Nikt na nikogo nie czekał, żaden wybuch śmiechu nie zakłócał ciszy i nawet miejski bruk wyglądał jakoś... ozięble. Sceneria wprost idealnie pasowałaby do horroru, ale obsada niestety nie prezentowała się najokazalej: wampiry pochowały się w swoich dziuplach i drzemały zaciekle, a upiory opowiadały sobie, rzecz jasna z przyczyn rozgrzewczych, dowcipy o wątpliwej jakości moralnej.
Mały foliowy woreczek o niespełnionych ambicjach frunął sobie zgrabnie wzdłuż ulicy Szerokiej, przysiadając czasem dla odpoczynku. Jego poprzednia właścicielka potraktowała go bardzo nieżyczliwie i nie zważając na foliowe protesty - wyrzuciła do śmietnika! Woreczek bardzo to przeżył. Czuł się wykorzystany i upokorzony. Nie należy, mili moi, lekceważyć uczuć małych, foliowych woreczków, bo małe foliowe woreczki potrafią być wyjątkowo mściwe. Ten konkretny egzemplarz wydostał się o zmierzchu ze śmietnika i ruszył w powietrzną drogę, mamrocząc o niesprawiedliwości i równouprawnieniu. Z jego nadchodnikowej perspektywy ulica przypominała monstrualnych rozmiarów wąwóz. Szczerze mówiąc, wszystko wydawało mu się monstrualnie wielkie. Nawet czarny, niedoczyszczony but na grubej podeszwie, który na krótką chwilę wdeptał go w podłoże.
Właściciel czarnych buciorów nie popatrzył nawet pod nogi, tylko obojętnie poszedł dalej, wbijając ręce w kieszenie i kryjąc twarz za grubym, wełnianym szalikiem. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał na samobójcę, więc prawdopodobnie musiał mieć coś bardzo ważnego do załatwienia. Coś, co nie mogło przeczekać mrozu i nocy. Szedł szybko, krokiem marszowym i wyglądało na to, że uliczna pustka nie robi na nim żadnego wrażenia. Przystanął dopiero pod pomnikiem Kopernika, zerknął na wskazówki ratuszowego zegara i z niewiadomego powodu wzruszył ramionami. Potem udał się w dalszą drogę, skręcając w jedną z uliczek prowadzących aż do Wisły. Uliczka nie wyglądała przyjemnie, ale nieznajomy z całym spokojem zanurkował do jej wnętrza. Konsekwentnie podążał do celu, którym była urokliwa, jazzowa knajpka znajdująca się na samym końcu ulicy. „Jazzgot” – krzyczały litery okazałego napisu. Nieznajomy, którego za momencik będziemy mieli okazję poznać nieco bliżej, zbiegł po schodach, otworzył drzwi i momentalnie uderzyła w niego fala nieoszlifowanej muzyki.
W lokalu nie było zbyt wielu gości, a ci, którzy wbrew wszystkiemu zdołali pojawić się na koncercie, siedzieli przy długich, drewnianych ławach, niedaleko sceny. Przybysz zignorował pomieszczenie koncertowe i niezauważony przez nikogo (nawet przez długowłosego barmana stojącego za ladą) zniknął w głębi piwnic „Jazzgotu”. Właściwie zniknął też ze świata rzeczywistego, co nie przeszkodziło mu jednak w zdjęciu płaszcza i powieszeniu go na oparciu jednego z krzeseł.
- Cześć wszystkim – z udawaną nonszalancją przywitał znajomych grających w tysiąca, po czym jednym pstryknięciem palców stworzył sobie kufel pełen piwa.
Spojrzeli na niego pytająco. Nie byli zachwyceni, że przerywa im się fascynującą rozgrywkę(„- Baltazar, kretynie, nie możesz grać o dwieście, jak nie masz żadnego meldunku! Jaja sobie robisz?”)
- Gdzie Rynna? – zapytał w końcu jeden z nich i nieładnie skrzywił wargi. – Czyżby zapomniał, że dzisiaj mija jego termin?
Przybysz wzruszył ramionami. Dokładnie tak, jak chwilkę wcześniej, pod zegarem.
- Może zapomniał, może i nie zapomniał.
Ten o niesympatycznym wyrazie twarzy powoli odłożył wachlarzyk kart na stół. Jego towarzysze dokładnie powielili ten gest.
- Cóż to za ton, drogi Gotardzie. Nie zapominaj z kim rozmawiasz. A Rynnę miałeś tu przyprowadzić. Dzisiaj. Powiedziałem ci przecież, że to już ostatnie odroczenie. Własną głową zaręczyłeś, że dzisiaj się tu pojawi.
Gotard upił trochę piwa, maskując konsternację. Pomyślał, że jak spotka swojego szanownego braciszka, to mu własnoręcznie nogi powyrywa z wiadomego miejsca.
- Wybacz, Cegła – powiedział, porzucając lekki ton. - Naprawdę się starałem.
Zarechotali jak na komendę. Karty leżące dotąd na stole zaczęły nerwowo krążyć pod całym pokoju. Jedna wpadła do Gotardowego piwa i zachlupotała ze zgrozą. As pik. Niebezpieczeństwo.
- Starałeś się, oj biedactwo - zajęczał komicznie ten, którego nazywali Baltazarem. – Jakież to wzruszające, aż się łezka w oku kręci..
- Gotardek, słoneczko, jaki ten twój braciszek niemiły jest, fuj!- zakwilił osobnik siedzący pod ścianą. Wyglądał jak trzeciorzędny bandzior z przedmieścia. Aż się nóż w kieszeni otwierał na jego widok.
- A nasze Gotardziątko za to odpowie, czyż nie mam racji? - warknął Cegła i walnął pięścią w stół, urywając tym samym rechot i kwilenie.
Istnieją dwa rodzaje ciszy. Ta, po której następuje hałas i ta, po której następuję wielki i puchate NIC. W ukrytej piwniczce „Jazzgotu” zapanował właśnie ten drugi rodzaj ciszy i panoszył się przez dobre kilka minut. Gotard zgubił gdzieś swój zwykły, acz udawany spokój i poczuł, że zaczyna mu być dziwnie gorąco. Bardzo, bardzo gorąco.
Trójka graczy wlepiała w niego zmrużone nieco ślepia i czekała. Tak, wszystko aż zastygło w oczekiwaniu. Nawet as pikowy przestał się topić w piwie.
*
Każde miasto ma duszę. To jest fakt wiadomy i potwierdzony klinicznie. Dusza miasta, to zlepek podświadomości mieszkańców, plus ceglane duszyczki kamienic, brukowane ulic, foliowe worków, szklane butelek po denaturacie i tak dalej. Cała masa różnokolorowych i różnokształtnych istot. Żeby zachować spójność w obrębie miejskiej duszy, trzeba wybrać Grupę Przewodnią. Niestety, zdarza się czasem, że członkowie Grupy za nic nie potrafią się ze sobą dogadać...
...i wtedy zaczynają się prawdziwe kłopoty.
*
Cegła przerwał ciszę, rzucając w przestrzeń całkiem zgrabną wiązankę słów Co Najmniej Nie Cenzuralnych. Sprawiło mu to niezwykłą satysfakcję. Tyle tylko, że dla Gotarda cisza bynajmniej się nie skończyła. W przeciwieństwie do wszystkich innych objawów życia.
*
Zabite podświadomości nie idą do nieba. Żeby było zabawniej, nie idą też do piekła. Właściwie, to nie idą NIGDZIE i w tym właśnie cały dowcip. Gotard nigdy nie miał poczucia humoru i może dlatego wcale nie ucieszył go fakt, że jego istnienie definitywnie się skończyło. No a potem nie było już żadnego Gotarda, więc nie miał kto protestować.
*
Rynna zwinął się w kłębek pod całą masą kraciastych koców i udawał, że nic a nic nie obchodzą go hałasy dobiegające z kuchni. Naprawdę bardzo się starał ogłuchnąć i oślepnąć, ale nie bardzo mu się to udawało. Absolutnie nic nie było w stanie powstrzymać tych przebrzydłych, katastroficznych wyobrażeń.
- Źle się czujesz? - zapytał Netoperek, na chwilkę wystawiając główkę przez niedomknięte drzwi. – Może jednak zrobię ci tych ziółek?
Rynna w odpowiedzi zakopał się jeszcze głębiej pod kocami i na dodatek prychnął pogardliwie.
Netoperek zmarszczył nosek i nieco obrażony zniknął ponownie w Pandemonium, Piekle, bądź jak kto woli, w małej, kamienicznej kuchni. Gotował obiad. I niech te dwa tragiczne słowa tłumaczą wszystko, bo równanie chochlik plus kuchnia nieodmiennie kończyło się wielkim BUM. Właściwie Rynnie nie przeszkadzało specjalnie to, że Netoperek odznaczał się niespotykanym antytalentem kucharskim. Pod warunkiem, że eksperymentował w swojej własnej kuchni. Niestety, tym razem sprawa przedstawiała się nieco inaczej...
- Gdzie trzymasz pieprz? - wrzasnął Netoperek i coś trzasnęło. Rynna pożegnał się w myślach ze swoim ulubionym kubkiem w gołąbki.
- Nie ma pieprzu. – warknął.
- Co mówisz? - kolejny trzask i żegnaj elegancki serwisie!
Jak to było do przewidzenia, Rynna w końcu nie wytrzymał. Z rozmachem odrzucił koce i na podobieństwo tornada wpadł do swojej biednej, zmaltretowanej kuchni. Wpadł, zastygł, a potem ciężko usiadł na stołku i ukrył twarz w dłoniach.
- Spokojnie, to się posprząta – powiedział nieco speszony Netoperek. – Ale popatrz co ci przygotowałem! Smakowite myszy w sosie własnym!
Rynna jęknął.
- A do tego szczurze ogonki na ciepło.
Rynna załkał gorzko.
Właściwie nie było aż tak źle. Kamienica stała. Nic nie płonęło, nic nie wybuchło. Tyle tylko, że wszystkie talerze leżały w kawałkach na podłodze, a w szafce nie było już ani jednego kubka.
- Jak ty zdołałeś TO zrobić - wydukał Rynna.
Okrągłą buzię chochlika rozjaśnił uśmiech
- Trochę wprawy i odrobina talentu – objaśnił z dumą.
I wtedy zadzwonił telefon. Obaj skamienieli ze zdziwienia. Nie, dzwonek telefonu nie jest niczym anormalnym, pod warunkiem, że posiada się aparat telefoniczny. A Rynna nigdy nie dokonał takiego zakupu.
- Ki diabeł? - mruknął Netoperek, odstawiając na stół talerz pełen zwęglonych, mysich trupków.
Rynna pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Niemożliwe – stwierdził z całą stanowczością, na jaką było go stać. Miał dziwne wrażenie, że zapomniał o czymś bardzo ważnym i to tajemnicze COŚ właśnie chce mu się w sposób telefoniczny przypomnieć.
Uporczywy świergot zamilkł na chwilkę. Nie był to koniec koncertu. Bynajmniej. Był to jedynie antrakt.
Dzyń.
Dzyń.
Dzyńdzyńdzyń.
- Jak mam odebrać telefon - zapytał Rynna z pewną dozą ironii. - Jeżeli go nie mam?
Dzyń.
Dzyń.
Dzyńdzyńdzyń.
- Łazienka – zdecydował w końcu Netoperek i obaj pomknęli w tamtym kierunku, lawirując między potłuczonymi naczyniami. Rzeczywiście. Dźwięk urojonego telefonu odzywał się właśnie z łazienki. Rynna z wahaniem otworzył drzwi i wszedł do środka. Na pralce znajdował się ON, czarny, staroświecki i podskakujący szaleńczo w rytm dzwonka, aparat telefoniczny. Rynna przyglądał mu się krótką chwilkę, przełknął ślinę i odebrał.
- Halo? – zapytał cicho, acz dosadnie. W słuchawce rozległa się cała seria niezidentyfikowanych zgrzytów i parsknięć. Potem zagrzmiał czyjś tubalny i nieco poddenerwowany głos.
- Rynna, do ciężkiej cholery, pamiętaj z łaski swojej o tym, żeby pojawić się o dwudziestej pod Ratuszem. Stary, to przestaje być śmieszne! Udajesz, że cię nie ma, czy jak? Kiepska sprawa, oni nie żartują. Powinieneś odnieść im to zaklęcie. Co ci szkodzi? Potrzebne ci do czegoś? Posłuchaj, jak nie przyjdziesz, to cię normalnie zakatrupię! Albo wynajmę skrytobójcę! No dobra, kończę. Pa.
- Gotard? - pisnął Rynna, ale w słuchawce ponownie coś trzasnęło i zgrzytnęło, a potem zabrzmiało monotonne pi, pi, pi. Nie minęła nawet minuta i telefon rozpłynął się w niebycie.
- Aua - stwierdził Rynna, patrząc na zegarek. Wskazywał dwudziestą zero pięć. – Teraz już wiem o czy miałem pamiętać. O spotkaniu z tymi pacanami z Grupy Przewodniej. Dwudziesta minęła. Cholera, Gotard mnie naprawdę zamorduje...
- Poczekaj - powiedział Netoperek, marszcząc czoło. – Czy ten telefon nie wydaje ci się nieco dziwny? No, pomijając fakt jego pojawienia się znikąd. Po co twój brat miałby ci przypominać o spotkaniu po fakcie? No, po co? Widzisz jakieś logiczne wytłumaczenie?
Rynna popukał się w czoło.
- Netoperku, to jest Nie-Rzeczywistość. Tutaj logika ma niewiele do rzeczy. A wiadomość Gotard mógł nagrać wcześniej, tylko coś siadło na łączach i dopiero teraz ją do mnie przysłali. Z telefonem. Co nie zmienia faktu, że jest już po dwudziestej i brat mnie znienawidzi na amen. Do kroćset - coś zaczynało docierać do opornego, Rynnowego umysłu. - Przecież oni mogą mu zrobić krzywdę!
Jak burza wypadł z łazienki, w biegu chwycił płaszcz i rękawiczki, po czym zniknął w mrocznej klatce schodowej. Jego kroki dudniły jeszcze przez chwilę, a potem trzasnęły drzwi na parterze i zapadła cisza.
Netoperek podrapał się po łysawej głowinie i poczłapał do kuchni.
- I kto to wszystko teraz zje? - zapytał rozbitego kubka w gołąbki, ale nie doczekał się odpowiedzi.
*
- Ej, Cegła, myślisz że to był dobry pomysł? – zapytał Baltazar. – Biorę, atu – dodał i zagarnął kupkę kart. – Ale przyznam, że całkiem mnie zaskoczyłeś. Nie wiedziałem, że tak świetnie umiesz gadać cudzymi głosami.
Cegła uśmiechnął się pod nosem i rzucił dziesiątkę pik.
- Moje – stwierdził. – Graj uważniej, stary, bo zaczynasz mnie nudzić. A co do tego kretyna, Rynny. Stawiam butelkę najlepszej światłówki , że da się złapać. On przecież nie do końca zdaje sobie sprawę, kim jest. Chyba dalej wyobraża sobie, że człowiekiem, he he.
- Tak - Baltazar skrzywił się cynicznie. – W takim razie ciekawe jak tej marnej, nieuświadomionej podświadomości udało się przejąć jedno z najważniejszych zaklęć. Cud? Ironia losu? Czyjaś nieuwaga?...
- Sugerujesz coś? - zdenerwował się Cegła. Gdy się złościł, przypominał niedorozwiniętego buldoga. – Zapomniałeś już kto pilnował wtedy katedry? Ja?
Baltazar wyraźnie stracił wątek. A cynizm uciekł od niego w podskokach.
- No dobra - stwierdził w końcu. - Zobaczymy co wyjdzie z tego twojego planu. – Atu- rzucił. - Może byś zaczął myśleć logicznie, Cegła. Twoje roztargnienie bywa drażniące.
*
Dochodziła dziewiąta. Krajobraz i nastrój Starówki niewiele zmieniły się przez tę godzinę. Dalej rządził mróz, dalej pojedyncze ludzkie cienie namiętnie szczękały zębami, gdy jakaś Siła Wyższa zmuszała je do opuszczenia przytulnego mieszkania i włóczenia się po nieprzychylnych ulicach. I smutno było, i gorzko.
Mały foliowy woreczek dofrunął właśnie do Rynku i był z tego powodu całkiem zadowolony. Postanowił odpocząć chwilkę od mroźnego wiatru, ukrył się więc na schodach prowadzących do knajpki o dźwięcznej nazwie „Niebo”. Coś tam się działo najwyraźniej, w tym „Niebie”, bo woreczek usłyszał dźwięki pianina i czyjś ochrypły, choć całkiem sympatyczny głos, nucący w takt muzyki.
Rynna, zdyszany niesamowicie, w gołej głowie i bez szalika, również pojawił się na Rynku o dwudziestej pierwszej. Tak jak godzinę wcześniej jego brat, tak i on przystanął na chwilkę pod pomnikiem Kopernika i odetchnął głęboko, zapominając o tym, że przecież nie posiada płuc. Zastanawiał się gdzie też może odbywać się feralne spotkanie Grupy Przewodniej, ale nic sensownego nie przychodziło mu do głowy.
Nerwowo poszperał po kieszeniach i uspokoił się dopiero wtedy, gdy wyczuł pod palcami maleńkie zawiniątko. W środku spokojnie spało zaklęcie, pochrapując z cicha. Niestety, Rynna nie mógł w nieskończoność tkwić pod pomnikiem, a ponieważ w głowie miał totalny mętlik, udał się do kogoś, kto mógł ów mętlik jakoś uporządkować.
*
Damroka rozkoszowała się uroczym nicnierobieniem. Rzadko mogła sobie pozwolić na taki luksus - żywot Wiedźmy Miejskiej nie jest łatwy, oj nie! Wiedźma nie tylko musi dbać o spokój i ład w mieście, pełni też funkcję psychologa, spowiednika i lekarza. Wszystkie nierealne istoty, z każdym, najbłahszym problemem gnały właśnie do niej i żądały natychmiastowej pomocy i zrozumienia. A to wampir cierpiał na ból zęba, a to Biała Dama zakochała się w chochliku i cierpiała niemożebnie, a to jakaś personifikacja miała problemy egzystencjalne. Damroka nieraz miała ochotę rzucić to wszystko w diabły, ale niestety nie mogła. Była przywiązana do tego zwariowanego miasta i próba opuszczenia go skończyłaby się dla niej tragicznie.
Nic dziwnego, że wieczór spokoju był dla niej osobistym świętem. Piła gorącą herbatkę z pigwą, zajadała pierniczki i czytała jakieś lekkie powieścidło niezbyt wysokich lotów. Cały pokój wypełnił się słodkim, czekoladowym zapachem. No i jazzem, który wypływał nieprzerwaną strugą z głośników magnetofonu, tworząc niepowtarzalną atmosferę relaksu. Wszystko było tak piękne, tak fantastycznie nierealne, że dźwięk dzwonka przy drzwiach wejściowych wydał się Damroce jedynie wytworem jej imaginacji.
Niestety. Dzwonek nie był ułudą, a intruz nie dawał za wygraną.
- Och nie – jęknęła, odstawiając kubek z herbatą na mały stolik o krzywych nóżkach. Wstała niechętnie i poszła otworzyć drzwi. Czuła, jak jej z trudem wypracowany spokój rozbija się w małe, malusieńkie kawałeczki.
Nie, akurat JEGO nie spodziewała się ujrzeć. Każdego, tylko nie Rynnę! Stał na progu, zgarbiony, bez szalika i patrzył na nią z rozpaczą w oczach. Zdziwienie Damroki było ogromne. Rynna nigdy nie przyznawał się, nawet sam przed sobą, że jest jedynie ludzką podświadomością, pozbawioną materialnego ciała. Usiłował żyć jak zwykły człowiek i jego jedynym łącznikiem z Nie-Rzeczywistością był śmieszny chochlik, Netoperek. Rynna nawet z własnym bratem niechętnie utrzymywał kontakty, bo Gotard bynajmniej nie krył się ze swoją nierealnością, działał nawet w Grupie Przewodniej. Musiało się stać coś naprawdę ważnego, jeżeli Rynna zdecydował się odwiedzić Miejską Wiedźmę, tak nierzeczywistą, że każda inna nierzeczywista istota wydawała się przy niej kwintesencją materialności.
- Wejdź - powiedziała przyjaźnie Damroka. Nie była już zła, że ktoś przeszkadza jej w lenistwie. Za to obudziła się w niej ciekawość.
Rynna posłusznie wszedł do mieszkania Wiedźmy i rozejrzał się niespokojnie. Całe szczęście jednak, mieszkanie nie miało w sobie nic niesamowitego. Damroka zaprowadziła gościa do dużego pokoju wypełnionego książkami. Panował w nim przyjemny, swojski bałagan, a na stoliku leżało ogromne pudło pełne czekoladowych pierników. Rynna uśmiechnąłby się prawdopodobnie na ten widok, gdyby nie był tak wytrącony z równowagi.
- Przepraszam, że przeszkadzam – wydukał, siadając na fikuśnej, pluszowej kanapie. – Ale potrzebna mi pewna informacja. Miewam napady niepamięci i...- zawahał się. – Wiesz przypadkiem gdzie odbywa się dzisiaj zebranie Grupy Przewodniej?
Damroka usiadła na przeciw swojego gościa, na małej pufie. Przyglądała mu się uważnie.
- Zebranie Grupy Przewodniej? – zapytał powoli. – Nie, nie mam pojęcia gdzie się dzisiaj spotykają. Ostatnio działają w jakiejś niezdrowej konspiracji... Ale sądzę, że twój brat powinien coś więcej wiedzieć na ten temat.
Rynna westchnął ciężko.
- I tu jest właśnie problem. Mój brat jest już na tym zebraniu i mnie też kazał się tam pojawić. Powiedział oczywiście gdzie i o której, ale ja... nie pamiętam zbyt długo informacji nierzeczywistych - dokończył tak, jakby chciał się usprawiedliwić.
- Hmm - mruknęła Damroka. – Gotard kazał ci przyjść na zebranie? TOBIE? A to z jakiego powodu? Przecież ciebie nie obchodzą tego rodzaju sprawy!
Rynna wiedział już, że będzie musiał opowiedzieć wszystko od początku. I wcale mu się to nie spodobało. Cóż jednak, mus to mus. Pogrzebał w kieszeni kurtki, której przezornie nie zdjął wchodząc do mieszkania, i po chwili wyciągnął małe, białe zawiniątko.
- Wszystko przez niego – stwierdził oskarżycielskim tonem.
*
- Coo? – wrzasnął Cegła, błyskając groźnie ślepiami. – Jak to zapomniał? Zwariowałeś?
Chochlik-posłaniec zmieszał się trochę, ale powtórzył:
- Tak, panie Cegła. To znaczy nie, nie zwariowałem. A on zapomniał gdzie jest zebranie. Miewa takie dziwne luki w pamięci. Szczególnie, jeśli chodzi o sprawy Nie-Rzeczywistości.
Cegła w odpowiedzi zgrzytnął jedynie zębami. Był cały czerwony na twarzy i miał wybitnie paskudny humor.
- Och, nie przewidziałeś tego? - uśmiechnął się drapieżnie Baltazar. – Czyżby szlag trafił twój misterny plan?
- Poczekaj - warknął Cegła. – Ja się tak łatwo nie poddam!
*
- Zaczęło się w we wtorek – zaczął Rynna beznamiętnym głosem. – Szedłem na zajęcia. Studiuję archeologię – wyjaśnił, a Damroka skinęła głową. - Zimno było paskudnie, prawie tak jak dziś, a mnie się dodatkowo chciało spać, bo poprzedniej nocy nie zmrużyłem oka. Szedłem nie za szybko i słuchałem muzyki. Już nawet nie wiem, co to było, ale chyba coś z dużą ilością piszczałek. Skręcałem właśnie w Chełmińską, gdy opanował mnie taki dziwny, świdrujący ból głowy. Musiałem się zatrzymać. Oparłem się o witrynę sklepową i wtedy usłyszałem go po raz pierwszy.
Rynna zrobił chwilę przerwy i wypił odrobinę gorącego napoju. Musiał przyznać, że Damroka parzyła wyśmienitą herbatę.
- Taaak – kontynuował. – To było dziwaczne uczucie. Jakby coś obcego zalęgło się w mojej głowie i zaczęło wydawać mojemu organizmowi instrukcje. Metaliczny głosik zażądał, żebym mu natychmiast pomógł i ja, wierz mi, nie miałem innego wyjścia. Zgodnie z jego instrukcjami cofnąłem się na Rynek (ból głowy trochę ustąpił) i tak, jak to zapowiedział, przy aptece znalazłem TO zawiniątko. Głos powiedział wtedy, żebym strzegł zawiniątka jak oka w głowie i za nic nie oddawał go Grupie Przewodniej. Byłem wściekły, bo znowu Nie-Rzeczywistość plątała się w moje spraw - ze złości wyrzuciłem całe wydarzenie z pamięci, bo to jest moja jedyna broń... Włożyłem zawiniątko do kieszeni kurtki i zapomniałem. Dopiero brat oświecił mnie, co przy sobie noszę i jakie mogą być tego konsekwencje. Damroka, to jest zaklęcie! Nie wiem jakie, nie mam pojęcia co potrafi, ale wiem jedno: Grupa Przewodnia chce je odzyskać. Już dwa razy mnie wzywali za pośrednictwem Gotarda. Zawsze o wszystkim zapominałem. Czasem zapominałem nawet, że mam brata! Dzisiaj miało być trzecie zebranie. Gotard obiecał im, że się na nim pojawię i oddam zaklęcie, ale ja nie poszedłem i teraz obawiam się, że mogli mu coś zrobić. Coś niemiłego raczej. Wiesz, do trzech razy sztuka. Oni przepadają za symboliką.
Zamilkł. Damroka przyglądała się zawiniątku. Nie podobała jej się cała historia. Dlaczego zaklęcie uciekało przed Grupą Przewodnią? Wiedźma wiedziała, że niedobrze się działo wewnątrz Grupy, że kłócili się trochę, ale sądziła, że uda im się samodzielnie rozwiązać problemy. Okazało się, że się pomyliła i Miastu znowu groził chaos.
- Naprawdę nie wiem, gdzie jest to zebranie. Świetnie się kryją. Kurcze, że też mnie to nie zainteresowało! Grupa nie powinna kryć się przed Miejską Wiedźmą! Ale spokojnie, jest ktoś, kto powinien orientować się w sprawach tych łotrów. Zaklęcie odezwało się do ciebie raz jeszcze?
Rynna zaprzeczył.
- Pewnie śpi - domyśliła się Damroka. – Znikamy! - zwróciła się do Rynny, który nie zdążył nawet zaprotestować. A tak nienawidził teleportacji...
*
Niestety, musieli wynieść się w tempie ekspresowym z przytulnych piwnic „Jazzgotu”. Informatorzy donieśli, że braciszek Gotarda powędrował prosto do Wiedźmy Miejskiej i sytuacja zaczęła się niebezpiecznie komplikować. Cegła przeklinał niczym rasowy szewc, ale niewiele to pomagało. Wszyscy obawiali się, że trzeba będzie wyjść z ukrycia i otwarcie zainicjować bunt. Tak, tyle tylko, że Grupa Przewodnia była tak skłócona, że za nic nie mogli się zgodzić na jednego, konkretnego przywódcę. W końcu zdecydowali się opuścić bezpieczne kryjówki i zwołać zebranie ogólnomiejskie. Starówka nie wydawała się być odpowiednim miejscem na takie zebranie, dlatego postanowiono spotkać się po drugiej stronie Wisły, za mostem, w ruinach starej, polskiej twierdzy. Grupa Przewodnia rzeczywiście kochała symbolikę i dlatego obrady miały rozpocząć się punktualnie o północy.
*
Rynna nigdy nie widział czegoś tak absurdalnego. Czegoś z taką ilością kolumienek i witrażyków. Czegoś w tak bezsensownie dobranych kolorach, które toczyły między sobą tysiącletnie wojny pozjazdowe. To nawet nie było bezguście. To był czysty sadyzm.
- Och wybacz, powinnam cię uprzedzić - mruknęła Damroka, kierując się ku fiołkowej bramie zdobionej malutkimi, pomarańczowymi serduszkami. – Rzeczywiście, Pałac robi na nieprzyzwyczajonych spore wrażenie. Ale nie martw się - dodała po chwili. - W środku jest jeszcze gorzej.
Rynna jakoś nie mógł sobie tego wyobrazić. Doszedł do odkrywczego wniosku, że i jego wyobraźnia ma pewne granice.
- Ktokolwiek zbudował to paskudztwo, powinien jak najszybciej udać się do terapeuty... – stwierdził, doganiając Wiedźmę. Oboje stanęli przed bramą, która bezszelestnie się uchyliła pozwalając im wejść na teren Pałacu.
- Tak, namawiam go do tego już od kilku wieków - stwierdziła Damroka. – Bez skutku.
Podwórze było spore i wyłożone zielonymi kafelkami. Dalej widać było ogrody, ale ich tęczowy charakter zmuszał do natychmiastowego odwrócenia wzroku. W głębi znajdowała się owa ekscentryczna, pełna ozdobników budowla, która każdego estetę napawała niewytłumaczalnym przerażeniem.
- A oto i Pałac Pecha w pełnej okazałości – oświadczyła Wiedźma, a Rynna poczuł, że robi mu się cokolwiek słabo. Chciał coś powiedzieć, ale przeszkodziły mu w tym dwie zwiewne istotki o ostrych ząbkach i ciemnych czuprynach, które błyskawicznie chwyciły przybyszy pod ramiona i poprowadziły przez dziedziniec aż do drzwi wejściowych. Za drzwiami sprawa kolorów i kształtów rzeczywiście przedstawiała się jeszcze gorzej. Rynna usiłował nie rozglądać się dookoła i skupić uwagę wyłącznie na czubkach swoich butów. Damroka natomiast wyglądała tak, jakby otoczenie nie robiło na niej najmniejszego wrażenia.
Pech. Największy możnowładca Nie-Rzeczywistości. Istota, od której zależało wszystko. Oficjalnie nie zajmował żadnego stanowiska, ale tak po prawdzie, to on trzymał całe Ministerstwo w garści i nic nie mogło umknąć jego uwadze. Kochał wszelkiego rodzaju układy i układziki, spiskował, doprowadzał do uroczych, małych konfliktów i bawił się przy tym wyśmienicie. Poza tym przepadał za wtrącaniem się w życie ludzi, co było oczywiście surowo zabronione, ale nikt nie śmiał zwrócić mu uwagi. Szczególnie upodobał sobie Toruń, rzeczywiste miasto, podległe Damroce. I robił dokładnie wszystko, by biednej Wiedźmie uprzykrzyć życie. Trzeba przyznać, że mimo przewagi ze strony przeciwnika, trzymała się dzielnie i nigdy nie pozwoliła przejąć Pechowi władzy w mieście. Ich konflikt ciągnął się od setek lat i nic nie wskazywało na szybkie jego zakończenie. Znali się doskonale, wiedzieli o wszystkich swoich wadach i słabostkach, a ponieważ oboje odznaczali się sprytem i nieprzeciętną inteligencją, ich wojna była pewnego rodzaju wirtuozerią. Od pewnego czasu trwał jednak rozejm i Damroka była bardzo ciekawa, czy sprawa Grupy Przewodniej nie jest przypadkiem jego burzliwym końcem.
Dwie zwiewne istotki zaprowadziły ich aż do obszernego gabinetu. W kominku trzaskał różowy ogień. Na biurku stał ogromny wazon pełen cytrynowych róż, a na aksamitnym, buraczkowym fotelu siedział chudy jegomość o ognistej czuprynie. Nogi położył na blacie biurka, w ręku natomiast trzymał marchewkę, którą od czasu do czasu pogryzał ze smakiem.
- Damroczka, kochanie, jakże miło cię widzieć. Dawno już mnie nie odwiedzałaś! – stwierdził na powitanie, głosem słodkim niczym miód. - O? A to kto? – zapytał, taksując wzrokiem Rynnę, który zadrżał pod tym spojrzeniem niczym rasowa osika.
- Pech - warknęła Damroka. - Jeszcze raz mnie nazwiesz kochaniem, to cię zamienię w płazińca. A teraz posłuchaj z łaski swojej, bo mamy do ciebie sprawę. Uwierz, gdyby nie była ważna, nie fatygowałabym się do tego twojego siedliska kiczu doskonałego. To jest Rynna, brat Gotarda – przedstawiła swojego towarzysza.
- Ach, brat Gotarda? – zainteresował się Pech. – Tego z Grupy Przewodniej? Ciekawe... wydawało mi się, że nigdy nie interesował się Nie-Rzeczywistością...
- Nie - zgodził się Rynna usiłując opanować drżenie głosu. - Nie interesuję się
Nie-Rzeczywistością. Tyle tylko, że ona ostatnio interesuje się mną.
- Siądźcie – Pech machnął upierścienioną dłonią i w gabinecie pojawiły się dwa zgrabne fotele. Damroka i Rynna siedli na nich z pewną obawą.
Wtedy po raz drugi ujawniło się zaklęcie. Rynna nadal trzymał je w zawiniątku, w głębi kieszeni i nagle poczuł, że kieszeń zaczyna się dziwnie poruszać. Zawiniątko z pewnym trudem wyrwało się z jej czeluści i usadowiło na kolanach Damroki.
- O - powiedziała Damroka. - Obudziło się nareszcie. Nie sądzisz, Rynna, że należałoby je wreszcie wydobyć z tego pakunku?
Rynna wzruszył ramionami.
Pech przestał na chwilę gryźć marchewkę.
Obaj przyglądali się uważnie, jak Wiedźma odwija chusteczki i rozsupłuje sznurki. Po chwili coś małego i puchatego wystrzeliło w powietrze i zawisło pod rzeźbionym sufitem.
- Damroka, mogłabyś mi wyjaśnić, o co tu chodzi? – zapytał Pech z łagodnym wyrzutem.
- Wiesz, interesujące - stwierdziła Damroka. - Przyszłam tu dokładnie z tą samą prośbą.
Zaklęcie zaczęło krążyć dookoła pokoju, nerwowo machając maleńkimi skrzydełkami. Wyglądało na spłoszone.
- Ty coś wiesz, Pech - kontynuowała Damroka. - Ty zawsze COŚ wiesz. I radzę ci, gadaj, bo mam dzisiaj okropny humor i spory nadmiar niewykorzystanej energii magicznej.
Pech zaśmiał dźwięcznie
- Grozisz mi? W moim własnym domu? To nie jest chyba rozsądny pomysł.
- Ja nie jestem rozsądna. Jestem zła.
Zaklęcie wydało z siebie cichy bulgot. Rynna poczuł znajomy ból głowy. Zrobiło mu się czarno przed oczyma.
- Wypowiedz mnie - zażądał głosik. - Teraz!
Rynna nie miał pojęcia, co miałby niby powiedzieć, ale ból głowy zmusił go do gwałtownego wysiłku intelektualnego. Wydawało mu się, że tylko jedno, jedyne słowo pasuje do tej konkretnej sytuacji. Wyobraźnia podsuwała wiele skojarzeń, ale żadne nie odniosło zamierzonego skutku. W końcu Słowo wybuchło w głowie Rynny tysiącem fajerwerków i tym sposobem zmusiło go do działania.
- PAAAX!!! – wrzasnął, zrywając się na równe nogi. Chyba tylko cudem zdołał utrzymać się w pozycji pionowej...
Damroka i Pech momentalnie zaprzestali kłótni. Odwrócili się jak na komendę i popatrzyli ze zdziwieniem na Rynnę. Zaklęcie sfrunęło łagodnie i usiadło na biurku. Łypnęło na nich bursztynowym okiem. Było zadowolone.
- No tak - powiedział Pech.
- Wszystko jasne - zgodziła się Damroka.
*
Wiele zaklęć mieszka na terenie miasta. I są one miastu niezbędne. Ale tak, jak można się oby bez nocnego koncertu zakochanych kotów i bez stukotu obcasów na bruku, tak zupełnie nie można wyobrazić sobie życia w wiecznych sporach i kłótniach. Zaklęcie zgody, Pax, jest podstawowym gwarantem miejskiej równowagi i gdy znika – wszystko zaczyna zamieniać się w całkiem zgrabny koszmar. Nadzorem nad zaklęciami od zawsze zajmowała się Grupa Przewodnia. Trzymała je wszystkie w wieży katedry i miała święty spokój. Mogła cieszyć się zgodą i bezproblemowo rządzić wszystkimi istotami Nie-Rzeczywistości. Tyle tylko, że ktoś uznał, że ta zgoda w szeregach Grupy niewymownie go denerwuje. Zamieszał odrobinę, dodał gdzieniegdzie płodne kłamstewka i poczekał na plony.
*
- No i ci się nie udało - podsumowała Damroka, nie bez satysfakcji. – Zaklęcie przerobiło cię na szaro. Nie wpadłeś na to, że ucieknie. Tego akurat nie przewidziałeś.
- Nie - zgodził się Pech. – Przyznaję, nie wpadłem na to. Ale blisko byłem, sama przyznaj. Gdyby Grupa Przewodnia zbuntowała się przeciw tobie, miałabyś ogromne problemy.
Damroka uśmiechnęła się pod nosem, głaszcząc zaklęcie po miękkim grzbiecie
- Całe szczęście Pax nie chciał brać w tym udziału. Kochane stworzonko. Będę musiała mu nałapać soczystych much na podwieczorek.
Rynna wyglądał na trochę oszołomionego.
- Ale dlaczego uczepił się mnie? Akurat mnie?
- Bo znalazłeś się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze - pisnęło zaklęcie. - Ech, że też musiała mi się trafić taka łamaga...
Damroka parsknęła śmiechem, Pech taktycznie odwrócił głowę, a Rynna zaniemówił z oburzenia.
- Trzeba by coś zrobić z tą Grupą Przewodnią. - stwierdziła w końcu Wiedźma, opanowując wesołość. - Znowu muszę naprawiać to, co ty spartaczyłeś.
Pech nie zaprzeczył z grzeczności. W zamian za to dobrał się do kolejnej, apetycznej marchewki.
*
Gdy znaleźli się po drugiej stronie Wisły, w miejscu, gdzie miało odbywać się zebranie buntowniczej Grupy Przewodniej, zastali tylko ogromne pobojowisko. Wszędzie walały się potłuczone butelki, puszki i inne niebezpieczne śmieci. Podłoże zostało dokładnie zryte i zmaltretowane. Nie było za to widać najmniejszego śladu jakiejkolwiek żywej, bądź martwej istoty. Tylko mroźny wicher charczał w nagich, zimowych gałęziach.
- Wydaje mi się, że problem rozwiązał się sam – stwierdziła Damroka szczelniej opatulając się szalikiem. – Bez zaklęcia zgody nie byli w stanie nic zdziałać... Wiesz ile będzie teraz kłopotów z wyborem nowej Grupy Przewodniej?
Rynna nie wiedział, ale podejrzewał, że sporo.
- Ciekawe co się stało z moim bratem - zaryzykował w końcu. Ta myśl od początku strasznie go męczyła.
Damroka popatrzyła na niego smętnie.
- Przykro mi – stwierdziła tylko.
Rynna westchnął. Też było mu przykro.
- A może chciałbyś zastąpić go na stanowisku w Nie-Rzeczywistości? – zapytała Wiedźma. – Zaklęcie też tak twierdzi. Mówi, że może będzie z ciebie jeszcze jakiś pożytek.
- O nie! - zaprotestował Rynna. – Ten numer wam się nie uda. Zamierzam wrócić teraz do domu, bez żadnej teleportacji, i zapomnieć o wszystkim. Wyrzucić tę całą okropną noc z pamięci. Ja chcę być zwyczajnym, najzwyczajniejszym w świecie studentem archeologii, czy to tak trudno zrozumieć? Potem chcę znaleźć jakąś mało ambitną pracę, ożenić się i mieć całkiem normalne dzieci. To chyba nie są zbyt wymagające marzenia?
- Jakby ci to powiedzieć....- odparła Damroka. – Dla kogoś, kto nie ma ciała i funkcjonuje w świecie rzeczywistym wyłącznie dzięki iluzji, takie marzenia mają wątpliwą szansę na spełnienie. Poza tym za nic nie uda ci się pozbyć tego śmiesznego chochlika o wybitnych antyzdolnościach kucharskich...
Rynna pokręcił głową, jakby odrzucał od siebie jakąś bardzo nieprzyjemną myśl. Potem poszedł przed siebie, nie żegnając się nawet z Damroką. Chwilę potem Wiedźma zobaczyła jego maleńką postać na moście, prowadzącym do miasta. Było niemożliwością, żeby dostał się tam tak szybko bez pomocy magii.
- Nie uda mu się – szepnęła do siebie Damroka, podsumowując wewnętrzny tok myślowy. Ale zawahała się nieco. – A może? – wzruszyła ramionami i bezszelestnie rozpłynęła się w powietrzu.
Rynna długo stał na moście, nie zważając na mijające go pospiesznie samochody. Patrzył na miasto, nocne miasto, pięknie podświetlone przez reflektory i wbrew sobie zachwycał się tym widokiem. Bardzo chciał Je znienawidzić, zapomnieć o Nim, tak jak o wszystkich innych ułudach Nie-Rzeczywistości. Ale nie mógł. Nie był w stanie. Ono było w nim, krążyło w jego nieistniejących arteriach. Nierzeczywiste i jednocześnie takie prawdziwe.
- Jeszcze się policzymy - rzucił przez zęby, otrząsając się z tej chwilowej niepewności. Wyprostował się, dumnie uniósł głowę i z udanym animuszem pomaszerował w noc.
pozdrawiam
Hurrra!
:)
W każdym razie, gratuluję udanego tekstu.
Kocham piernikowy gród a Twoja historia osadzona w realiach tego słodkiego miasta zachęca do szybkiego powrotu.Oczywiście miło też,że znalazło się tu dobrze znane mi imię :)
Masz wyobraźnię :)