Poeta wrócił na stare śmieci. Chociaż powinno się raczej powiedzieć, że poeta zatoczył odwieczny, mistyczny krąg, powrócił do źródeł. Jakaż piękna, jakże wymarzona sytuacja dla poety i dla mężczyzny. Spotkanie z samym sobą biegnącym do szkoły przez pole buraków. Z samym sobą z niskiego, piętrowego „bloku” z późnych lat trzydziestych. Z samym sobą lekkomyślnie przechylonym przez balkonową barierkę nadwiślańskiego domu, i wreszcie z samym sobą chwytającym chmury między pomalowanymi na ciemną zieleń szczebelkami nagrzewającej się od słońca balustrady. Ale nikogo to nie porusza. Poeta opowiada z przejęciem, pilnując jednocześnie, by nie stracić pełnego nonszalancji dystansu.
- Jako chłopiec…- zaczyna peta z nostalgią, ale jednocześnie tak, by nikt nie polubił chłopca bardziej niż mężczyznę. Poeta podkreśla, że te chłopięce przeżycia kształtowały jego męską, dojrzałą naturę i wspaniałomyślnie pozwala chłopcu na moment sobą zawładnąć, pozwala mu się wyłonić z zakamarków pamięci, uważając jednak, by rozmówcy cały czas wiedzieli, że dopiero jako dojrzały mężczyzna poeta jest naprawdę interesujący i że jego dojrzałe wcielenie jest na tyle ciekawe, pełne i owocne, że wcale nie chciałby wrócić do tamtych starych, dobrych czasów, chociaż w każdym zdaniu taką chęć deklaruje.
Ale nikogo to nie porywa. Nie ma buraczanych pól. Na balustradzie suszy się pościel, ale już nie ta. Buraczane pola nikogo nie dziwią. Ani tych, co tu mieszkają od pokoleń, bo przecież doskonale wiedzą, że kiedyś tu były, ani tym bardziej tych zamiejscowych, bo co im do buraczanych pól sprzed pięćdziesięciu lat. Samo bieganie do szkoły przez buraczane pola także na nikim nie robi wrażenia. Miłosz też biegał. Co w tym dziwnego?
Poeta pozostawia na boku buraczane pola. Ostatecznie jest poważnym człowiekiem, więc rekompensuje sobie utratę wszystkich buraczanych pól i gorących od słońca pomalowanych na zielono balustrad dobrze skrojonym garniturem i złotą spinką w krawacie. Poeta jest bardzo elegancki. Uważa bowiem, że skoro jest się już starszym panem, to lepiej być starszym panem z klasą, świadomym tej klasy. Siwiejące włosy poeta starannie zaczesuje wokół łysiny, mając jednakże dość taktu i samokrytyki, by oprzeć się pokusie jej zakrywania. Wie bowiem, że nigdy się to nie udaje, natomiast zawsze widać, że się próbowało. Dba o ten drobny szczegół, tak samo jak o to, by mieć codziennie inny krawat i codziennie inną odmianę tego samego uśmiechu. Starannie wystudiowanego i ćwiczonego latami uśmiechu człowieka, który zna życie i który skosztował już wszystkich chlebów z wszystkich pieców i teraz spokojnie trawi i wspomina ich smak. Taki uśmiech będący skrytym marzeniem wielu młodych ludzi, jest w istocie ostatnią obroną człowieka, który wie, że się starzeje i pozostaje mu jedynie robić dodrą minę do złej gry. Poeta o tym wie, ale za nic by się do tego nie przyznał. Bo poeta jest eleganckim starszym panem w nowych czasach, w których jednak bynajmniej nie czuje się zagubiony. Telefon komórkowy jest jego ulubioną zabawką. Nie rozstaje się z nim ani na chwilę, przy czym robi wszystko, by wydawało się, że jest zmuszony ciągle go ze sobą nosić. Przechadza się tam i z powrotem w oczekiwaniu na ważne połączenie. Oczywiście to nie on będzie dzwonił. On tylko czeka, aż zadzwoni ktoś inny. Ktoś, kto ma do niego jakąś ważną i nie cierpiącą zwłoki sprawę. Bo poeta wciąż jeszcze ma znajomości. Poeta mógłby załatwić to, i owo, gdyby go o to poproszono. No, trzeba by odnowić stare kontakty. Tyle lat, studia, koledzy zza granicy, ale ostatecznie… Ale nikt go o nic nie prosi. Nikomu nie są potrzebne zagraniczne kontakty poety. Telefon dzwoni. Mozart. Kilka szarpanych tonów. Poeta odbiera, rzuca parę swobodnych słów. Jego twarz nagle poważnieje. Oczywiście sprawa jest ważna. Poeta posyła najbliżej stojącej osobie ciężkie spojrzenie, spojrzenie kogoś, kto nie ma chwili spokoju, przeprasza i wychodzi na zaplecze. Nie wszystko można powiedzieć przy świadkach. Zresztą, to nadaje jego sprawom pewnej poufności, podnosi ich wagę. Z powodu tych pilnych telefonów poeta nie może pracować. Przechadza się całymi dniami. Przystaje, zagaduje. Jest jedynym mężczyzną w swojej pracy. W myślach porównuje swoje koleżanki i klientki do tych legendarnych piękności, które mu się kiedyś osuwały do stóp. Do tych młodych, niewinnych, tchnących poezją, co są jak szklanka ciepłego mleka po powrocie z wiejskiej wycieczki, i do tych, co na niego używały podstępów, które musiał zdobyć, przewrotnych, posiadających wszystkie wady i zalety kobiecości. Do tych, jak łyk wytrawnego koniaku. Takich, co mówią avanti zamiast proszę. Do tych i do tych szalonych, zielonookich ze swoich wierszy.
- Czy wiesz, że moja pierwsza miłość miała na imię tak jak ty? - pyta młodziutkiej dziewczyny, ma już bowiem przywilej mówienia do młodziutkich dziewczyn po imieniu. Dziewczyna oczywiście rumieni się po same uszy i spuszcza oczy. Wszystko trwa sekundę lub tysiąc lat.
- I oczy miała takie jak twoje. Zielone.- mówi dalej rozkoszując się tym rumieńcem. Poeta lubi czasem nie być żonatym facetem po sześćdziesiątce. Zwłaszcza w oczach młodziutkich dziewczyn. Zresztą robi to bardziej z przyzwyczajenia niż potrzeby serca. Po chwili przerzuca się na następną „ofiarę”.
- Ach to pani! Te pani włosy. Istny płomień. Od razu widać, że wakacje we Włoszech pani służą.- uśmiecha się wiedząc, że klientka była we Włoszech w zeszłym roku.
- Och doprawdy! Pewnie wszystkim pan to mówi…- odpowiada „płomienna” klientka wychodząc. Wróci tu jeszcze raz po jakiś zapomniany drobiazg i po to by usłyszeć, że o płomieniu włosów mówi tylko do niej. Uśmiechnie się wtedy, chociaż wie, że nie jest to prawda. Jej także tłumy padały kiedyś do nóg. Dziś na farbowane, starannie ufryzowane loki i włoską opaleniznę z solarium czekają tylko…poeci. „Płomiennej” klientce to jednak wystarcza. Jest damą. Stać ją na podróże, kosmetyczkę dwa razy w tygodniu i apaszkę, której wartość jest trzykrotnie wyższa od ceny sukienki spod Hali Targowej. „Płomienna” klientka jest damą i potrzebuje, aby to ktoś docenił. Poeta rozmawia z nią o artykułach zamieszczonych na kulturalnych stronach „Polityki”, rzucając od czasu do czasu pół-uwagę na temat jej nowych perfum. Ona udaje, że jest oburzona jego kokieterią, takie słowa do mężatki, i za każdym razem prosi o tomik poezji, którego on, za każdym razem zapomina. Ona udaje zawiedzioną, a on obiecuje przynieść następnym razem i tak się rozstają. Tych dwoje uzupełnia się na każdym polu, z wyrachowaniem sącząc ostatnie krople zastygłej i nieco zatęchłej przyjemności. Trwa nieustanna gra wyrafinowanych uśmiechów, półobrotów, ustawiania się w odpowiednim świetle, przypadkowych, wyliczonych co do milimetra gestów, zaskoczenia zagranego co do sekundy. Oboje znają jej zasady na pamięć. Weszła im już w krew.
Poeta wraca do zielonookiej. Jej rumieńce są świeże. Po drodze rzuca kilka słów koleżance z pracy. Ta, zajęta, zbywa go machnięciem ręki. Zielonooka imienniczka jego pierwszej miłości dostrzega, że nie jest jedyna. Od tej chwili zaczyna się cicha wojna. Zielonooka jest tu na praktyce i ma dość okazji, żeby się zemścić. Zdobyła skądś numer drogocennej komórki poety i dzwoni do niego kilka razy dziennie. On za każdym razem odbiera, myśląc, że to w końcu ta ważna osoba, na którą czeka od rana. Gdy wyjmuje telefon, zielonooka rozłącza się. Widać tylko jej numer wyświetlony pod hasłem nieodebrane połączenie, ale poeta nie wie, do kogo on należy. Zastanawia się, chodzi, myśli. W końcu odkrywa sekret. Grozi zielonookiej palcem i uśmiecha się filuternie. Ta śmieje się na całe gardło. Gdy poeta się odwraca, dzwoni do niego znowu. Nie pozostaje mu nic innego, jak nie reagować. Jeśli chce wyjść z tej idiotycznej sytuacji z twarzą, musi udawać, że go to bawi i uznać te jawne kpiny z jego poważnej i godnej szacunku osoby za niedojrzałą formę flirtu. Bez względu na to, co by nie zrobił, jest jednakowo śmieszny, a to coś, czego bardzo nie lubi. Uśmiecha się więc uśmiechem ojca starszej od zielonookiej córki, poprawia okulary i odchodzi. Za sobą słyszy śmiech już nie tylko zielonookiej, ale jeszcze kilku osób. Przystaje, waha się, czy nie zawrócić, ale ostatecznie rezygnuje.
- Weź się pan lepiej do jakiejś roboty, bo znowu będzie pan chciał wcześniej wyjść.- rzuca mu mimochodem siedząca za biurkiem koleżanka. Wewnątrz poeta aż dygoce z gniewu, ale uśmiecha się słodko do przyglądającej mu się z politowaniem kobiety. Nie znosi jej, a w głębi duszy uważa za niższą od siebie pod każdym względem. Inteligencji, wykształcenia, pochodzenia. Ale najbardziej drażni go tym, że skupia na sobie uwagę otoczenia, odbierając mu tym samym audytorium. Poeta także lubi być w centrum uwagi, ale ona by to osiągnąć używa tak prymitywnych środków… A jednak, jej sposób bycia „prawdziwej blondynki”, zbyt głośny śmiech i chwilami niemal dziecinne zachowania wygrywają z jego wyszukanymi, ćwiczonymi przez lata metodami. W takim sąsiedztwie jego przymglone spojrzenia, półuśmiechy, rzucane w samą porę melancholijne cytaty i brawurowe rymy okazują się zupełnie bez znaczenia. Poetę to drażni. Kiedyś, na spotkaniu u dyrekcji, gdy mijając się z nim na korytarzu rzuciła mu jakiś niewybredny jego zdaniem żart, po prostu warknął, że nie rozmawia z plebsem. Nie sadził, że kiedykolwiek przyjdzie mu z nią pracować w jednym miejscu, i że ona dobrze sobie tą korytarzową uwagę zapamięta. Wielokrotnie potem próbował ją sobie zjednać, używając do tego całego swojego uroku. Ona jednak pozostawała głucha na jego przymilanie i dokuczała mu przy każdej okazji zamieniając i tak już nieprzyjemną pracę w piekło.
Nie znaczy to jednak, że poeta nie miał nigdy swoich pięciu minut. Owszem, miał i to nie pięć minut, ale cały, okrągły miesiąc. Poeta pojechał kiedyś do Kongo. Miał tam zostać ambasadorem kultury polskiej, czy też zająć inne, podobne stanowisko. Takie przynajmniej były plany. W każdym razie spędził tam prawie dwa miesiące, a zanim wyjechał, pożegnał się uroczyście z koleżankami z pracy, „płomienną” klientką, a nawet z zielonooką i przekonany, że już tu nie wróci spakował swoje rzeczy. Tymczasem plany się nie spełniły i poeta musiał wrócić do poprzedniego zajęcia. Wkrótce okazało się, że nie tyko nikt za nim nie tęsknił, ale nawet cieszono się z jego odejścia. Praca szła dalej swoim trybem, bo poeta i tak nigdy nic nie robił poza czekaniem na ważne rozmowy i zabawianiem „płomiennej” klientki, a kobiety odetchnęły z ulgą pozbywszy się łysawego pana zawracającego im głowę i plotącego niestworzone rzeczy. Mimo to, przyjęły go serdecznie, zapewne współczując utraty stanowiska ambasadora kultury polskiej w Kongo. Gdy tylko zaczęły wypytywać o wrażenia z podróży, poeta poczuł się w swoim żywiole. Przyniósł pamiątki, zdjęcia i opowiadał, opowiadał… Czegóż to on nie mówił. Roztaczał przed zdumionymi słuchaczami obrazy afrykańskiej przyrody, malowniczych, murzyńskich wiosek, wystawnych bankietów, na których rozmawiał z tamtejszymi artystami zajadając krokodyle i bawoły w towarzystwie, o jakim zwykłym śmiertelnikom się nie śniło. Opowiadał też o kanibalach. Przywiózł nawet specjalny przedmiot służący do zaganiania we właściwe miejsce niepokornego „posiłku”. Płaskie, metalowe widełki, z dwoma ząbkami na końcu, pomiędzy którymi są drobne kolce. W żartach przyłożył je do miękkiej, białej szyi zielonookiej.
Początkowo wszyscy słuchali z uwagą. Z czasem jednak historia spowszedniała i nie robiła już takiego wrażenia. Poeta o tym nie wiedział. Opowiadał ciągle i przy każdej okazji. W najmniej odpowiednich momentach wyskakiwał ze swoim „a w Kongo”, aż w końcu jego ulubiona koleżanka dokończyła… „baja bongo”. Poeta przybladł lekko obiecując sobie w przyszłości lepiej uważać na słowa i już nigdy głośno nie nazwać nikogo plebsem choćby nawet najbardziej na to określenie zasługiwał. Przestał jednak opowiadać o wyjeździe i więcej ani jednym zdaniem nie wspomniał o murzynach, ambasadach, dżungli ani bawołach.
A jednak poeta posiadał broń, której nie mógł użyć nikt inny. Była to… poezja. On sam nie w pełni zdawał sobie sprawę z jej znaczenia i mocy. A to właśnie fakt, że był poetą, powodował, że pozwalano mu na więcej, niżby pozwolono w podobnej sytuacji komukolwiek innemu. „Pan poeta, pan poeta” wzdychano słowami Wyspiańskiego i tylko to, wcale nie znajomości w dyrekcji, ani pilne sprawy do załatwienia przez telefon, ani nawet otarcie się o ambasadę polską w Kongu, lecz właśnie fakt, że był poetą sprawiał, że nie zauważano spóźnień, ani ewidentnych błędów, jakie popełniał przy wykonywaniu standardowych czynności. Traktowano go ulgowo. Gdy chciał wyjść wcześniej, a zdarzało mu się to kilka razy w tygodniu, nie robiono mu najmniejszych trudności. Inna rzecz, że na jedno wychodziło, czy poeta jest w pracy, czy nie, ale jednak miał pewne przywileje. Ale on o nich nie wiedział, a przynajmniej nie zdawał sobie sprawy z tego, że zawdzięcza je właśnie poezji. A jednak, niezależnie od tego, lubił od czasu do czasu przypomnieć światu, ze jest poetą. Istnieją bowiem dwa rodzaje poetów. Jedni przestają nimi być z chwilą ukończenia wiersza. Wraz z napisaniem ostatniego słowa, powracają do rzeczywistości i zapominają o poezji do czasu, aż spotkają na swej drodze coś, co ich poruszy i zbudzi śpiące wewnątrz wnętrza licho. Drudzy natomiast, są poetami w każdej chwili swojego życia, nawet, jeśli od lat nie stworzyli nic nowego, nawet, jeśli w ogóle nie zamierzają już niczego stworzyć, pozostają poetami dożywotnio i niejako honorowo.
Nasz był poetą bez względu na okoliczności. Chociaż ostatni jego tomik, wydany pięć lat temu przeszedł bez echa, a przeciętny czytelnik nie kojarzył jego nazwiska nawet z jednym wierszem, lubił powoływać się na dawne czasy i wciąż jeszcze, w głębi duszy pozostał buntownikiem spod znaku Nowej Fali. Z czasów, gdy jego wiersze coś komuś mówiły, z czasów, gdy miał dość siły i serca, by tłumaczyć na polski arabską poezję. Oczywiście czuł na karku oślizgły dotyk płynącego czasu, ale znalazł sposób i na to. Stał się poetą dojrzałym, patrzącym na świat z wyżyn swojej dojrzałości. Brał na przykład do ręki gazetę, w której zawsze trafiała się stronka poświęcona poezji czytelników i po szybkim zapoznaniu się z jej treścią wyrażał swoją opinię. Zazwyczaj był to krótki wykład na temat wersyfikacji, przerzutni czy niewłaściwości kończenia każdego wersu czasownikiem. Wszystko to opowiadał każdej koleżance, czy klientce, którą miał w danej chwili w dość bliskim sąsiedztwie. Zżymał się pobłażliwie, że młodzi ludzie piszą zawsze i tylko o miłości, rozwodził się nad banalnością niektórych metafor, wymyślając na poczekaniu własne, pytając najbliżej stojącą osobę, co o nich myśli. Najbliżej stojąca osoba rozkładała zaś bezradnie ręce, nie wiedząc, co odpowiedzieć, bo nie znała się na poezji i mogła służyć jedynie amatorskimi ocenami. Wtedy poeta odpowiadał, że takie opinie są najcenniejsze i że on sam chciałby wrócić do takiej „amatorskiej” wrażliwości, ale utracił ją bezpowrotnie.
- Ja już tylko czytam.- mawiał, ale wciąż poczuwał się do obowiązku pisania wierszy okolicznościowych. Na urodziny, lub jako dedykacje na nagrodach, z okazji świąt, lub żegnania odchodzących na emeryturę kolegów. Lubił dawać tomiki swoich wierszy w prezencie. Odchodząc ze swego poprzedniego stanowiska, skąd go przeniosła dyrekcja, podarował wszystkim współpracownikom ten sam tomik, zapominając, że wielu z nich dostało go w zeszłe Święta Bożego Narodzenia. Nikt jednak nie protestował i wszyscy, jakby się umówili, postanowili udać zaskoczonych i zadowolonych z podarunku. Poeta pożegnał się i przeniósł na nowe stanowisko, gdzie nie miał nikogo znajomego. Powoli, ostrożnie badał grunt, by wreszcie przystąpić do działania. Rozsnuwał wokół siebie atmosferę poezji, cierpliwie tkając sobie ze słów kokon, którym mógł się szczelnie owinąć. Jako poeta posiadał odmienną, szczególną wrażliwość, był tym, który może zaczarować najbanalniejszą chwilę i siłą swej wrażliwości przetworzyć ją w poezję. Był tym, który nadaje barwy, koryguje lekko kształty, owija cieniuchną mgiełką niedomówień. Nad jego głową unosiła się przeźroczysta, ulotna chmura, która skraplała się niekiedy, pokrywając zwykłe, szare sprawy tęczą poetyckiej rosy. Taka była jego rola. Poeta z rozmysłem, choć niby to od niechcenia rzucał jakiś cytat, lub metaforę, czasem błyskotliwą grę słów i czekał na podziw otoczenia. Otoczenie jednak nie zawsze zachowywało się tak, jak jego zdaniem powinno.
Któregoś dnia przywieziono nowe żaluzje i wszyscy zebrali się, by je obejrzeć. Było to miłe zaskoczenie. Krążyły plotki, że dostanie je inna filia.
- Kto mówił, że nie będzie żaluzji?- zapytał ktoś zawadiacko. Poeta uśmiechnął się.
- Żaluzji... Żal iluzji.- podchwycił i czekał na pełne podziwu zaskoczenie koleżanek. Nie wiedział jednak, że wielu z nich ta gra słów przyszła do głowy sekundę wcześniej, ale wydała im się zbyt oczywista, by o niej mówić głośno. Poeta westchnął sobie po cichu, że musi pracować z tak prozaicznymi i ograniczonymi ludźmi i obiecał sobie nie rzucać więcej pereł przed wieprze.
A jednak bywały i inne chwile. Szczególniej wieczorem, gdy ostatnie promienie słońca rozpływały się na złoconych oprawkach jego okularów, poeta siadywał sam w opustoszałym Pokoiku, jak nazywano zaplecze, opierał się plecami o szafę i zaplatał mocno ręce jakby sam siebie chciał objąć. Gdy ktoś wszedł w takiej chwili do Pokoiku, zastawał go wpatrzonego nieruchomo w jedno miejsce.
- Co pan tam widzi?- pytano wtedy.
- Chińczyka.- odpowiadał bez pośpiechu, nie odrywając oczu od skrawka przestrzeni, w który się wpatrywał.
- Tam?- padało następne, pełne zdumienia pytanie.
- Tam, tu, gdziekolwiek.- uśmiechał się poeta nie licząc na to, że zostanie zrozumiany.
- A co ten Chińczyk robi?
- Siedzi.
- I co, je ryż pałeczkami?- w glosie rozmówczyni pobrzmiewa lekka ironia.
- Nie.- odpowiada poeta spokojnie.
- Dlaczego?
- Bo to jest bardzo stary i mądry Chińczyk. On pisze na piasku wiersze. Malutką, zaostrzoną trzcinką stawia malutkie, chińskie znaki, a te malutkie, chińskie znaki, z których każdy coś znaczy, a jest ich ponad tysiąc, układają się w długie, chińskie wiersze. Chińczyk męczy się, skreśla, poprawia, trzy razy rozważa każdy znak, zanim go postawi, a kiedy skończy wiersz, wygładza ręką piasek i zaczyna pisać od nowa.
- I po to się tak męczy, żeby go potem zmazać?- śmieje się koleżanka z pracy.
- Nie, po to, żeby zmazać, ale po to, żeby napisać. Kiedy wymyśli nowy, zmazuje stary i zaczyna pisać, wiedząc, że gdy go skończy zmaże go i zacznie wszystko jeszcze raz.
- Nie mógłby napisać obok?
- Po co?- odpowiada z prostotą, ale nie bez goryczy poeta.
- Czy ktoś czyta te wiersze?
- Tylko Chińczyk.
- To warto mu się tak starać, skoro tylko on je czyta?- kobietę z wolna opanowuje jakiś szczególny nastrój.
- Nie wiem.- pokiwał głową poeta.- Sam zawsze go o to pytam, ale jeszcze nigdy mi nie odpowiedział.
- A czy kiedyś odpowie?
- Myślę, że nie, ale ciągle czekam.- kończy poeta ze smutkiem.
W takiej chwili można by pokochać w nim jednym całą poezję świata i wszystkich poetów, jacy kiedykolwiek istnieli i istnieć będą. Ale on o tym nie wie. Wkrótce otrząsa się, poprawia krawat i swój uśmiech spasionego życiem smakosza, wyjmuje telefon i na powrót staje się łysawym poetą po sześćdziesiątce w bardzo niepoetyckiej pracy.
Koniec.
Kraków, 1 VIII 2004 r.
W końcu znalazłem odpowiednią ilość czasu i dopiero teraz żałuję, że tak późno.
Bardzo dobry tekst, wysmakowany i nieprzeciętnym warsztacie.
Pozdrawiam
Po pierwszym przesunieciu oczu: stwierdzam iz tekst jest wysmienity! Wykazujesz bardzo akywne umiejetnosci postrzegania rarytasu codziennosci chwil powszednich - tych niczym niezauwazalnie przelotnych momentow wybitnosci w kims juz nie docenianym przez modne trendy otoczenia. Uwidaczniasz tym samym, swoj wlasny wymiar duszy i telentu postrzegania. Jestem pod wrazeniem...
Cheers,
B :-).