - Marcin przybli?y? si? do ?ó?ka.
- Podobno ojciec by? tu wczoraj. - jej oczy uciek?y gdzie? daleko.
- Wi?cej si? nie poka?e, obiecuj?. - z?apa? j? za r?k?. - Ale wiesz, ?e ten Jacek pewno si? przypa??ta za tob?, mo?e nawet wpadnie tu do szpitala.
- I musimy co? z tym zrobi??
- No.
Zosta?a sama, mo?e nie licz?c tej babci po lewej. Babcia maj?ca sporo po osiemdziesi?tce próbowa?a zawiesi? firanki u?ywaj?c do tego taboretu. Z?ama?a nog?, a lekarze i to jeszcze przy niej stwierdzili, ?e przy takim stanie zdrowia i przy takim z?amaniu czeka j? niechybna ?mier?. Babcie nic nie odpowiedzia?a. Przyniesiony przez któr?? z wnuczek ró?aniec, cicho przesuwa? si? w jej usch?ej d?oni. Beata mia?a jeszcze w ustach smak uderzenia o rzeczywisto??, ca?e to wyobra?enie brudu i czysto?ci okaza?o si? absurdem, krzywdy które jej wyrz?dzono banalno?ci?, a posta? Szewczyka przybra?a w tej farsie form? narz?dzia, które istnieje tylko po to, aby je wykorzysta?. Bez oszukiwania siebie, bez tandetnej szlochaniny mia?a zamiar ?y?, i do?y? takiego wieku jak ta babcia, cho?by ?ycie kaza?o jej potem upa?? przy wieszaniu firanek. "They won`t see blood till they hit the ground." - mog?oby by? dobrym sloganem reklamowym pomy?la?a, najlepiej obuwia sportowego.
- Stary, przez pó? roku buduje swój zewn?trzny hedonizm, wystarczy takie co? i wszystko bierze w ?eb. - Cancer po kolejnym machu postanowi? si? wreszcie zastanowi? nad sob?.
- Nie tra? wiary. Do twarzy ci z hedonizmem.
- Jasne, mo?e do twarzy mi jeszcze z przylepion? etykietk? gówniarskiego pomagiera Szewczyka.
- No, tego nie powiedzia?em.
- ?e te? w liceum musi by? biologia.
- Nie martw si?, Szewczyk ci nic nie zrobi. - Krzysiek by? pewny, ?e Cancerem zaw?adn?? strach,
- Sram na niego, no bo co mi zrobi? Po?amie mi motor? - posili? si? na sarkazm.
- Ty i twój rak i nie ma mocnych, co?
- Nie ma.
Krzysiek zapali? kolejn? ?wiec? i dopiero teraz oczom Marcina ukaza? si? plakat z prawie ?e nagim, czarno-bia?ym Morisonem.
- Ty jednak jeste? gejem. - stwierdzi?.
"Wtorek i witaj szefie"
Przechodzi? do sklepiku szkolnego kupi? sobie byle co, gdy nagle poczu? czyje? ?apska i w momencie le?a? na pod?odze ?azienki tylko dla nauczycieli. Spojrza? na oprawc?.
- O! Witaj szefie. - podniós? si? powoli.
- Irys! Kurwa ma?, wchodz? dzisiaj na pierwsz? lekcje i jaki? gówniarz mi mówi, ?e Beata jest w szpitalu.
- Jacek?
- Tak kurwa, Jacek Zaberski.
- No to, o Beacie ju? s?ysza?e?, a o policji te??
- O policji?
- Panie komendancie Irys. Ile ju? si? znamy? Pi?? lat? A ile prowadzimy interesy? Trzy? I wystarczy, ?e wyje?d?am raptem na pi?? dni z kraju, a po powrocie musz? brn?? w jednym wielkim bagnie.
- Có? mog? poradzi?, przyjechali z województwa, jaki? u?omek zgarni?ty niedawno do poprawczka twierdzi?, ?e zdenoncjuje ca?y gang narkotykowy. No to przyjechali spece z województwa i zacz?li robi? bagno.
- Gang narkotykowy? - Szewczyk nie móg? powstrzyma? ?miechu.
- Tak, pan si? ?mieje, a ja musia?em zapierdala?, ?eby to wszystko uciszy?. No, ale koniec ko?ców uda?o si?. Ma pan zdyscyplinowanych gówniarzy.
- Jak si? nazywa? ten kapu??
- Edward Tkacz ksywka Fazi. I oboje wiemy, ?e to pan go wsadzi?, do poprawczaka. Je?li jeszcze raz mój syn z pana powodu b?dzie musia? stawi? si? w moim komisariacie, to mnie pan popami?ta.
- Tak, rzeczywi?cie, to by?a moja wina. - Szewczyk wiedzia?, kiedy dyplomatycznie si? wycofa?.
- Co ty? Ty jeste? cholernym idiot?, ja ju? d?ugo nie po?yj?, ale dzi?ki narkotykom ten krótki czas b?dzie troch? barwniejszy . I jak ju? mówi?em, chocia? ja d?ugo nie po?yj? to, to za to d?u?ej ni? ty, naiwny pacanie. - Jacek upad? na zimn? klatk? schodow?. - Ostatnia rada, zostaw Beat?, bo ja starszyzny ju? nie zdo?am powstrzyma?. - Marcin trzasn?? drzwiami.
Robert mu kiedy? powiedzia?, ?e kreacja to najsilniejsza bro?. No to Cancer wymy?li? scenariusz, który mo?e i nie trzyma? si? kupy, ale o dziwo dzia?a?. Jacek odwiedzi? Beat? w szpitalu i ta zagra?a fachowo, to co mia?a zagra?, najpierw go pog?aska?a i powiedzia?a, jak bardzo go pragnie, by po chwili wpa?? w udawany sza?. Zaraz potem po wyj?ciu ze szpitala Jacek wpad? na Marcinka, który go postraszy?, a potem udaj?c przyjaciela podarowa? dobr? rad?. Dezorientacja kota. - pomy?la? Jacek. - gówniarska improwizacja.
- Przewózka siana na Dolny ?l?sk to panie, wie pan, akcja charytatywna. Oni nam panie pomogli to i my pomo?emy. Oni maj? susz? w tym roku, my mieli?my powód? w tamtym. A ?winie panie, musz? mie? co ?re?.
Cancer spojrza? na swojego ojca zas?uchanego w dziennik, zawiesi? na nim wzrok nieco d?u?ej ni? powinien.
- No co jest synku?
- Kochasz mnie? - zapyta? ch?opak, sam dziwi?c si? swoim s?owom.
- Przecie? wiesz, ?e ci? kocham.
- Nie. - ch?opak pokr?ci? g?ow?. - Mnie kocha ju? tylko rak, dlaczego kurwa k?amiesz?
Tego wieczoru zada? matce i ojcu potworny ból....i poczu? si? lepiej.
"?roda przypadku"
- Ty naprawd? g?upi jeste?, wiesz? - szpitalny klozetowy odór zmieszany ze zapachem uderzenia w sam? twarz, dawa? mieszank? od której zakr?ci?o si? Jackowi w g?owie, straci? równowag?. Pewne r?ce Cancer wepchn??y go do jednej z kabiny. Marcin nie spiesz?c si? wszed? za nim, zamykaj?c drzwi kabiny.- Ty mamucie, my?la?e? pewno wczoraj, ?e ?artuj?, co? - mocne uderzenie w brzuch, które wcale nie by?o potrzebne. - I ciesz si?, ?e to ja ci? bij?, a nie te gnojki z tamtego Audi. - wspomnia? przypadkowe auto, które u?y? wczoraj w swoim teatralnym pokazie kreacji, teraz jednak by? skupiony na dzisiejszym przedstawieniu.
I wtedy wkroczy?a do akcji teoria chaosu. Drzwi kabiny zosta?y dos?ownie wyrwane, a Marcin polecia? na parapet.
- Co jest, kurwa? - i wtedy spotulnia? widz?c jak Jarek Szewczyk próbuj? prowizorycznie za?o?y? drzwi od kabiny na swoje miejsce.
By?a to najgorsza z mo?liwych teorii chaosu, tzw. Element superchaosu.
- Zamknij si? gówniarzu. Jak mo?esz ryzykowa? bij?c go tutaj? - Jarek mia? tyle pieni?dzy dzi?ki dwóm rzeczom, dzi?ki szybkiemu my?leniu i zerowej moralno?ci.
- My?la?em, ?e teraz.. - pragn??, aby Szewczyk nie kaza? mu wymy?la? bajki.
- S?uchaj, w my?leniu to ty akurat nie jeste? dobry. Znie? go na dó? i wpakuj do mojego wozu.
Tak... konstruktywne my?lenie.
Niuniek napierdala? si? z jakie? kreskówki.
- ?cisz to! I ?cisz si? te?. - krzykn?? w jego stron? Szewczyk. - A teraz ty Marcinku wyt?umaczysz mi wreszcie, po co? go tak m?czy??
- Wi?c, ten gówniarz... - zacz?? Cancer.
- Przygania? kocio? garnkowi.
- Wi?c ten pierwszoklasista zakocha? si? w Beacie. I nie odczepi?by si? od niej. A prawda jest mu niepotrzebna. Umówi?em si? z Beat?, ?e zagramy ma?e przedstawienie, po którym ten gówniarz, nawet na ni? nie spojrzy. Chcieli?my panu oszcz?dzi? problemu.
- Dobra, sko?cz ju? gówniarzu. Oszcz?dzi? problemu, chcia?e? si? pobawi?, ale do tego trzeba dorosn??, nie mówi? ju? nic o Beacie, chocia? to ty mia?e? si? opiekowa?. Zreszt? b?dzie trzeba to twoje przedstawienie doprowadzi? do ko?ca, a ty zamiast si? szarpa?, sied?, skomlej i ucz si? szczeniaczku. Wiem, ?e zosta?o ci pi?? lat ?ycia, ale to o dziwo od zajebania czasu.
- Ja pierdol?, ale g?upi kojot. - Niuniek po raz kolejny nie wytrzyma? napi?cia kreskówkowego.
- Zamknij ryj! - Jarek wrzasn?? wytr?cony z równowagi.
Jednego czego nie umia? ?cierpie? to tych cholernych szczeniaków szczekaj?cych bez ?adnego sensu pod nogami.
"Czwartek prawdy"
Prawda po raz pierwszy - Park 12:40
- Streszczaj si?, po co chcia?a? si? ze mn? spotka??
- Aby si? po?egna?.
- Co? Gdzie si? wybierasz?
- Nigdzie si? nie wybieram, tylko po pierwsze chyba zmieni? szko??, a po drugie ju? nie b?dziemy si? spotyka?.
- Dlaczego? Znaczy, dlaczego mamy ju? si? nie spotyka??
- Bo nie chc? ci? ju? rani?.
- Rani?, tak? To spó?ni?a? si? troch?.
- Przepraszam.
- Jasne, czy ty dziewczyno chocia? wiesz co robisz?
- Powiedzia?am przepraszam. ?le zrobi?am, ?e poderwa?am ci? na tej imprezie.
- Pami?tasz chocia?, jak nam by?o dobrze?
- Co? pami?tam, ale nadszed? czas, ?e nie mog? ju? s?ucha? serca, tym razem musz? s?ucha? rozumu.
- Ja ci? kocham i chc? by? z tob?, nie rozumiesz tego? - Jacek by? ju? bliski p?aczu.
- Rozumiem, rozumiem wiele rzeczy, rozumiem tak?e twoje uczucie. Ty tak?e zrozumiesz, kiedy? dlaczego musimy si? rozsta?. Masz du?o mi?o?ci w swoim sercu.- Beata po?o?y?a r?k? na lewej piersi Jacka. - Tak, kiedy? te? jej tyle mia?am.
- Do czego zmierzasz?
- Chcia?am powiedzie?, ?e nie jestem warta twojej mi?o?ci i ?e na pewno znajdziesz kiedy? dziewczyn?, która na ni? zas?u?y.
- Dlaczego tak mówisz? Przecie? oboje wiemy, ?e te s?owa wypowiadasz wbrew sobie.
- To bardzo skomplikowane, jak ju? mówi?am, kiedy? to zrozumiesz.
- Przez tych z mafii, tak?
- Nie. - roze?mia?a si?. - Nie przez tych z mafii.
- A wi?c dlaczego?
- Nie chce ci tego mówi?! To bolesne! - wybuch?a.
- Chce to wiedzie?.
- Jeste? potworny! - rozp?aka?a si? i wsta?a z ?awki daj?c jednocze?nie znaki kr???cemu Marcinowi. Gdy ten podjecha?, wsiad?a na motor.
- Zagra?a? oskarowo. - Marcin u?miechn?? si? do Beaty kiedy stali na ?wiat?ach.
Prawda po raz drugi - Klub Metro 21:45
- Wiem, ?e uwa?asz mnie za totaln? szmat? itp. Ale chcia?bym, aby? wiedzia?, ?e ja nie chc? sta? si? za trzydzie?ci lat pani? Jelo?. Ja chc? ?y? i tylko dlatego potrzebuje tego brudnego szmalu.
- Tylko, ?e te pa?skie zachcianki kosztuj? wiele dzieciaków rynsztok, wie pan?
- Ka?da ró?a ma swoje kolce.
- Pa?ska ma chyba tylko kolce. Ale wierz? panu co do Beaty i w tym wypadku jest pan naprawd? w porz?dku.
- Mo?e nie jeste? takim idiot?, za jakiego ci? na pocz?tku bra?em.
- Ja chocia? wiem, kiedy stoj? po kostki w bagnie. - odwróci? si? i ju? chcia? schodzi?, gdy znów przeszkodzi? mu w tym g?os pana Jarka Szewczyka.
- W bagnie powiadasz? Mo?e i masz racje. Mnie ju? nie sta? na idealizuj?ce spojrzenie. To si? wypala, gdzie? to cz?owiek gubi. Ale koniec ko?ców, ?ycz? ci powodzenia. I pami?taj w poniedzia?ek jest sprawdzian z biologii.- wyci?gn?? r?k?.
- Tak, chyba jednak u?cisn? ci d?o?. - Jacek u?cisn?? d?o? nauczyciela i tym razem ju? pewnym krokiem zszed? z podestu, kieruj?c si? ku wyj?ciu.
- No to kurwa, kr?cimy. - powiedzia? do siebie Marcin ruszaj?c w kierunku Jacka.
- S?uchaj, przepraszam, za to w szpitalu. Naprawd? wstr?tnie si? czuj?.
- To dobrze si? czujesz. Zastanów si? nad sob?.
- Podwie?? ci??
- Nie przejd? si?, tak daleko do domu nie mam, dopiero za dziesi?? dziesi?ta. Spacerek dobrze mi zrobi.
- Ale ja si? pyta?em, czy podwie?? ci? do Beaty. Je?li wiesz ju? wi?kszo??, a s?dz? ?e tak, to mo?e czas, aby z ni? porozmawia?, nie s?dzisz?
- Mo?e masz racje. W porz?dku jedziemy.
Ca?y czas w g?owie Cancera przelatywa?a my?l, czy aby na pewno dobrze zagra?, a strach przed kluczow? kwesti? opanowywa? go stopniowo. Podjechali w pod dom Szewczyka, w którym czeka?a ju? Beata.
- Jacek?
- Tak?
Spojrzenie w oczy trwa?o tylko chwil?, Cancer opu?ci? wzrok jak najnaturalniej potrafi?.
- Nie nic.
Kiedy ch?opak znika? witany przez Beat?, Cancer u?miechn?? si? pod nosem.
- No kurwa, urodzony aktor. - by? dumny z tego aktorskiego wyczynu i ju? widzia? oczami duszy, jak brechta z tego na kolejnej imprezie.
Prawda po raz trzeci - Dom Szewczyka 23:10
- To ju? koniec, wiesz? Ja nie mam si?y, ani ochoty wydosta? si? z tej bagnistej, jak j? nazwa?e? strony ?ycia, ona jest stworzona dla takich jak ja Jacek. Dla takich jak ja. Ty masz perspektywy, masz kochaj?c? rodzin?, masz przyjació?, masz ciep?o w sercu. - stwierdzi?a z p?aczem Beata.
- Mam ciebie.
- Nie, nie masz mnie. To, ?e ci? kocham, to nic. To nie znaczy, ?e mnie masz. Tak, jak ja nie mog? niczego posi???, tak nikt nie mo?e posi??? mnie. Sprawa jest zamkni?ta Jacek, nawet nie wiesz, jak du?o si? dzi?ki tobie nauczy?am i mo?e za rok, za dwa zadzwoni? do ciebie, a kiedy to zrobi?, b?d? gotowa do tak czystego uczucia, jakie ty mi ofiarujesz, ale nie wcze?niej. A teraz spierdalaj, prosz? i je?li ty te? si? czego? dobrego nauczy?e? dzi?ki mnie, to zrozumiesz jak bardzo powa?na jest ta pro?ba. Spierdalaj, prosz? ci?. - powtórzy?a uspokajaj?c si?.
- Trzymaj si? ciep?o. - Jacek wyszed? na zewn?trz, nie odwracaj?c si?.
Prawda zosta?a mu oddana.
"Pi?tek"
Cancer, zbyt polubi? Beat?, ?eby by?a dla niego oboj?tna. Ba? si?, ?e Szewczyk pozb?dzie si? jej, a pozbywa? si? dziewczyn na ró?ne sposoby. I tak jak potrafi? zaopiekowa? si? kim?, tak samo potrafi? zdepta? szczeniaka depcz?c go gdzie popadnie. Otworzy?a mu rozpromieniona Beata. Uca?owa?a go w policzek i ?api?c za r?k? wprowadzi?a do dobrze znanych pomieszcze?.
- No, czekali?my na ciebie! - Jarek ucieszy? si? widz?c Marcina.- Mog? wam pogratulowa?, za?atwili?my szczeniaka, z po?ytkiem dla niego. Pewno teraz zaczyna rozmow? z Bogiem, przy akompaniamencie The Doors. - Wybuchli ?miechem.- Fretka, co tym tam ogl?dasz? - Szewczyk podszed? do telewizora.
- Wiadomo?ci. - odpowiedzia? oschle.
- Po tygodniu do zamachu przyzna?a si? terrorystyczna organizacja....- Szewczyk za?apa? pilota prze??czy? kana?. - na ekranie pojawi? si? znaczek MTV, a popowa muzyka wype?ni?a przestrze?.
- Tak lepiej. - pokiwa? g?ow? Szewczyk.
Wszystko by?o w najlepszym porz?dku. Wypoziomowane.