Ślub

Aldona Widłak

Mogło być zaledwie kilka minut po piątej, kiedy podeszła do jej łóżka, siwa, zgarbiona, w czerwonym swetrze i lila spódnicy. Stanęła w progu, trzymając się futryny i chwilę patrzyła na śpiącą. Dziewczyna leżała zupełnie spokojna, z jedną ręką na piersiach, a drugą pod głową, oświetlona pierwszymi niepewnymi promieniami słońca, które się szarobłękitnymi smużkami przeciskały przez oczka firanek. Stojące na oknie kwiaty rzucały na śpiącą niebieskawe, chłodne cienie. Było zupełnie cicho. Nawet ptaki się jeszcze nie obudziły.

- Halo! Halo! Obudź się.- zaczęła staruszka nieśmiało. Dziewczyna śpiąca na łóżku poruszyła lekko jasnymi brwiami. Coś tam już do niej docierało, ale nie wiedziała czy to jeszcze sen, czy już jawa i czy to w ogóle ma jakiekolwiek znaczenie. Coś tam sobie mruknęła do siebie, a może do tych widziadeł, które jej się snuły pod zamkniętymi powiekami, westchnęła i na powrót odpłynęła w sen.

- Halo! Wstawaj! Ja wiem, że jest bardzo wcześnie, ale ja się żenię.

Dziewczyna zerwała się w jednej chwili. Z rozmachem usiadła na łóżku i wbiła w staruszkę nie przytomne jeszcze oczy.

- Co?!

- Żenię się.- odparła staruszka wesoło i z dumą. Palce zaciśnięte na krawędzi futryny drżały, brązowe oczy były rozbieganie a spojrzenie nieobecne. Dziewczyna wygramoliła się z łóżka. Ubrała się i pościeliła łóżko. Wszystko bez jednego słowa. Skierowała się w stronę kuchni.

- Pije pani herbatę?- zapytała mijając staruszkę.

- Zrób.

Zaświeciła światło w kuchni, przepłukała szklankę, nalała wody do garnuszka i postawiła go na ogniu. Wsypała do szklanki dwie łyżeczki cukru i wrzuciła torebkę herbaty Expresowej. Woda w garnuszku szumiała szeptem, jakby i ona jeszcze się nie obudziła. Staruszka stanęła w progu kuchni. Dziewczyna spojrzała na nią i uśmiechnęła się. Zaspane muchy brzęczały cichutko, woda zaczęła bulgotać i obłokami pary domagać się uwolnienia z gorącego garnka. Dziewczyna zgasiła gaz i zalała herbatę. Wzięła szklankę i zaniosła ją na stół. Staruszka poszła za nią, nie spuszczając z niej ciemno-brązowych oczu. Dziewczyna dostrzegła w nich oczekiwanie, ale zignorowała je.

- Herbata jeszcze gorąca. Chce pani coś jeść?

- Na razie nie.- odparła staruszka. Na chwilę zapadła cisza. Słychać było jedynie tykanie zegarka i budzące się powoli ptaki. Plamy światła na dywanie z błękitnych stawały się srebrne a ze srebrnych złote.

- A jednak cyganka miała rację.

- Jaka cyganka?- zapytała dziewczyna nie wyczuwając podstępu.

- U nas pracowała kiedyś taka cyganka, to znaczy nie całkiem cyganka, bo tylko jej matka była cyganką, i ona nam kiedyś wróżyła. Jednej takiej Bronce to powiedziała, że wyjedzie do Ameryki i rzeczywiście wyjechała. Takiej Władzi powiedziała, że zostanie młodo wdową i faktycznie ten jej Franek tak jakoś szybko umarł, a mnie powiedziała, że dwa razy wyjdę za mąż. Ja się śmiałam, że mnie jednej się nie sprawdziło, a tu jednak. Kto by pomyślał, że się człowiek na starość będzie żenił.

- Z kim?- dała za wygrana dziewczyna. Nie pozostawało jej nic innego, jak wejść w ta przedziwną i zawikłaną rzeczywistość, jaka się tworzyła w głowie jej rozmówczyni. Przyjąć ją na wiarę i stać się jej częścią.

- Z Adasiem.- odparła staruszka robiąc minę jak kot, który napił się śmietanki. No tak. Można się było tego spodziewać. Wczoraj już mówiła o tym sąsiedzie z góry, że się rozwodzi z żoną. Potem usłyszała jak powiedział, że się z nią ożeni jak tylko dostanie rozwód. Dziewczyna westchnęła. Wczoraj spytała ją nawet, niby żartem, czy chciałaby wyjść za Adama. Staruszka odpowiedziała, że jej to wcale nie potrzebne i choć wszystko w niej, każdy ruch, każde spojrzenie wskazywało, że kłamie, to jednak kategorycznie zaprzeczyła. Dziewczyna machnęła, więc ręką i poszła spać spokojnie, mając nadzieje, że staruszka przez noc zapomni i wróci do normy, jak po każdym z podobnych ataków.

- Idź do szafy i poszukaj mojej białej bluzki, takiej z żabotem. I tej zielonej spódnicy. Wiesz, której, tej, co ją mam na śmierć przyszykowaną.

- W małym pokoju?

- Tak. W tej dużej szafie, tam gdzie płaszcze.

- Dobrze.- odparła dziewczyna. Poszła do pokoju i otworzyła wielką, masywną szafę. Poczuła mocną woń lawendy, naftaliny i szarego mydła, a mimo to kilka moli zerwało się do lotu, gdy tylko poruszyła ubrania wiszące na wieszakach. Próbowała złapać uciekające owady, ale dopadła tylko jednego. Reszta pochowała się gdzieś po kątach. Tapety były żółte, mole miodowe, promienie słońca złote. Zagłębiła się w ciemne wnętrze szafy. Przesuwała jeden wieszak za drugim, szukając bluzki. Płaszcze, sukienki, garsonki, bluzki kolorowe, bluzki białe. Biała bluzka z żabotem. Jest. I zielona spódnica. Wiszą na jednym wieszaku.

- Znalazłam!- krzyknęła dziewczyna zamykając szafę. Przyniosła ubrania staruszce i pomogła się jej ubrać. Uczesała ją, związała buty.

- Na oknie jest szminka. Podaj mi ją.- poprosiła staruszka. Dziewczyna spełniła i tę prośbę.

- No, no, no… Ale pani elegancka.- uśmiechnęła się, choć wszystko w niej szarpało się nerwowo. Wiedziała, że tylko ona jedna może docenić tą elegancję, a przecież to nie o nią tu chodziło.

- Adaś też mówi, że ładnie. Słyszysz?

- Nie.

- O! Teraz mówi. Ale ta moja narzeczona ładna. Nie słyszysz tego?

- Nie… Koniec tego dobrego! Trzeba jeść śniadanie.

- Nie jestem głodna.

- Jest pani, tylko jeszcze pani o tym nie wie. Ślub ślubem, a jeść trzeba.

- Dobrze.- zgodziła się w końcu staruszka. Dziewczyna zrobiła jej kanapki z szynką. Zjadła je nieuważnie, jakby mimochodem, myśląc zupełnie, o czym innym.

- No. A teraz lekarstwa. Niech pani łyka, bo znowu panią będzie dusić.- dziewczyna podała jej garść kolorowych tabletek. Podawała je codziennie, zerkając do zostawionej przez lekarza kartki. Na rano było ich sześć na południe pięć, a na wieczór siedem.

- A na to trzęsienie też tu jest?

- Na wszystko.

- To dobrze, bo jak by to wyglądało, żeby się panna młoda na własnym ślubie trzęsła. Trzeba tu posprzątać, bo nie wiem, kiedy oni przyjadą.

- Kto?

- No Adaś. Przecież go nie wpuszczę do takiego bałaganu.

- Raczej nie.- mruknęła dziewczyna.

- Weź miotłę i posprzątaj, bo ja się nie chcę brudzić. Dobrze?- poprosiła staruszka ostrożnie siadając z boku, by nie pobrudzić bluzki i nie pomiąć spódnicy.

- Już.- odparła dziewczyna biorąc z przedpokoju miotłę. Zamiotła dywan, umyła podłogę, wytrzepała za oknem pokrowce na krzesła i narzutę na łóżko. Wytarła mokrą szmatką szybę na stole, blaty w kuchni, kurz z najbardziej nawet niedostępnych zakamarków mieszkania, szybki w szafach, telewizor, umyła nawet nieruszane od lat kieliszki. Przy okazji podlała kwiatki. Wreszcie, zmęczona usiadła.

- Pojaśniało trochę?- zapytała staruszki.

- Pewnie. Jeszcze trzeba obrus zmienić. Weź z szafy ten różowy, co mi go kiedyś siostra przywiozła.

- Aha. Wiem, który. Tylko gdzie on jest?

- W małym pokoju w tej szafie z półeczkami.

- Z półeczkami.- powtórzyła dziewczyna i poszła we wskazane miejsce. Obrusu jednak nie było.

- Nie ma!- krzyknęła dziewczyna z pokoju.

- Jak nie ma? Musi być.

- Ale nie ma.- zawołała dziewczyna sprawdzając po raz drugi.

- To musi być dużym pokoju.

- Pewnie tak.- odparła dziewczyna podchodząc do starego segmentu w dużym pokoju i szukając po półkach i szafeczkach.- Tu też nie ma.

- Sprawdź jeszcze raz.

- Nie ma. Zaraz. Może jest w łazience.- przeszło jej nagle do głowy. Rzeczywiście. Obrus leżał złożony na pralce. Był delikatny, ażurowy, a na środku i po rogach miał wyszyte czerwone różyczki.

Z trudem podniosła dużą i ciężką szybę leżącą na stole. Oparła ją ostrożnie o szafę i zmieniła obrus. Staruszka podeszła bliżej i drżącą ręka wygładzała fałdki.

- Kto by pomyślał, że ja za Adasia pójdę. To była miłość odkąd tylko się tu sprowadziłam. Ja czasem… Ja wiem, że to grzech, ale jak leżałam koło męża to mi się zdawało, że koło Adasia leżę. Nie. Ja męża lubiłam, bo on był elegancki zawsze, akuratny taki. Wiadomo, jak to wojskowy. Jak mnie wziął na zabawę to umiał mnie posadzić, umiał zamówić, napiwek zostawić. Nie. Nie żałuję żem za niego poszła, ale jakem wtedy Adasia zobaczyła pierwszy raz, tak do dziś mi przed oczami stoi. I to, jak on mnie zawsze broni, jak mnie chcą zastrzelić.

- Kto?

- No te diabły. Oni tam mają taką listę grzeszników, i wedle tej listy strzelają. I jakoś tak było, że tam byli na tej liście wszyscy ludzie ze Słomnik. Już mnie mieli strzelać, już byli pod oknem i wołali, żebym wyszła, kiedy nagle Adaś się wychylił i powiedział, że ja nie ze Słomnik, tylko z Krakowa, bo w Krakowie już sześćdziesiąt lat mieszkam. Ale oni nie chcieli mnie puścić. Mówili, że tak jest zapisane i ich to nie obchodzi. Tych mają strzelać, co zapisani i tyle. A wtedy Adaś wyciągnął pieniądze i zapłacił im, żeby mnie nie strzelali. Trzysta tysięcy za mnie dał.

Dziewczyna westchnęła. Położyła szybę z powrotem na stole, a brudny obrus zaniosła do łazienki. Usiadła na krześle i trwała tak chwilę, odpoczywając.

- Która godzina?- zapytała.

- Dziewiąta.- odparła staruszka.- Już dziewiąta? Oni nie długo przyjadą. Trzeba iść coś kupić, żeby ich ugościć. Poleć no do sklepu i przynieś mi tak: pół kilo szynki, takiej ładnej, jak kiedyś przyniosłaś z masarni, dziesięć udek z kurczaka, kilo pieczeniowego, kilo sernika, tylko, żeby taki był mokry, a jak będzie, to jeszcze wuzetek. Masz tu pieniądze, tylko wróć szybko, żebyś zdążyła zanim przyjadą.

Dziewczyna wzięła pieniądze i wyszła. Na polu oślepiło ją słońce. Było znacznie cieplej niż myślała. Stała w progu klatki schodowej, w drzwiach jak zawsze otwartych na oścież i podpartych kamieniem. Kamień będzie tu leżał aż do jesieni. Potem, gdy ludzkie oddechy zaczną zmieniać się w obłoki pary, ktoś odsunie go na bok i będzie leżał koło drzwi przez całą zimę, aż do wiosny. Tak było od lat i dziewczyna z czasem nabrała pewności, że gdyby ktoś go ukradł, lub chociażby zapomniał z nastaniem pierwszego ciepła położyć pod drzwi, lub za pierwszym chłodem usunąć na bok, świat, jaki znała przestałby istnieć. Nie wiedziała, kto co roku przestawiał kamień, i w czyich rękach leży porządek jej świata, ale ufała bezgranicznie, że bez względu na wszystko, ten ktoś, kogo zapewne mijała kilkanaście razy dziennie na schodach, spełni swe zadanie.

Po chodniku chodziło mnóstwo ludzi. Wróble i szpaki darły się jak opętane. Zajęta sprzątaniem i przygotowaniami do ślubu nie zauważyła nawet, że tuż obok zaczął się dzień i jego zwyczajne sprawy. Znała większość z tych ludzi. Znała nawet psy i gołębie. Przez chwilę przyglądała się temu wszystkiemu ze zdziwieniem, jakby nie mogła uwierzyć, że jest jeszcze inny świat prócz tego, który wypełniał mieszkanie staruszki. Co zaś ważniejsze, że ona sama jest częścią tego zewnętrznego świata, że wita się z ludźmi, głaszcze psy, czuje zapachy i słyszy dźwięki. Otrząsnęła się jednak z tego dziwnego wrażenia i ruszyła raźno w kierunku masarni. Zastanawiała się, jak ma zrobić zakupy. Musiała przynieść do domu wszystko, co jej kazano, a jednocześnie doskonale wiedziała, że takie wydatki spowodują, że za kilka dni zabraknie pieniędzy. Kto to wszystko zje? Jest przecież rzeczą oczywistą, że nikt nie przyjdzie, ale tylko ona jedna zdaje sobie z tego sprawę. Postanowiła kupić szynkę, pieczeniowe i udka we wskazanej ilości. Włoży się je do lodówki, więc się nie zmarnują. I tak trzeba je kupować, co jakiś czas. Będą przynajmniej na dłużej.

Masarnia była na drugim końcu osiedla, tuż obok cukierni. Dziewczyna stanęła w kolejce. Przed nią stały dwie panie, z nią jeszcze trzy. Za ladą była dzisiaj sama kierowniczka, a zarazem żona właściciela, szeroka, postawna kobieta w białym, poplamionym krwią fartuchu, ciemna szatynka o szarych, bardzo łagodnych oczach. Zresztą łagodność promieniowała z całej jej postaci, z powolnych ruchów i jakby nieśmiałego uśmiechu, który nijak nie pasował do jej grubych kości i potężnej postawy. Mówiła cicho i powoli, a do klientów miała anielską cierpliwość. Nikt nie pamiętał, by kiedykolwiek okazała zdenerwowanie, lub choćby niechęć. Patrząc na nią nie sposób było wyobrazić sobie, że codziennie rąbie tony surowego mięsa, że patroszy kurczaki, odcina poszczególne części, sortuje je, kładzie do lodówki, za szybkę, by klienci mogli je widzieć i ocenić, czy są odpowiedniej wielkości, czy są świeże i smaczne. A jednak robiła to z wprawą i spokojem człowieka, który tak przywykł do widoku krwi i mięsa, że nie robi to na nim najmniejszego wrażenia. Trzeba jej zresztą przyznać, że robiła to dobrze, bo klientki zazwyczaj wychodziły zadowolone, a przecież każda z nich miała jakiś sekretny sposób pozwalający jej ocenić, czy mięso na pewno jest dobre i czy się ich nie oszukuje.

- Szynki proszę.- powiedziała tęgawa kobieta.

- Ile pani sobie życzy?

- Ze trzydzieści deko.

- Trzydzieści pięć mi się ukroiło.

- Proszę odłożyć. Ja prosiłam o trzydzieści i tyle wezmę.- odparła klientka z godnością.

- Oczywiście, proszę pani.

- Skandal. Tylko patrzą, jak od człowieka wyciągnąć. Pani jest młoda, niech się pani uczy na szachrajów uważać.

Dziewczyna, do której skierowane były ostatnie słowa skinęła głową i posłała kierowniczce masarni pocieszające spojrzenie. Kilka kobiet za nią chichotało cichutko. Tęgawa klientka usłyszała jednak ich śmiech i potoczyła groźnym wzrokiem dookoła. Śmiechy natychmiast umilkły, ale spojrzenie pani od szynki wciąż było ponure i wyzywające. Kiedy wyszła ze sklepu, wszyscy odetchnęli z ulgą.

- Co dla pani?- zapytała zza lady kierowniczka.

- Dziesięć udek z kurczaka, pół kilo szynki i kilogram mięsa wołowego, pieczeniowego.- wyszeptała nieśmiało dziewczyna czując, że wszyscy patrzą na nią z ciekawością. Poczuła nagłą potrzebę wytłumaczenia się z takich dziwnych zakupów, ale dała za wygraną. Wzięła siatki z mięsem, resztę i wyszła. Tuż obok była cukiernia. Co zrobić? Ciasto jest drogie, a przy tym nikt go nie zje. Rozeschnie się i trzeba je będzie wyrzucić. To pieniądze wyrzucone w błoto. Sernik trzeba jednak kupić, bo to on ma być główną atrakcją poczęstunku. Nie obejdzie się bez niego. Co gorsza nie wchodzi w grę kupienie mniejszej ilości, bo w domu zaraz wszystko wyjdzie na jaw. Jak ktoś pracował całe życie w cukierni, to wystarczy mu spojrzeć i już wszystko wie. Jakby miał wagę w oczach. A gdyby nie wziąć wuzetek? Powiedzieć, że nie było. To się przecież zawsze może zdarzyć. Brr! Skłamać? Przecież i tak już kłamie. To, że w ogóle poszła na te zakupy już samo w sobie jest kłamstwem. Ale co robić, jeśli nie kłamać? I kto tu właściwie żyje w kłamstwie? A zresztą, kto nie żyje. Chociaż ona sama we wczesnym dzieciństwie obrywała właśnie za mówienie prawdy. Ile razy dostała lanie i to całkiem porządne za to, że powiedziała w czyjejś obecności coś, czego nie powinna była powiedzieć. Początkowo robiła to nieświadomie, później z jakimś maniackim uporem, chociaż doskonale wiedziała, czym to grozi. Ale narastał w niej jakiś bunt, jakaś bezsilna wściekłość, której nie umiała pohamować. Bo jednocześnie mówiono jej, że kłamstwo jest złe. Jej matka powtarzała stale, że nawet półprawdy są całymi kłamstwami. A przecież sama kłamała. Kłamała w drobnych, codziennych sprawach. Kłamała na przykład, że pies nie śpi na łóżku, chociaż spał. I gdyby jeszcze mówiła tak do wszystkich, ale nie. Mówiła tak jedynie do tych, którzy mogliby być oburzeni tym, że pies śpi na łóżku. Mówiła tak dla świętego spokoju, żeby nie musieć słuchać umoralniających nauk na temat zarazków i tego, że pies to powinien na wsi przy budzie, a nie w domu na łóżkach się rozwalać. Kłamała z dumy, żeby zamknąć niektórym ludziom usta. Mówiła, że ma pieniądze, chociaż ich nie miała, i że ząb jej nie boli, chociaż bolał. I to właśnie było najtrudniejsze do zniesienia. Nie samo kłamstwo, ale marność tego kłamstwa. Bo teraz, gdy dziewczyna myślała o tym po latach, drażniła ją lichość tego wszystkiego. Byłaby wstanie łatwo przyjąć lanie za zdemaskowanie jakiegoś wielkiego kłamstwa w sprawie życia i śmierci, za pokrzyżowanie jakiejś szatańskiej intrygi, z ujawnienie jakiegoś ciemnego brudu, który zaważyłby na nich wszystkich, ale oberwać za to, że sąsiadka z mieszkania obok dowiedziała się, że pies śpi w łóżku, wydawało jej się jakimś dyshonorem. Jakąś osobistą krzywdą przeciwko niej samej. Nigdy nie powiedziała tego głośno, ale czasem ogarniał ją żal, że ją nauczono kłamać, a jednocześnie wmawiano, że kłamstwo jest złe. Matka lubiła mawiać, że brzydzi się kłamstwem. Wtedy córka pytała jej, dlaczego kłamie, a ona odpowiadała, że życie ją do tego zmusza. To życie, którego za to właśnie nienawidzi. To życie, coś, o czym ona, córka nie miała i nie mogła mieć w oczach matki najmniejszego pojęcia, było czymś groźnym i poważnym. Życie cię nauczy, życie ci da w kość, poznasz życie… Umiała na pamięć te powiedzenia. Mimowolnie i wbrew woli przejęła znaczną ich część. Mając sześć, siedem, osiem, dziesięć, jedenaście lat była jeszcze od tego życia bardzo daleka. Chociaż, czy aż tak daleka, jak powinna być? Teraz już wiedziała, że życie to nic innego jak tylko splot zdarzeń, okoliczności, zbiór miejsc i ludzi i że to nie ono nam każe, tylko my sami sobie każemy, bo taką mamy potrzebę, bo takie mamy zasady, bo tak nas wychowano, bo tak jest nam wygodniej, lub mniej niewygodnie. I bez względu na to, czy robimy coś dla swojego, czy cudzego dobra, wygody, spokoju, czegokolwiek wreszcie, to robimy to my i zawsze mamy wybór. Wyłączając sytuacje całkowicie ekstremalne, sytuacje z pogranicza życia i śmierci, sytuacje, dotykające tak bezpośrednio, że aż boleśnie naszych uczuć, możemy nie kłamać wcale. A i w tych szczególnych, a może zwłaszcza w tych szczególnych wypadkach najlepiej ograniczyć kłamstwo do minimum. Tak myślała. Bo to jej pozostało z tych dziecinnych czasów, że nie znosiła kłamać. Sprawiało jej to niemal fizyczny ból, choć potrafiła to robić bez mrugnięcia okiem, bez zająkniejcia. Zresztą była zbyt leniwa, by kłamać. Wymyślanie innej wersji i tak już dokonanych wydarzeń, przy czym zadawanie sobie trudu, by była ona dostatecznie mierna i banalna by wydać się prawdopodobną, a potem jeszcze zapamiętanie jej, by się nie pomylić i nie wyjść na idiotę wydawało jej się zbyt dużą pracą w stosunku do spodziewanych owoców. Gdy się tak zastanowiła na trzeźwo, to nie wiele znalazłoby się takich sytuacji, z powodu, których warto byłoby robić tyle zachodu. A poza tym, na koniec i tak wszystko wyjdzie na jaw. Nie dziś to za rok. A jednak kłamała. A jednak nawet ona nie potrafiła się do końca wyzwolić z tej pajęczyny pozornie łatwych rozwiązań. Tyle tylko, że nie mówiła, że to życie ją zmusza. Kłamała, bo tak jej było wygodniej. Przyznawała się do tego przed samą sobą i nie szukała usprawiedliwień. Życie mnie zmusza. Łatwo powiedzieć. Żyj tak, żebyś nie musiał kłamać.

Weszła do cukierni. Dziesiątki pszczół i os latały nad wystawionymi słodyczami.

- Dzień dobry.- usłyszała głos sprzedawczyni. Powietrze zdawało się całe drżeć od trzepotu owadzich skrzydeł.

- Dzień dobry. Kilogram sernika proszę.

- Już się robi.- odparła młoda kobieta schylając się nad ciastem. Kilka pszczół zerwało się z brzęczeniem do lotu. Krążyły nad jej głową i około rąk.

- Nie boi się pani?

- Nie.- odparła sprzedawczyni wygładzając fałdy żółtego fartucha z czarnym kołnierzem i mankietami. Pszczoły krążyły jej nad głową jak żółto-czarna, brzęcząca aureola. Jeszcze chwilę po wyjściu z cukierni dziewczyna słyszała bzyczenie i widziała przelatujące pasiaste, owady. Ruszyła w stronę domu. Siatka pełna mięsa ciążyła jej nieco. Z drugiej strony musiała uważać, by nie pognieść ciasta. Szła szybko, kłaniając się ludziom i odpowiadając na powitania. Starała się nie zatrzymywać by jak najszybciej dojść do domu i schować mięso do lodówki. Przechodząc koło piaskownicy dostrzegła dwie sąsiadki siedzące na ławce i wygrzewające się na słońcu. Pokręciła z niedowierzaniem głową. Ona umierała już prawie z upału a one siedziały w słońcu, z trudem utrzymując równowagę, bo ławka miała tylko jedną deskę.

- Wi…dzę ciasto nie…niesiesz. Co to, goooości dzisiaj mamy?- zapytała jedna z kobiet, niziutka i troszkę się jąkająca. Była to sąsiadka z tego samego piętra. Mieszkała dwa numery obok.

- Tak. Siostra przyjeżdża.- skłamała lekko dziewczyna, chociaż miała jeszcze w pamięci to o czym myślała zaledwie kilka minut temu przed cukiernią. Jak miała wytłumaczyć, że siedemdziesięcioletnia kobieta z parteru wychodzi dzisiaj za mąż za żonatego sąsiada z drugiego piętra. I znów kłamstwo. Poczuła obrzydzenie. Ale nie, jak jej matka do życia, które zmusza, ale do samej siebie, że się poddaje. Jest tylko jeden sposób. Trzeba samemu uwierzyć w to, co się mówi. Wtedy nie będzie się kłamać. Wmawianie samej sobie pewnych rzeczy opanowała do perfekcji. Był to jej system obrony przed kłamstwem. Gdy się okłamie samą siebie, nie można już okłamać nikogo innego. Tylko jak jednym kłamstwem bronić się przed innym, i które z nich jest bardziej podłe.

- O do…brze. Przynnnaj…mniej ktoś do…do…do niej zajrzy. W nocy cho…chodziła po klatce. Nie wiem, mooże gdzieś ko…koło drugiej było. Mój syn…sssyn ją chciał zapro…wadzić do domu, ale o…na mmmówi, że tam na nią czekają naaa polu.

- O drugiej w nocy? Spałam. Nie słyszałam jak wyszła. I co? Zaprowadził ją?

- Nie. Nie chcia…ła wracać do domu, tylko szszszła na pole, bo tam jej m…mieli jakieś pieeeeniądze dać.

- Trzeba było powiedzieć, że im coś wypadło i nie przyjadą, to wtedy by wróciła do domu.- poradziła dziewczyna. Znów kłamstwo. Jak je obejść?

- Jej się to zdaje prawda?- wtrąciła się do rozmowy druga kobieta.

- Tak.- odpowiedziała dziewczyna i odeszła. Starała się by jak najmniej ludzi o tym wiedziało. Już i tak patrzą na nie obie, jak na wariatki. Niektórzy nawet, zwłaszcza ci porządni, praktyczni, zajęci pracą, domem i wychowywaniem dzieci i wnuków, na ich widok starają się skręcić w jakiś róg, lub przejść na drugą stronę. Dziewczyna słyszała czasem ich szepty, zresztą, nawet nie słyszała a raczej czytała je z ruchu warg. Ona ma zwidy. Zwariowała na starość. Podobno o pierwszej w nocy po polu chodzi. Tak mówili między sobą ludzie. Niektórzy nawet posuwali się do pewnego rodzaju eksperymentów. Przechodzili na przykład koło staruszki i zupełnie celowo nie mówili jej dzień dobry. Ciekawiło ich, czy kobieta jeszcze rozpoznaje ludzi. Inni rozmawiali z nią głośno i powoli, jak z malutkim dzieckiem. Na dobrą sprawę zaś, wszyscy się od niej w ten, czy inny sposób odwrócili. Jedni byli wrodzy, inni po prostu obojętni. Mało było ludzi, którzy traktowali staruszkę zwyczajnie i jak gdyby nigdy nic, pomimo jej urojeń. Lekarz w szpitalu powiedział, że to od Parkinsona. Sanitariusz, który wtedy przyjechał, bo zadzwoniła w środku nocy na policję, a policja na pogotowie, patrzył na nie obie podejrzliwie i z wyższością. Mógł mieć jakieś trzydzieści lat, rudawą brodę i niebieskie oczy. Był młody, całkiem przystojny, a nade wszystko normalny i doskonale o tym wiedział. Zapewne czuł się z tego powodu lepszy od nich obu, a może nawet od całego świata.

- Co pani tu robi?- zapytał dziewczyny.

- Jestem. A jeśli pan pragnie bliższych szczegółów, to właśnie rozmawiam z panem.

- Rodziców pani ma?

- Od urodzenia.

- A wiedzą, że pani nie ma w domu?- patrzył na nią jak na potencjalną, jeśli już nie obecną wariatkę.

- To chyba można dostrzec gołym okiem. Skoro jestem tu, to nie mogę być tam.- zniecierpliwiła się dziewczyna. Było po trzeciej, za oknem panoszyła się cisza i ciemność, w mieszkaniu było oślepiająco jasno, a ona w koszuli nocnej prowadziła nadzwyczaj inteligentną rozmowę z sanitariuszem przypominającym doktora Moriarty.

- A trzeźwi są?

- Kto?- postanowiła dostroić się do ogólnie panującej atmosfery.

- Pani rodzice.

- Są równie pijani jak pan, ja, dywan, stół i co tylko pan zechce. Bo musi pan wiedzieć, że ja dla pana gotowa jestem przyjąć na wiarę, że dywan, stół, okno, ja, pan, gwiazdy, niebo i cały wszechświat jesteśmy zalani w trupa. Czy coś jeszcze?

- Dziękuję.- odpowiedział wyniośle sanitariusz rezygnując z dalszej rozmowy. Wszystko to miało miejsce dwa lata temu. Od tego czasu w domu, w szufladzie leży rozpoznanie na podstawie obserwacji w szpitalu, a do codziennej dawki lekarstw doszło jeszcze kilka kolorowych tabletek.

Dziewczyna otworzyła drzwi mocnym pchnięciem. Staruszka zerwała się z miejsca.

- Jesteś nareszcie.- powiedziała. Była niespokojna. Bała się, że dziewczyna się spóźni i nie zdąży wrócić zanim zjawią się goście. Na policzkach miała dwa silne rumieńce a oczy iskrzyły jej jak u młodej dziewczyny. Z tą tylko różnicą, że były nieobecne, jakby zapatrzone nie w świat, lecz w głąb samej siebie. A jednak biła od niej radość i wyczuwało się wokół niej atmosferę radosnego oczekiwania. Cały dom był nią przepojony.

- Mam szynkę, sernik, pieczeniowe i udka z kurczaków.- odpowiedziała dziewczyna oddając staruszce resztę i wyjmując z siatek zakupy.

- Dobrze.- stwierdziła kobieta na widok tego wszystkiego i natychmiast zabrała się do układania szynki na podłużnym talerzu. Szło jej to szybko i sprawnie. Całe nerwowe napięcie, cała sztuczna energia, jaka ją w tej chwili przepełniała, skumulowała się na tej jednej czynności. Wkrótce też szynka leżała ułożona w rozetę na środku salaterki. Po bokach, jedne plasterki zachodzące na drugie i złożone na pół tworzyły dwa równiutkie rzędy.

- Cóż to pani robiła wczoraj w nocy?- zapytała dziewczyna tonem łagodnego wyrzutu.

- Poszłam po pieniądze. Bo przyszli tacy młodzi, ci, co mnie ostatnio chcieli strzelać. Bo Adam im wtedy dał za mnie trzysta tysięcy. Ale oni, jak się dowiedzieli, że ja jestem Adasia narzeczoną, to się im zrobiło głupio i przyszli mi te pieniądze oddać.

- I co, oddali?- pytanie wyrwało się dziewczynie zupełnie mimowolnie. Czyżby i jej rzeczywistość zaczynała wymykać się z rąk? Bzdura. Skarciła się w myślach.

- Nie. Siedzieli tam w samochodzie.

- W którym samochodzie?

- No tym czerwonym, z lewej.- staruszka podeszła powoli i z trudem do okna . Drżącą ręką wskazywała jeden ze stojących wzdłuż ulicy samochodów.

- Nikogo tam nie ma.- uspokoiła ją dziewczyna.

- Bo oni mają te czapki niewidki i nie widać ich. Ale dzisiaj rano Adaś mi powiedział, że mu oddali osobiście te pieniądze.

- Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło.- powiedziała dziewczyna, równocześnie zastanawiając się, jakie też będzie zakończenie obecnej historii. Jak jej rozmówczyni wytłumaczy sobie nie przyjście Adama. Bo przecież Adam nie przyjdzie. Dziewczyna drżała na myśl, co też może powstać w głowie staruszki. Na razie była zajęta przygotowaniami do wesela. Poszła do kuchni i zajęła się obiadem. Gotowała sama i poruszała się po kuchni całkiem sprawnie. Dziewczyna pomagała jej jedynie przy cięższych pracach. Krojeniu, ubijaniu mięsa, obieraniu ziemniaków. Pilnowała też, żeby jedzenie się nie przypaliło, bo staruszka, pogrążona we własnych myślach, zapominała czasami, że coś się gotuje. Skoro jednak skończyły z obiadem, dziewczyna chciała wrócić do siebie. Nie była w domu od wczoraj, a przeszło już południe.

- Będę nie długo musiała iść do domu.- odważyła się w końcu powiedzieć.

- Zostań. W tobie tylko moja nadzieja. Jak ja ich tu przyjmę sama?- staruszka miała popłoch w oczach. Dziewczyna usiadła ciężko, oparła łokcie na stole, a głowę na rękach. Trwała tak w bezruchu długą, długą chwilę. Przed nią, leżała salaterka ze starannie i ozdobnie ułożoną szynką. Przy oknie stała staruszka, ubrana odświętnie, w białej bluzce z żabotem, w ciemno-zielonej spódnicy z jedwabną halką. Popołudniowe słońce rzucało na nią ukośne blaski, pogłębiając bruzdy na policzkach i szyi. Wydobywając bezlitośnie każdą plamkę na jej eleganckim stroju, każde przetarcie, każdą dziurkę od moli, każde zagięcie i fałdę znoszonego materiału. Była zdenerwowana. Drżały jej już nie tylko dłonie, ale całe ręce, od koniuszków palców, aż do zgarbionych, stulonych barków. Nikt się nie zjawiał. A mimo to stała przy oknie i czekała. Wyglądała samochodu z Adasiem, nadchodzących gości, świadków. Po ulicach snuli się ludzie. Wielu z nich znała. Znała innymi, młodszymi, pięknymi, pełnymi energii i życia.

- Ale ta Kiecowa zdziadziała. Taka była ładna babka. Czarna taka, zadbana, przy sobie, a teraz…

- Kiecowa? Która Kiecowa?- zapytała dziewczyna podchodząc do okna.

- Ta siwa taka, z siatkami.

- Aha. Znam ją. Takiego ma małego, żółtego pieska.

- Żółtego? Przedtem miała takiego kudłatego kundelka. Przychodziła do mnie do cukierni. Zawsześmy sobie pogadały. Ale gdzie ten Adaś?

- Może nie przyjedzie…- zaczęła nieśmiało dziewczyna.

- Co by miał nie przyjechać. Przecie ma się żenić ze mną.

- No tak… A jego żona, co na to?

- Nie chciała go puścić, ale on powiedział, że idzie do mnie i nie ma gadania. Tam ją chyba obił nawet. Tak mi się zdaje, bo coś cicho siedzi.

Dziewczyna westchnęła i wróciła na swoje miejsce przy stole. Spojrzała na szynkę i zdała sobie sprawę z tego, że jest głodna. Od rana nic nie jadła, zajęta sprzątaniem, zakupami i czekaniem na narzeczonego. Bała się ruszyć szynki z talerza, więc wstała i poszła do kuchni zrobić sobie kanapkę.

- Chce pani coś jeść, bo robię kanapki.- zapytała.

- Jedz sobie. Ja nie chcę.- odparła w roztargnieniu staruszka. Wciąż stała przy oknie. Bolały ją nogi, ale nie usiadła, mimo, że tuż obok niej stało wygodne krzesło.

Dziewczyna poszła do kuchni. Na szafce, na przeźroczystym, szklanym talerzyku leżał pokrojony w plasterki sernik. Kilka much siedziało na nim, jak gdyby nigdy nic. Dziewczyna machnęła ręką. Zerwały się z głośnym bzyczeniem i po chwili z powrotem opadły na ciasto. Dziewczyna schowała spodeczek do lodówki i zrobiła sobie kanapkę.

- Już po piątej.- wracając z kuchni spojrzała na zegarek.- Ja naprawdę muszę iść do domu. Przynajmniej na chwilę.

- Idź, tylko wróć szybko, bo oni mogą w każdej chwili przyjechać.- zgodziła się staruszka, ale widać było, że robi to niechętnie, że boi się zostać sama, bo przecież jak sobie poradzi z gośćmi, kto przypilnuje mieszkania, gdy ona pojedzie z Adasiem najpierw do urzędu, a potem do kościoła.

Tymczasem dziewczyna wyszła. Przeszła powoli, jakby w zamyśleniu przez klatkę schodową, podpartą kamieniem bramę i stanęła na chodniku. Znów uderzyło ją światło i gwar. Trwała przez chwilę w bezruchu, jakby potrzebowała tych kilku sekund ciszy na przejście z jednego świata do drugiego. Otrząsnęła się i ruszyła szybkim, zdecydowanym krokiem w kierunku domu. Jej blok dzieliło od bloku staruszki zaledwie kilkanaście metrów. Przemierzając tą krótką i tak dobrze znaną drogę, myślała, że za nie długo będzie musiała tam wrócić. Rzeczywiście. W kilka godzin później, słychać było odgłos jej kroków, najpierw cichy i przytłumiony na płytkach ulicy, potem, głuchy i dudniący na betonie korytarza. Ostrożnie otworzyła drzwi od mieszkania. Staruszka spała na siedząco przy oknie. Pokój był błękitny od zmierzchu. Dziewczyna podeszła do niej cichutko i przykryła ją kocem. Kobieta drgnęła. Otworzyła nieprzytomne oczy. Przez chwilę nie tylko nie poznawała dziewczyny, ale nawet nie wiedziała gdzie jest. Dopiero po kilku sekundach wszystko do niej dotarło.

- No i nie wyszłam za mąż.- stwierdziła spokojnie, choć ze smutkiem.- Żona Adasia się postawiła. Powiedziała, że go nie puści. Zagroziła mu, że jak pójdzie do mnie, to ona przez okno wyskoczy i Adaś z nią został.

Koniec.

Kraków, 17 IX 2004 r.

Aldona Widłak
Aldona Widłak
Opowiadanie · 14 marca 2007
anonim
  • Anonimowy Użytkownik
    A.W.
    Komunikat pozaliteracki: Widziałam na "Wywrocie" odnośnik do "Shvoong". Są tam moje artykuły o "Kobiecie bez skazy" Gabrieli Zapolskiej, poezji Edwarda Leara i "Guwernantce" z moją ukochaną Betty Davis, a pewnie wkrótce pojawią się nowe. Zapraszam do czytania.

    · Zgłoś · 17 lat
  • Anonimowy Użytkownik
    omfg
    nie no, to wredna baba z tej żony Adasia!! szkoda, pewnie byliby ładną parą a tak... btw Ciekawie napisane, parę literówek do poprawy ale mimo wszystko bardzo dobry

    · Zgłoś · 17 lat